Wolność jest bardziej przerażająca, niż to sobie 25 lat temu wyobrażaliśmy
Ludzie, zapatrzeni w ekrany swoich smartfonów, budzą się o 6.30 i zanim jeszcze umyją zęby, pierwszą szybką prasówkę mają już za sobą. Następnie bezmyślnie przewijają kolejne posty w drodze do szkoły, na uczelnie i do pracy, w trakcie obiadu, wypoczywając, siedząc w biurze. I kończą to odświeżanie tablicy niedługo przed tym, jak położą się spać. O korzeniach i przyszłości fejk-dziennikarstwa, prawicowo-lewicowych tęsknotach za utraconym rajem obiektywnej prawdy i o tym czy środowisko „Gazety Wyborczej” zmierza w stronę konserwatyzmu z naczelnym jej krakowskiego oddziału i autorem powieści #Upał Michałem Olszewskim rozmawiają Karol Kleczka, Krzysztof Mazur i Karol Wałachowski.
Mazur: Czy wydając powieść #Upał,nie obawiałeś się, że zagrozi ona Twojej karierze zawodowej jako redaktora naczelnego krakowskiej „Gazety Wyborczej”?
Olszewski: W dyskusji wokół książki pojawiają się oczywiście pytania, czy #Upał jest o mnie i „Wyborczej”, ale łatwo mi się z tych oskarżeń wyłgać – owszem, powieść korzysta z moich osobistych doświadczeń, ale jednocześnie to proza, w której, w przeciwieństwie do reportażu, mogę kłamać, wyolbrzymiać, doprowadzać sytuacje do absurdu, mogę zrobić wszystko.
Teoretycznie tak. Tylko że czytając #Upał,ma się raczej wrażenie obcowania właśnie z materiałem reporterskim ubranym w kostium powieści. Cała akcja książki, łącznie z dramatyczną końcówką, mogła się spokojnie wydarzyć w rzeczywistości.
I tak się zresztą stało. Ta historia miała miejsce w Polsce kilka lat temu. Sam się wówczas zastanawiałem, czy nie pojechać do jej głównego bohatera, przebywającego w szpitalu psychiatrycznym. Po namyśle stwierdziłem jednak, że byłoby to nieludzkie wypytywać o jego emocje, przebieg tamtego tragicznego dnia.
Zamiast tego wykorzystałeś tę historię jako materiał literacki.
Trudno byłoby znaleźć bardziej wymowną puentę dla #Upału.
Wcześniej jest jednak zjawisko czy też proces, który prowadzi do tragicznego finału. Główny bohater powieści, Fej, redaktor lokalnego portalu informacyjnego chce być ciągle „na bieżąco”. W konsekwencji doświadcza „przebodźcowania”. W rozmowie z psychologiem okazuje się, że jego mózg nie jest już w stanie pracować na tak wysokich obrotach i przyswajać tylu informacji.
Te informacje zaczynają się „przelewać”, a nam w środę wydaje się, że już sobota, bo zdążyliśmy doświadczyć tak dużej liczby godnych przyswojenia bodźców i zdarzeń, że limit na ten tydzień został wyczerpany.
Fej jest więc postacią w pewnym stopniu tragiczną. Praca, którą wykonuje, wymaga od niego ciągłego wystawiania się na bodźce, ciągłego „bycia na bieżąco”, a tymczasem jedynym rozwiązaniem jego problemów byłoby wejście w „tryb offline”. Czy współcześni dziennikarze są ludźmi tragicznymi?
To nie jest książka wyłącznie o specyfice pracy współczesnych dziennikarzy. Oczywiście, gdyby nie moje osobiste doświadczenia, to pewnie nie poważyłbym się na takie opisanie środowiska dziennikarskiego. Nie zmienia to faktu, że Fej miał być w moim zamyśle tylko częścią większej całości. Redaktor lokalnego portalu o ambicjach globalnych to przykład współczesnego everymana. Jadąc do pracy tramwajem, mam wrażenie, że w tej podróży towarzyszy mi zawsze co najmniej kilku powieściowych Fejów.
Z dużą dozą prawdopodobieństwa mogę przyjąć, że ci ludzie, zapatrzeni w ekrany swoich smartfonów, budzą się o 6.30 i zanim jeszcze umyją zęby, pierwszą szybką prasówkę mają już za sobą. Następnie bezmyślnie przewijają kolejne posty w drodze do szkoły, na uczelnie i do pracy, w trakcie obiadu, wypoczywając, siedząc w biurze. I kończą to odświeżanie tablicy niedługo przed tym, jak położą się spać. Współczesnych dziennikarzy może różnić co najwyżej intensywność tego nieustannego podłączenia do informacji, ale nie samo zjawisko, które dziś jest już powszechne. Dostrzegam jego przejawy u rodziny, przyjaciół, znajomych, ludzi, którzy nie potrafią wytrzymać spokojnie w 5-minutowej kolejce na poczcie, bo nowe technologie nauczyły nas mieć wszystko na już. #Upał jest książką o świecie, w którym nie ma już cierpliwości.
Konsekwencje tej „informacyjnej biegunki” są jednak szczególnie dotkliwe dla dziennikarzy czy publicystów. Okazuje się bowiem, że aby wiedzieć więcej, to należałoby przestać w końcu odświeżać i przeglądać stronę główną Twittera i znaleźć inne źródła informacji. Wszechobecna bieżączka zaczyna przesłaniać nam właściwy obraz rzeczywistości.
Najpierw musimy zdefiniować, co rozumiemy pod pojęciem „wiedzieć więcej” – czy wiedzieć szerzej czy głębiej? Jeśli chodzi o horyzont, to mam wrażenie, że wiemy więcej niż ktokolwiek dotychczas w historii i za to akurat powinniśmy być nowym technologiom wdzięczni. Jednocześnie jednak pojawił się problem z głębokością. Ilość potencjalnych źródeł informacji i naprawdę wartościowych tekstów do przeczytania sprawia, że nie jesteśmy w stanie przyswoić sobie wszystkich bodźców, na które jesteśmy codziennie wystawieni. Wszyscy chyba znamy ten obraz: przewijamy tablicę na Facebooku, wchodzimy w dany link, zaczynamy czytać, a za moment nasz wzrok jest już na drugim materiale, mija kolejnych 60 sekund, a my już otworzyliśmy trzeci artykuł.
Na komputerze mam cały czas otwarte okna z bardzo ciekawymi tekstami, których nigdy nie mam czasu przeczytać.
I nigdy już ich nie przeczytasz.
Tylko ktoś ten system cały czas napędza. To dziennikarze chcą, abyśmy nieustannie skakali z materiału na materiał. To Ty otwierasz kolejne okna na moim komputerze!
To bardziej skomplikowane. Mamy tutaj do czynienia ze sprzężeniem zwrotnym. Nie wierzę w deklaracje większości czytelników, którzy mówią, że woleliby czytać mniej, ale głębiej, a później i tak idą do kiosku po „Super Express”.
Czyli to nie dziennikarze są źli, ale czytelnicy.
Ani jedni, ani drudzy. Możemy dyskutować, co było pierwsze: jajko czy kura. Czy to czytelnicy jako pierwsi wysłali sygnał do dziennikarzy o treści „szybciej, więcej, mocniej”, czy też dziennikarze, dostając kolejne zabawki technologiczne, stworzyli dla czytelników nowe możliwości. Możliwości, które czytelnikom sprawiają przecież frajdę.
Tylko że zadaniem dziennikarzy powinno być dostarczanie rzetelnych informacji, nie informacyjnej rozrywki. Mieliście być autorytetami, sędziami i przewodnikami w jednym, a zaserwowaliście nam magiel z majtkami Dody na stronie głównej.
Historia potoczyła się według chińskiego przysłowia „uważaj, czego sobie życzysz, bo może się to spełnić”. Duża część czytelników chciała mieć fajne, kolorowe, szybkie media i je dostała. Dzisiaj znajdziemy ludzi po obu stronach ekranu, którzy zdają sobie sprawę, że sprawy zaszły za daleko. Tyle że ta świadomość nie wystarcza, a kolejne gigabajty informacji wciąż trafiają do naszych smartfonów.
Naprawdę nie ma już odwrotu?
Zaczynają się pojawiać w różnych miejscach świata pomysły na media, które mają odchodzić od dyktatu 10 mln odsłon dziennie. W zamian proponują mniej, ale za to bardziej pogłębionych treści. Pytanie, które sobie zadajemy, jest następujące: czy znajdą się reklamodawcy gotowi zapłacić za ofertę widoczną przy 10-stronnicowej analizie zamiast przy jednej z krótkich notek powstających na gorąco? To jest proces tak złożony, że nie dysponuję gotowymi odpowiedziami.
W tym kontekście szczególnie pouczająca jest historia samej „Gazety Wyborczej”. Powstała jako projekt arcyinteligencki, z ambicjami „meblowania głów” polskim elitom, dysponująca nawet własną nagrodą literacką. Dzisiaj przechodzi jednak metamorfozę. Internet i jego medialna specyfika wydają się brać górę. Czy młode wilki zarządzające gazeta.pl nie zmarginalizowały tradycyjnego dziennikarstwa spod znaku Dużego Formatu?
I tak, i nie. Wyborcza wciąż próbuje godzić ogień z wodą. Dlatego z jednej strony mamy lżejszy, nastawiony na materiały krótsze i szybsze serwis gazeta.pl, a obok jest „Magazyn Świąteczny”, gdzie przeczytasz długie wywiady i sążnistą publicystykę. Nie wolno obrażać się na rzeczywistość, bo to ona finansuje nasza pracę.
W ten sposób doszliśmy do jednego z najbardziej fundamentalnych problemów – ludzie nie chcą płacić za treści internetowe.
Nie chcą i nie widać przesłanek, aby miało się w to perspektywie najbliższych lat zmienić. Dodatkowym problemem jest także monetyzowanie reklam w sieci. Jeden czytelnik w papierze jest wart tyle, ile 5 w Internecie. Wyśrubowane wymagania wobec zawodu dziennikarza pozostały, szkoda tylko, że nie towarzyszą im zmiany w modelu finansowania.
Dyskutując o „śmierci papieru” w odniesieniu do polskiego podwórka, zapominamy często o specyfice naszego rynku. W USA jeszcze przez wiele lat będzie mogła istnieć taka gazeta jak „New Yorker”, w Polsce papierowe tytuły są skazane na szybszą śmierć. Wynika to z prostej statystyki – porównajmy liczbę polskojęzycznych potencjalnych czytelników z odbiorcami posługującymi się na świecie językiem angielskim. „New Yorker” ma z czego schodzić.
Pamiętam wymowną historię z początku lat 2000., kiedy zaczynałem pracę w „Wyborczej”. Na drugiej stronie mieliśmy taką małą szpaltkę www.zajrzyjtu, gdzie polecaliśmy szczególnie interesujące strony internetowe.
Świetny pomysł – Internet wydrukowany na papierze. Czemu tego nie kontynuujecie?
Kpisz, a szpalta cieszyła się wielkim zainteresowaniem. Dostawaliśmy masę sygnałów od czytelników, że to jest właśnie to, że ludzie chcą czytać, co jest w Internecie. Wówczas niewiele osób zdawało sobie sprawę, że witamy chlebem i solą smoka, który odgryzie nam głowę. Tymczasem Internet miał już wkrótce całkowicie zmienić codzienną pracy dziennikarzy.
Od czasu tej uroczej szpalty minęło już blisko 20 lat, a dziennikarzy zaczynają stopniowo wygryzać komputerowe boty, które są w stanie szybciej i taniej od ludzi generować newsy. O tych botach też pisałeś w #Upale.
Do Polski zaglądają jeszcze nieśmiało, ale w USA to coraz powszechniejsza praktyka, wspierana choćby przez medialnego giganta, Jeffa Bezosa. Pierwsze były boty sportowe. Wrzucamy do systemu wynik meczu koszykarskiego, liczbę punktów, wsadów i zbiórek, a bot wypluwa nam tekst merytorycznie bez zarzutu, dodatkowo napisany w sposób poprawny, a przecież przy newsach styl jest drugorzędny. Po botach sportowych zorientowano się, że podobne materiały można generować na podstawie zestawień giełdowych. Teraz zaczynają pojawiać się pierwsze boty od informacji politycznych. Jeszcze nie komentarze, jeszcze nie publicystyka, ale i to moim zdaniem może być tylko kwestią czasu.
Czytając niektóre artykuły, przestaję obawiać się pojawienia się w Polsce botów. I bez nich powstają teksty powierzchowne, pełne manipulacji, zdań wyciętych z kontekstu, pisane pod tezę, tak jakby ich autorzy, podobnie jak boty, przed napisaniem dostali gotowe wytyczne i 2 godziny na stworzenie materiału.
Często nie wynika to jednak ze złej woli czy spisku, ale z braku czasu. Współczesne dziennikarstwo jest zdecydowanie szybsze niż te sprzed 30 czy 40 lat i to jest chyba podstawowa różnica. Kiedyś praca dziennikarza kończyła się wraz z wysłaniem numeru gazety do druku. Dzisiaj papier znika, a dziennikarz pracuje 24/7, nie zna już pojęcia deadline’u, musi być gotowy odebrać telefon choćby i o 3 w nocy, bo tyle ważnego może się przecież wydarzyć. W tym kontekście symboliczne jest, że szybkość publikacji jest jednym z kryteriów przy przyznawaniu przez miesięcznik „Press” nagrody za dziennikarstwo newsowe.
Czy w tej pogoni za newsem dziennikarze nie są na straconej pozycji? Przecież zawsze na miejscu wypadku będzie przed Wami przypadkowy przechodzień, który natychmiast puści zdjęcie do sieci.
Dzisiaj dziennikarzem jest każdy użytkownik Facebooka i Twittera. To my decydujemy, co znajdzie się na „głównej” Wykopa czy serwisu BuzFeed. Wystarczy dać „łapkę” w górę albo w dół. Więcej, nasze pojedyncze zdjęcie czy filmik nagrany iPhone’em 6 może zmienić losy kraju. Wystarczy przypomnieć sobie dziewiętnastosekundowy filmik twitterowicza o nicku Zdenek Gazda, który znalazł się w odpowiednim czasie i miejscu i zarejestrował moment, kiedy Hillary Clinton zaczyna się chwiać, zaraz doskakują do niej ochroniarze i pomagają jej wejść do limuzyny. Nagranie trafiło szybko do Internetu, a do autora zaczęli pisać z prośbą o wykorzystanie materiału najwięksi gracze telewizyjni. Wybuchła dyskusja o fatalnym stanie zdrowia Clinton, pogarszając jej sytuację przed wyborami.
Na polskim podwórku mamy zdjęcie zrobione przez jednego z pasażerów lotu na Maderę, które tak mocno uderzyło w słupki poparcia .Nowoczesnej.
Tak wygląda przyszłość. Jednocześnie coraz częściej będziemy narażeni na manipulacje czy niepełny kontekst przy tego rodzaju materiałach.
Wałachowski: W tych okolicznościach być może należałoby wypatrywać nadziei w jakiejś wizji „informacyjnej kontrrewolucji” i nowej umowy społecznej pomiędzy dziennikarzami a społeczeństwem. My mniej klikamy, Wy piszecie głębiej.
W piekielnym, hiperdemokratycznym świecie, w którym każdy w mniejszym bądź większym stopniu jest osobą publiczną – nie wierzę, że to się uda. Dzisiaj coraz powszechniejsze, od prawa do lewa, są pragnienia powrotu do utraconego raju, gdzie wszystko było jasne, proste i uporządkowane. Zaczynają się nawet pojawiać pomysły stworzenia jakiegoś ciała-autorytetu, mitycznego regulatora, który będzie oddzielał prawdę od fejku i mówił, które teksty można publikować, a które nie. Tylko taka prewencyjna cenzura, choćby i w najbardziej wzniosłym celu, może szybko obrócić się przeciwko nam. Nie jest bowiem trudno wyobrazić sobie prawdziwe newsy, które nie są na rękę różnym graczom i szybko zostają „wygaszone” przez armię internetowych trolli, którzy takie informacje masowo będą zgłaszać do fejsbukowego regulatora w Kalifornii.
Mazur: Nie ma nadziei?
Ja jej nie dostrzegam. Ale też staram się przesadnie nie panikować.
Kleczka: Spróbuję więc takie małe światełko w tunelu zaświecić. Współczesny świat fejk newsów i alternative facts to w dużej mierze niechciane dziecko rewolucji postmodernistycznej. Od twierdzenia, że nie ma obiektywnej prawdy, a każdy ma własną małą narrację, nie jest wcale tak daleko do Donalda Trumpa i jego kampanii wyborczej. W tym kontekście muszą cieszyć próby powrotu środowisk liberalno-lewicowych do koncepcji obiektywnej prawdy, jakiejś potrzeby przywrócenia autorytetu. Kilka miesięcy temu taki sążnisty manifest pojawił się na łamach „The Atlantic”, duży tekst w podobnym tonie został opublikowany także w ostatnim numerze „Nowego Obywatela”.
Mazur: Nagle lewica, także lewica postmodernistyczna, chce powrotu obiektywnej prawdy. A przecież przez lata uważała każdego, kto posługiwał się takim terminem za faszystę i zagrożenie dla porządku demokratycznego. Szkoda, że wcześniej nie wyciągnięto wniosków z eseju Jeśli Boga nie ma… Leszka Kołakowskiego, gdzie ten argumentował, że bez odwołania się do metafizyki nie da się obronić kategorii obiektywnej prawdy. Mówiąc prowokacyjnie, bez religii nie ma dobrego dziennikarstwa. Teiści z wrogów demokracji nagle stają się jej ostatnią nadzieją.
Kleczka: Ten stabilizator może mieć charakter transcendentny albo lokalny, świecki – przyjmując postać określonych autorytetów.
Ale przy obecnym poziomie rozwarstwienia społeczeństw, mediów, kanałów informacyjnych, nie ma już powrotu do starego, hierarchicznego świata, gdzie kilka poważanych głosów mówi nam, co jest dobre, a co złe. Radykalna demokratyzacja i poszerzenie sfery publicznej, zresztą traktowane przez konserwatystów jak spełnienie marzeń, skutecznie takie próby uniemożliwią. Jeśli jest jakaś grupka osób, która uważa, że ziemia jest płaska, to żaden Wielki Redaktor nie przyjdzie i nie wyeliminuje ich z przestrzeni publicznej. Zawsze znajdą swoją niszę na jakimś forum, czy grupie na Facebooku.
Nie ma też potrzeby szukania tego wspólnego mianownika wysoko w górze, w porządku metafizycznym, bo takie próby też spełzną na niczym. Przyjdą wyznawcy Latającego Potwora Spaghetti i cała dyskusja się skończy. Teoretycznie takim stabilizatorem mogłaby być prosta, wydaje się, zasada „nie kłamiemy”. Tylko że rzeczywistość tę naszą, wydawałoby się logiczną, naiwność zdążyła już negatywnie zweryfikować. Ponieważ coraz częściej mocujemy się ze światem, który jednocześnie jest i nie jest prawdziwy.
Kleczka: Moja nadzieja, wątła, ale jednak, wynika stąd, że dziś najgłośniej o potrzebie rewizji mówią dawni rzecznicy tej maksymalnej demokratyzacji. To daje podstawy do myślenia, że fala powoli się odwraca.
Oby tak było.
Mazur: Czytając #Upał i słuchając dziś Twoich wypowiedzi mam wrażenie, że mamy do czynienia ze swoistym coming outem. Naczelny krakowskiej „Wyborczej” odkrywa zbawienny wpływ niedzieli. Ze szczególnym rozrzewnieniem wspomina rodzinne obiady, które być może są trochę nudne i powtarzalne, ale nadają jednocześnie życiu pewien niezbędny rytm i harmonię, bez których można w przebodźcowanym świecie oszaleć. Do tego rosnący sceptycyzm wobec przyszłości i wyraźny sentyment wobec przeszłości. Michał Olszewski pokazał się światu ze swoim dobrze dotychczas skrywanym konserwatyzmem!
To rzeczywiście może mnie pogrążyć (śmiech). Fej ucieka od czasu wolnego i niedzieli, która kojarzy mu się z rodzinnym domem. Nie chodzi jednak tylko o rytm i powtarzalność. Główny bohater #Upału boi się tego, co może usłyszeć w swojej głowie, dlatego ucieka od nudy, monotonii, tych momentów, kiedy będzie narażony na ciszę. Czego konkretnie się boi? Samopoznania, prawdy o samym sobie.
Mazur: Rachunku sumienia.
Też. Fej nie chce stanąć przed lustrem, bo rzeczy, które mógłby zobaczyć nie byłyby specjalnie przyjemne. To jest właśnie powodem panicznej ucieczki w pracę, nawet w weekend, brania dyżurów w każdą praktycznie niedzielę. #Upał jest bowiem na którymś planie powieścią o ucieczce przed samym sobą. Czy to oznacza, że jestem konserwatystą? Być może, sam to podejrzewałem (śmiech).
Mazur: Jednocześnie odnoszę wrażenie, że #Upał to świadectwo charakterystycznej ewolucji liberalizmu środowiska „Gazety Wyborczej”. Trudno nie dostrzec załamania się pewnych aksjomatów, które organizowały myślenie tego środowiska od 1989 roku. Zamiast mitu postępu – sceptycyzm wobec przyszłości; zamiast wiary w wolność jednostki – przerażenie tym, co ludzie z nią robią; zamiast pochwały demokracji – wyraźne poszukiwanie pierwiastka arystokratycznego; zamiast wiary w oświecenie i ludzki rozum – sceptycyzm co do naszych zdolności poznawczych. Twoja książka wydaje się rymować z tezami zawartymi w Samobójstwie Oświecenia Andrzeja Zybertowicza. Podobnie ostrzegacie przed światem, gdzie nowe technologie przejmują kontrolę nad człowiekiem.
Andrzej Zybertowicz reprezentuje przede wszystkim żal za utracona niewinnością, uporządkowanym światem, gdzie mądre książki będą na wyciagnięcie ręki, a wszyscy ludzie pójdą w sobotę do opery. Tyle że poza tęsknotą za hierarchią i porządkiem nie ma w tym żadnego pozytywnego pomysłu, jak z tej sytuacji wyjść.
Mazur: Liberałowie też go nie mają. Okazuje się, że wolność jest bardziej przerażająca, niż to sobie 25 lat temu wyobrażaliśmy.
I to może być naszym wspólnym mianownikiem.
Karol Wałachowski
Karol Kleczka
Michał Olszewski
dr Krzysztof Mazur