Wyższe szkolnictwo zawodowe trzeba wymyślić od nowa
Państwowe Wyższe Szkoły Zawodowe są zawodowe głównie z nazwy. Powstałe jako rekompensata dla ośrodków, które utraciły status miast wojewódzkich, dziś nie mają pomysłu na swoją przyszłość. Tymczasem globalne zmiany na rynku pracy wymagają nowej wizji wyższego kształcenia zawodowego. PWSZ mogą wypełnić tę lukę. Nie uda się to jednak bez samorządu gospodarczego z prawdziwego zdarzenia i odejścia od myślenia o PWSZ jako kolejnej zwykłej uczelni – tylko dla słabszych i biedniejszych.
Rekompensata za utracone województwa
W cieniu medialnej dyskusji nad reformą systemu nauki i szkolnictwa wyższego toczy się rozmowa o przyszłości wyższego szkolnictwa zawodowego. Obecnie tę funkcję systemu realizują Państwowe Wyższe Szkoły Zawodowe (PWSZ), które powstały pod koniec lat 90. XX wieku jako forma rekompensaty dla tych ośrodków, które utraciły status miast wojewódzkich. Zgodnie z danymi Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego, dzisiaj funkcjonuje 36 takich placówek. Mają one różną skalę działania – są pośród nich takie, które kształcą ponad pięć tysięcy studentów, ale są i takie, gdzie studiuje mniej niż tysiąc osób. Ponadto, różnią się one także profilem – istnieją PWSZ świadczące kształcenie zróżnicowane, są jednak również szkoły o silnym profilu zawodowym. Doskonałym przykładem może być Państwowa Wyższa Szkoła Informatyki i Przedsiębiorczości w Łomży, która już w samej nazwie wskazuje na charakter prowadzonych kursów.
Ta różnorodność sprawia, że trudno dokonać jednoznacznej oceny tego sektora szkolnictwa wyższego. Obok przykładów pozytywnych, jak wspomniana PWSZ w Łomży czy też PWSZ w Lesznie, które odnalazły swoje miejsce na rynku edukacyjnym, bez trudu można znaleźć także przykłady szkół, które nie wypełniają powierzonej im misji. W tym kontekście można wymienić PWSZ w Sandomierzu, która w celu przetrwania przekształciła się w zamiejscową filię Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach. Fuzja ta zresztą mówi bardzo wiele o PWSZ – przeważnie nie są to podmioty, które realizują inny cel niż uczelnie akademickie. Ich „zawodowość” traktowana jest zresztą jako wizerunkowy balast – w powszechnej opinii PWSZ są uczelniami akademickimi, z tym że dla słabszych i biedniejszych studentów. Takie przekonanie podtrzymuje sama kadra dydaktyczna – dla wielu akademików zajęcia w PWSZ są szansą na dorobienie sobie do pensji na macierzystej uczelni. W rezultacie wyższe szkoły zawodowe stają się ofiarą swego rodzaju kolonialnego myślenia.
Przestańmy się wstydzić przymiotnika „zawodowe”
Wszystko dlatego, że absolutnie źle rozumiana jest misja PWSZ. Problem w tym, że jest to grzech pierworodny aktualnego systemu nauki i szkolnictwa wyższego – od samego początku PWSZ traktowane były właśnie jako lokalne uczelnie akademickie. Warto jednak podkreślić, że nie jest to wyłącznie polski problem – także w innych krajach zauważalna jest spora trudność związana z „dowartościowaniem” wyższego szkolnictwa zawodowego.
W rezultacie bardzo często wyższe szkoły zawodowe, o ile istnieją, stanowią pomost pomiędzy szkolnictwem średnim a wyższym dla mniej zdolnych studentów. Takie postrzeganie wyższych uczelni zawodowych jest jednak skrajnie nieefektywne – zamiast kształcić wysokiej jakości specjalistów, marnujemy zasoby na oferowanie niemal zupełnie bezużytecznego substytutu wykształcenia typu akademickiego.
Niestety, z roku na rok obecny model funkcjonowania PWSZ coraz bardziej odstaje od oczekiwań ze strony rynku pracy. Zgodnie z raportem OECD z 2014 roku, do 2018 roku w USA co trzecie miejsce pracy będzie wymagać jakiejś formy zawodowego wykształcenia wyższego, ale krótszego niż dostępne dziś kursy dwu- i czteroletnie. Przekładając to na warunki polskie, w perspektywie kilku lat można spodziewać się radykalnego wzrostu zapotrzebowania na specjalistów posiadających wyższe kwalifikacje zawodowe, nabytych jednak w ramach tzw. kształcenia modułowego, poza klasycznym trybem studiów licencjackich czy magisterskich. A to oznacza, że PWSZ powinny przestać myśleć o sobie jako o uczelniach oferujących studia I i II stopnia, a zacząć postrzegać siebie jako centra kształcenia i doskonalenia oraz nabywania i potwierdzania kwalifikacji. Problem w tym, że największymi przeciwnikami takiego rozwiązania będą same PWSZ, które zgodnie z retoryką zaproponowaną przez zwycięskie zespoły w konkursie na „Ustawę 2.0” aspirują do roli uczelni dydaktycznych.
Już dziś Polska znajduje się w absolutnym ogonie państw OECD w zakresie odsetka pracujących w wieku 20-45 lat, którzy posiadają kwalifikacje nabyte podczas kursów modułowych, krótszych niż 3 lata (studia licencjackie). Dla porównania – podczas gdy w Niemczech, Austrii czy Danii takim edukacyjnym portfolio może pochwalić się co piąty pracownik, w Polsce jedynie co dwudziesty. W rezultacie polski rynek pracy, nawet jeśli jest bardzo elastyczny, to stwarza możliwości zmiany pracy jedynie w zakresie nisko wykwalifikowanych zawodów. W obecnym modelu przekwalifikowanie się jest bowiem ścieżką dla „zawodowców”. Oczywiście, tę lukę w publicznym szkolnictwie wyższych próbują wypełnić prywatne, pomaturalne szkoły zawodowe – nie jest to jednak rozwiązanie optymalne zarówno z perspektywy kosztowej, jak i jakościowej. Co więcej, działalność prywatnych podmiotów świadczących kształcenie zawodowe nie jest ani koordynowana, ani weryfikowana w ramach polityki rynku pracy, przez co kwalifikacje nabyte przez absolwentów często nie niosą ze sobą rynkowej wartości.
Problem adaptacji kierunków kształcenia zawodowego na poziomie wyższym (choć nie tylko) do oczekiwań rynku pracy jest jednym z najpoważniejszych wyzwań, z jakimi muszą zmierzyć się decydenci projektujący nową politykę wobec szkolnictwa wyższego.
W przypadku wyższego szkolnictwa zawodowego napotykamy na dwie podstawowe bariery – albo wyższe szkoły zawodowe nie są świadome realnych potrzeb rynkowych, albo nawet będąc świadomym tych potrzeb, nie dysponują odpowiednią kadrą umożliwiającą szybką zmianę profilu. Oznacza to, że przekroczenie wspomnianych barier wymaga włączenia w proces zarządzania i funkcjonowania PWSZ zarówno przedstawicieli związków zawodowych, jak i pracodawców.
Kluczem do zmian jest samorząd gospodarczy. W Polsce niedziałający
Tu dochodzimy jednak do chyba najważniejszego dylematu, przed jakim stanie minister nauki i szkolnictwa wyższego podejmując decyzję o ostatecznym kształcie reformy. Powodzenie zmian w wyższym szkolnictwie zawodowym zależy w ogromnym stopniu od sprawności polityki rynku pracy oraz aktywności samorządu gospodarczego, które to kwestie leżą zupełnie poza jego kompetencjami. Doświadczenia państw, które często podawane są jak wzór w zakresie wyższego szkolnictwa zawodowego (głównie Niemcy i Austria, ale także kraje nordyckie), dowodzą, że to właśnie aktywna rola samorządu gospodarczego jest kluczem do sukcesu. Warto podkreślić, że aktywność taka nie ogranicza się do informowania o zapotrzebowaniu na pracowników z określonym zestawem kwalifikacji. Samorząd gospodarczy we wspomnianych państwach bierze na siebie współodpowiedzialność za realizację polityki wobec wyższych szkół zawodowych.
Co to oznacza w praktyce? Samorząd gospodarczy odpowiada za współfinansowanie i współorganizację (work-based learning) kursów swoich obecnych i przyszłych pracowników, gwarantowanie im zatrudnienia, a nawet dostarczanie kadry dydaktycznej, posiadającej zarówno umiejętności zawodowe, jak i dydaktyczne.
To ostatnie jest szczególnie istotne, bowiem nie każdy profesjonalista w swojej branży nadaje się na nauczyciela zawodu, podobnie jak nie każdy matematyk nadaje się na nauczyciela matematyki (o czym niestety decydenci odpowiedzialni za politykę edukacyjną bardzo często zapominają). Brak umiejętności dydaktycznych jest zresztą jednym z podstawowych argumentów za funkcjonowaniem szkolnictwa zawodowego – jak pokazują badania OECD, bardzo często kształcenie w miejscu pracy nie przynosi bowiem spodziewanych rezultatów.
W Polsce trudno jednak mówić o silnych i słabych stronach samorządu gospodarczego, tak kluczowego dla wyższego szkolnictwa zawodowego, bowiem w praktyce samorząd taki nie istnieje, a próby jego powołania spotykają się z radykalnym sprzeciwem. Co ciekawe, płynie on nie tylko ze strony aktualnych „przedstawicieli” pracodawców, takich jak Lewiatan, którzy troszczą się głównie o swoje interesy i nie są zainteresowani braniem na siebie jakichkolwiek poważnych zobowiązań. Źródłem sprzeciwu są bowiem także mali i średni przedsiębiorcy, którzy zdają się nie rozumieć, że dziś nikt realnie nie reprezentuje ich interesów. Zresztą ze względu na słabość samorządu gospodarczego jedyny racjonalny element reformy edukacyjnej, wprowadzanej przez minister Annę Zalewską, a mianowicie odtworzenie średniego szkolnictwa zawodowego w oparciu o ideę kształcenia dualnego (w szkole i w miejscu pracy), prawdopodobnie się nie uda. Nie wystarczy bowiem powiedzieć, że kopiujemy model niemiecki.
Trzeba jednocześnie podjąć radykalne kroki na rzecz reformy samorządu gospodarczego, a można odnieść wrażenie, że wiele środowisk zarówno w samym rządzie, jak i w otoczeniu społeczno-gospodarczym, takiej potrzeby nie dostrzega. Gwoli sprawiedliwości należy dodać, że „swoje” robią przedstawiciele świata mediów, w tym też tych sytuujących się bliżej aktualnej władzy, którzy w proponowanym przez Ministerstwo Rozwoju scentralizowanym, a przez to potencjalnie skutecznym samorządzie gospodarczym, dostrzegają zamach na wolność gospodarczą. Jednocześnie jednak nie potrafią oni zrozumieć, że skuteczny samorząd gospodarczy działający na rzecz szkolnictwa zawodowego może być odpowiedzią na wiele bolączek zgłaszanych przez przedsiębiorców, takich jak np. brak odpowiednio wykwalifikowanych pracowników czy trudność związana z weryfikacją realnych kompetencji kandydatów.
Oczywiście samorząd nie jest cudownym lekiem na wszelkie zło. Polska jest krajem relatywnie dużym, którym nie da się zarządzać wyłącznie z Warszawy. Stąd też istnieje konieczność rozsądnej decentralizacji – dotyczy to zarówno samorządu gospodarczego, jak i samych PWSZ, które powinny odgrywać rolę regionalnych centrów kształcenia i doskonalenia zawodowego.
Obecnie PWSZ są dla marszałków czy prezydentów miast albo obciążeniem, albo synekurą polityczną, gdzie można wysłać działaczy na zasłużoną, nieźle płatną emeryturę. Można sobie jednak spokojnie wyobrazić scenariusz, w którym PWSZ, działające w ścisłej współpracy z władzami regionalnymi, w tym wojewódzkimi urzędami pracy, i lokalnymi przedsiębiorcami, stają się motorem rozwoju regionalnego.
Co niezwykle ważne, wobec słabości samorządu gospodarczego, władze województw dysponujące co najmniej do 2022 roku środkami z regionalnych programów operacyjnych mogą zagwarantować swoim uczelniom finansową stabilność, zwłaszcza w najtrudniejszym okresie rozruchu.
PWSZ mogą grać w innej lidze
Zdefiniowanie PWSZ jako regionalnych „pereł w koronie” otwiera je na zupełnie nowe możliwości – zamiast postrzegać siebie jako uczelnie wypełniające misję badawczą czy dydaktyczną, mogłyby skoncentrować się na realizacji tzw. trzeciej misji uczelni, czyli szeroko rozumianego wpływu na lokalne otoczenie społeczne, gospodarcze czy kulturowe. W takim modelu nie ma mowy o doganianiu uczelni akademickich.
PWSZ mogą grać w innej lidze i być uczelniami na kształt niemieckich Fachhochschule czy też anglosaskich universities of applied sciences („uniwersytet nauk stosowanych” – czyż nie brzmi dumnie?), które co prawdą dbają o kształcenie podstawowych umiejętności, ale także przygotowują do zdobycia zaawansowanych kwalifikacji.
Na marginesie warto zwrócić uwagę, że w Kanadzie, która notabene wiedzie prym wśród krajów OECD w zakresie oferowania modułowego kształcenia zawodowego, coraz częściej można zaobserwować migrację z uczelni akademickich do zawodowych. Migracja ta nie jest traktowana jako spadek w hierarchii społecznej, ale jako próba zwiększenia swoich szans na konkurencyjnym rynku pracy. Zwłaszcza, że jego specyfika wymusza nieustanne dokształcanie się w ramach tzw. uczenia się przez całe życie (lifelong learning, LLL), z którym mamy w Polsce wciąż ogromne problemy. W tym sensie PWSZ mogłyby, a nawet powinny przekształcić się w uczelnie, które kierują swoją ofertę do osób dorosłych, nienależących do tradycyjnej grupy wiekowej obecnej na studiach (traditional college cohort).
***
Podsumowując, jesteśmy w trakcie globalnej rewolucji w sposobie myślenia o kształceniu zawodowym. Prace nad ustawą 2.0 są idealnym momentem, aby przemyśleć na nowo misję PWSZ, którą uczelnie te mogłyby wypełniać dla państwa, dla gospodarki i dla społeczeństwa. Warunkiem sine qua non udanej reformy wyższego kształcenia zawodowego jest jednak stworzenie w Polsce samorządu gospodarczego z prawdziwego zdarzenia, który wziąłby na siebie współodpowiedzialność za los PWSZ. Wtedy uczelnie te mogłyby przestać być biedniejszymi siostrami uniwersytetów, a w zamian stać się równorzędnym elementem systemu nauki i szkolnictwa wyższego.