Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Tomasz Turejko  8 kwietnia 2017

„Nadludzie” istnieli naprawdę

Tomasz Turejko  8 kwietnia 2017
przeczytanie zajmie 9 min

W czasach, kiedy za podanie Żydowi szklanki wody groziła kara śmierci, żyło małżeństwo, które pod nosem niemieckich okupantów ocaliło od zagłady ponad 300 ludzkich istnień. Samodzielnie wywozili ludzi z warszawskiego getta, ukrywali ich we własnym domu, sami organizowali transport i dokumenty. Wszystko to pod czujnym okiem Niemców, którzy niemal każdego dnia odwiedzali dom, w którego piwnicach i na strychu ukrywano dziesiątki Żydów. Kim byli państwo Żabińscy?

Jan Żabiński urodził się w 1897 roku w Warszawie. Przed wybuchem I wojny światowej trenował (z sukcesami) lekką atletykę. Tytuł inżyniera agronomii zdobył na SGGW. Na Uniwersytecie Warszawskim obronił doktorat z filozofii, a później habilitował się na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. W latach 1919–1920 Żabiński brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej, za co został odznaczony Krzyżem Walecznych. W latach 20. stał się cenionym badaczem przyrody, w Polskim Radiu wygłaszał pogadanki na temat zwierząt i prowadził zajęcia dydaktyczne na SGGW. W tym czasie szczególnie zależało mu na ochronie ginącego w Polsce gatunku żubra. W 1929 roku, wraz z żoną Antoniną, Jan Żabiński został dyrektorem warszawskiego zoo.

Antonina Żabińska, z domu Erdman, urodziła się w 1908 roku w Petersburgu. Matka zmarła szybko na suchoty, w trakcie rewolucji rozstrzelono jej ojca i jego drugą żonę. W wieku zaledwie 10 lat Antonina została sierotą, a sama przez długi czas ukrywała się w petersburskich piwnicach w obawie przed bagnetami „sprawiedliwości ludowej”, która siała terror na ulicach wielu rosyjskich miast. Być może to właśnie traumatyczne doświadczenia tych wydarzeń wpłynęły na postawę Żabińskiej w trakcie II wojny światowej. Początkowo Antonina pracowała jako nauczycielka na Podolu, potem trafiła do Warszawy, gdzie pracowała w sekretariacie SGGW. To właśnie tam poznała swojego przyszłego męża – Jana.

Zoo o międzynarodowej renomie

Od 1929 roku Antonina i Jan Żabińscy z wielką pasją i entuzjazmem rozpoczęli pracę w warszawskim ogrodzie zoologicznym. Placówka rozwijała się znakomicie, powstała słoniarnia, małpiarnia i budynki dla żyraf. Każdego roku ściągano tam nowe gatunki zwierząt. Do najważniejszych zadań zoo należała według Żabińskich ochrona ginących gatunków.

To właśnie w warszawskim ogrodzie zoologicznym po raz pierwszy w niewoli udało się rozmnożyć m.in. likaony oraz ginący gatunek konia Przewalskiego. Powstał tam pierwszy w Polsce plan ochrony zagrożonego wyginięciem żubra.

Sami Żabińscy mieszkali w willi położonej na terenie zoo. W ich mieszkaniu schronienie znajdowały także małe zwierzęta, które z różnych powodów nie mogły mieszkać na wybiegach warszawskiego ogrodu. Pod jednym dachem para dyrektorów żyła razem z borsukiem, królikami, prosiętami, małpką i szczurem piżmowym. Można wręcz powiedzieć, że dyrektorzy zoo jedli ze swoimi podopiecznymi „z jednej miski”. Żabińscy zżyli się ze swoimi zwierzętami do tego stopnia, że kiedy lwica przestała karmić swoje młode, Jan Żabiński postanowił wykarmić zwierzęta mlekiem… swojej siostry, Hanny, która w tym czasie również urodziła dziecko.

Największymi pupilami mieszkańców warszawskiego zoo były słonie indyjskie Kasia i Jaś. W 1937 roku przyszło na świat małe słoniątko, które od razu stało się „maskotką” placówki. Słonica nazywała się Tuzinka i była dwunastym na świecie słoniem urodzonym w ogrodzie zoologicznym. W latach 30. warszawskie zoo było jednym z najlepiej funkcjonujących w Europie.

Do Żabińskich przejeżdżali zoologowie z całego świata. Ogród zoologiczny był jedną z głównych atrakcji turystycznych Warszawy, regularnie odwiedzaną przez wizytujących Polskę polityków i dyplomatów.

Eden zamienił się w piekło

Ten piękny sen został brutalnie przerwany wyciem syren przeciwlotniczych. 3 września 1939 roku niemiecka Luftwaffe przeprowadziła nalot na Warszawę, w wyniku którego zniszczono prawie całe zoo. Wiele zwierząt zginęło od wybuchu bomb, małpy i ptaki spłonęły żywcem zamknięte w budynkach, spanikowane ze strachu zwierzęta biegały jak oszalałe po całym zoo, foki wskoczyły do Wisły, a ulice warszawskiej Pragi pełne były obłąkanych, przerażonych i rannych wielbłądów, łosi, i jeleni. W tym dramatycznym momencie podjęto decyzje o zastrzeleniu najgroźniejszych zwierząt. Od wybuchu bomby zginęła słonica Kasia, chwilę później zastrzelono słonia Jasia.

Żabińscy byli bezsilni, mogli tylko patrzeć na piekło, jakie rozgrywało się w ich ogrodzie zoologicznym. W jednej chwili zniszczony został cały dorobek ich życia. „Wszyscy milczeli, jeden z dozorców płakał” pisała później Antonina Żabińska w książce Ludzie i zwierzęta. Po wkroczeniu Niemców do Warszawy dokończono zagładę ogrodu zoologicznego. Niemcy najcenniejsze okazy (w tym słonice Tuzinkę) wywieźli do Rzeszy. Na resztę zwierząt urządzili sobie „polowanie”. Zrozpaczeni Żabińscy patrzyli z okien domu, jak niemieccy okupanci mordują bez litości ich ukochanych podopiecznych. Dla tak wielkich miłośników przyrody masowa zakłada bliskich im zwierząt musiała być wielkim wstrząsem. Nie spodziewali się, że podobny los niemieccy okupanci zgotują także ludziom.

W październiku 1940 roku Niemcy podjęli decyzję o utworzeniu warszawskiego getta. Zamknięto w nim wielu przyjaciół Żabińskich, m.in. Szymona Tanenbauma, wybitnego entomologa i pedagoga, który przekazał Żabińskim na przechowanie swoją bezcenną kolekcję owadów. Kilka miesięcy wcześniej Żabińskim pozwolono na terenie dawnego zoo rozpocząć… hodowlę świń. Mięso miało stanowić zaopatrzenie dla niemieckiego wojska. Żabińskim dzięki temu udało się zdobyć środki do życia, a byli pracownicy zoo mogli ponownie otrzymać legalne zatrudnienie. Małżeństwo nadal mieszkało w willi na terenie ogrodu i cieszyło się stosunkowo dużym zaufaniem okupujących Warszawę Niemców. Jan Żabiński był przed wojną nie tylko dyrektorem zoo, ale także zasłużonym pracownikiem naukowym. W jego domu często przebywali goście z Niemiec, którzy byli żywo zainteresowani jego odkryciami naukowymi. Tym bardziej, że nazistowskie Niemcy rozpoczęły program, który miał na celu „wskrzeszenie” zmarłego w XVII wieku gatunku tura. Wodzenie okupantów za nos stało się od tego czasu chlebem powszednim rodziny Żabińskich.

Jak Żabińscy uratowali trzystu Żydów pod nosem niemieckich żołnierzy

Wykorzystując swoją pozycję, Żabiński bardzo mocno zaangażował się w działalność konspiracyjną. W domu projektował bomby dla organizacji podziemnej, a w jednym z budynków dawnego zoo zorganizowano skład brodni dla Armii Krajowej. Jak bardzo było to ryzykowne, niech świadczy fakt, że teren warszawskiego zoo był częstym miejscem wypoczynku dla wielu niemieckich żołnierzy. Chodzili tam oni na randki z dziewczynami, urządzali polowania na kruki, a w dawnej słoniarni i małpiarni Niemcy urządzili skład amunicji, pilnowany każdego dnia przez 20-40 niemieckich żołnierzy.

Zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej Żabińscy przez ponad 3 lata ukrywali w swoim domu przeszło 300 uciekinierów z warszawskiego getta, a także członków Szarych Szeregów, zbrojnych oddziałów polskiego podziemia, niepełnosprawnych umysłowo i wielu innych, którym groziła śmierć z ręki niemieckiego okupanta.

Jak wyglądał proces ratowania Żydów w warszawskim zoo? Jan Żabiński wykorzystując pozwolenie na zbieranie resztek żywności (do hodowli świń) na terenie całej Warszawy, wjeżdżał na teren warszawskiego getta. Pierwszymi uratowanymi były dzieci Tanenbauma. Ukryte zostały w znajdujących się na ciężarówce kontenerach na żywność, które później zostały zasypane resztkami jedzenia. Następnie uciekinierów Żabińscy ukrywali w swoim domu. Jan organizował im dokumenty i transport poza Warszawę w bezpieczne dla nich miejsce. Antonina odpowiadała za organizację życia uciekinierów na terenie domu (a z czasem również na terenie zoo), zanim zostaną bezpiecznie przetransportowani dalej. Wszystko było tak zorganizowane, by w jednej chwili w mieszkaniu Żabińskich nie przebywało więcej niż kilkanaście osób. Jan, wykorzystując swoją znajomość z dyrektorem Urzędu Pracy w warszawskim getcie, uzyskał z czasem pełną swobodę poruszania się po żydowskiej dzielnicy. Za każdym razem wywoził na aryjską stronę mężczyzn, kobiety i dzieci. Udało się nawet uratować całe rodziny. Tym, których nie udało się wywieźć, pomagał w inny sposób. Przekazywał im jedzenie, lekarstwa i ubrania. Każdego dnia wykazywał się niezwykłą cierpliwością i odwagą, kiedy niemieccy żołnierze przy bramie wyjazdowej sprawdzali jego ciężarówkę.

Antonina Żabińska ukrywała uciekinierów w piwnicy i na strychu. By nie budzić podejrzeń, drzwi do wilii Żabińskich były zawsze otwarte, a z okien zdjęto zasłony. Pod przykrywką hodowli świń Antonina prowadziła w ogrodzie uprawę warzyw i hodowlę małych zwierzątek. Zbierała także „upolowane” przez niemieckich żołnierzy na terenie ogrodu ptaki. Dzięki temu uciekinierów udało się wykarmić, a prowadzona na coraz większą skalę uprawa roślin nie budziła podejrzeń.

Z czasem, kiedy willa dla coraz to nowych uciekinierów stawała się za mała, ukrywano nowe osoby w budynkach przeznaczonych przed wojną dla zwierząt. Dzięki tunelowi, który Żabińscy zbudowali na początku wojny, łatwo można było się przemieścić z piwnicy do bażantarni i z powrotem.

Z racji, że w ogrodzie zawsze było wielu Niemców, którzy często odwiedzali willę Żabińskich, Antonina w sytuacji grożącego niebezpieczeństwa grała na fortepianie melodię z operetki „Piękna Helena” Offenbacha – „Jedź, jedź, jedź na Kretę!”. Był to sygnał dla wszystkich „domowników”, by szybko ukryć się przed niebezpieczeństwem. Część wchodziła do szaf, inni uciekali tunelem do bażantarni. Kiedy niebezpieczeństwo minęło, Antonina grała inną melodię, by dać znak, że można opuścić kryjówki. Wszystko było bardzo dobrze zorganizowane i zakonspirowane.

Z czasem Żabińscy podjęli współpracę z Żegotą, co pozwoliło na zwiększenie liczby osób ewakuowanych z warszawskiego getta. Problemem było przetransportowanie uciekinierów z ogrodu poza Warszawę, tym bardziej, że wjazd na teren ogrodu (z racji umieszczenia tam składu z amunicją) był strzeżony przez niemieckie wojsko. By nie budzić podejrzeń, Żabińscy bardzo często zapraszali do swojego domu „legalnych” gości, rodzinę, kuzynów i bliskich przyjaciół. W efekcie przez willę Żabińskich zawsze przewijało się wiele osób, więc kolejne wyjazdy bliskich i dalszych „krewnych” z ich domu, którymi byli w rzeczywistości uciekinierzy z getta, nie budziły wśród niemieckich okupantów podejrzeń. Nikt też nie przypuszczał, że w domu, który niemal codziennie odwiedzany był przez Niemców, ktokolwiek może ukrywać Żydów.

„Dla psychiki niemieckiej było rzeczą nieprawdopodobną, żeby jakakolwiek konspiracja mogła odbywać się w miejscu tak wystawionym na publiczny widok” – pisała później Żabińska.

O krok od dekonspiracji

Ryzyko, jakie podejmowali Żabińscy każdego dnia, było bardzo duże. Za ukrywanie jednego Żyda groziła w Polsce kara śmierci dla całej rodziny. Żabińscy mieli dwoje dzieci. Syna, Rysia, który był już w trakcie wojny wtajemniczony w konspirację i pomagał mamie w opiece nad ukrywanymi Żydami oraz córkę, Teresę, która przyszła na świat w 1944 roku.

Z dzisiejszej perspektywy trudno sobie wyobrazić skalę odwagi i heroizmu ludzi, którzy codziennie mieli pod domem niemieckich oficerów, a w piwnicach ukrywali Żydów. Najmniejszy błąd mógł zakończyć się śmiercią całej rodziny, w tym również własnych dzieci. Nie bacząc na to, Żabińscy podejmowali coraz większe ryzyko, ratując coraz więcej osób.

Były jednak momenty, kiedy ryzyko dekonspiracji było szczególnie wysokie. Pewnego dnia do domu Żabińskich przyszedł pijany oficer i nakazał Antoninie zagrać coś na fortepianie. Kobieta oczywiście zaczęła od Offenbacha by dać sygnał ostrzegawczy domownikom.. Oficer nie był zadowolony z takiego repertuaru i sam chwilę później zaczął grać na fortepianie „Etiudę Rewolucyjną”. Antonina była przerażona. Była pewna, że słysząc Chopina, ukrywający się Żydzi zaraz opuszczą swoje kryjówki. Na szczęście dla nich i dla rodziny Żabińskich wszystko zakończyło się szczęśliwie.

Nam, współcześnie żyjącym, zapewne trudno sobie wyobrazić, że ludzie ci przeżywali taki strach niemal codziennie, ryzykując wszystko, co mają dla ratowania w większości obcych im ludzi. Przez całą II wojnę światową (w szczególności do 1943 roku, kiedy Niemcy przeprowadzili likwidację getta warszawskiego) Żabińscy uratowali ok. 300 osób. Spośród tak wielkiej grupy tylko dwie osoby nie przeżyły wojny, reszcie udało się przetrwać. Wśród ocalonych byli m.in. rzeźbiarka Magdalena Gross i jej mąż, prawnik Maurycy Fraenkel, pisarka Rachela Auerbach czy mikrobiolog Ludwik Hirszfeld.

Historia bez happy endu

W sierpniu 1944 roku Jan Żabiński wziął udział w powstaniu warszawskim. W sierpniu zginęła jego siostra, Hanna, on sam miesiąc później został postrzelony w szyję. Ciężko ranny przebywał w niewoli niemieckiej do zakończenia wojny. Szczęśliwie przeżył i wrócił do zniszczonej Warszawy w 1946 roku. Rodzinna willa przetrwała wojnę, chociaż bez wejściowych drzwi i mebli. Po latach życia w strachu i ciągłym niebezpieczeństwie mogło się wydawać, że Żabińscy zechcą po zakończeniu wojny prowadzić spokojne życie, gdzieś na dalekiej wsi, tym bardziej, że ich wspaniałe miasto praktycznie przestało istnieć. Nic bardziej mylnego.

Warszawiacy rozpoczęli wielką odbudowę stolicy, a Żabińscy rozpoczęli… odbudowę warszawskiego zoo.

W 1948 roku do Gdyni przybył duży transport ze zwierzętami dla nowego warszawskiego ogrodu zoologicznego. Wiele gatunków pochodziło ze zbiorów prywatnych. Niestety żadne zwierzę zrabowane przez Niemców w trakcie wojny nie powróciło do polskich właścicieli. Pomimo to Żabińscy z wielkim entuzjazmem zabrali się do odbudowy ogrodu zoologicznego.

W momencie, kiedy wydawało się, że wszystko zmierza ku dobremu, na Żabińskich spadł kolejny cios. Władze komunistyczne zwolniły Żabińskiego z funkcji dyrektora. „Akowska” przeszłość polskiego profesora nie pozwoliła mu kontynuować jego największego dzieła. Antonina była załamana. Z trudem odbudowane zoo zostało jej ponownie w jednej chwili odebrane. Jak wielka była to strata dla Żabińskich, niech świadczy fakt, że ani oni, ani ich dzieci już nigdy nie odwiedzili warszawskiego ogrodu zoologicznego. Jan Żabiński powrócił na jakiś czas do pracy naukowo-dydaktycznej, później pracował w Polskim Radiu, a jego pogadanki o zwierzętach cieszyły się wielką popularnością. Antonina długo przeżywała swoje rozstanie z warszawskim zoo. W swoich wspomnieniach utrwaliła na zawsze ulubione zwierzęta, które w większości straciły życie w czasie II wojny światowej. Zmarła w Warszawie w 1971 roku. Jej mąż odszedł trzy lata później. Oboje są pochowani na warszawskich Powązkach.

„Nadludzie” istnieli naprawdę

W 1965 roku Instytut YadVashem przyznał Antoninie i Janowi Żabińskim tytuł „Sprawiedliwych wśród Narodów Świata”. Zapytany o motywy swoich działań Żabiński odpowiedział krótko: „Po prostu uważaliśmy, że tak trzeba. Nie wyobrażaliśmy sobie, że można inaczej. Zwykła ludzka przyzwoitość”. Słowa te z pewnością nie oddają ogromu ich odwagi, heroizmu i sprytu, którymi wykazali się w trakcie II wojny światowej, ratując od niechybnej zagłady setki ludzkich istnień. Historia Żabińskich to historia prostych ludzi, którzy postawili się bezprecedensowej machinie masowej zagłady, ryzykując własne życie i życie swoich dzieci dla ratowania często nieznanych im osób. Naziści wierzyli w istnienie „rasy panów” i „nadludzi”, którzy mieli wyróżniać się wyjątkowymi, nadzwyczajnymi cechami względem innych ras. Był to jeden z motywów niemieckiej polityki eksterminacji, której ofiarami padły miliony ludzi na całym świecie. Jeżeli jednak „nadludzie” kiedykolwiek istnieli, to byli nimi właśnie Antonina i Jan Żabińscy oraz tysiące innych „Sprawiedliwych”, których odwaga, heroizm i poświęcenie, daleko wykraczają poza granice zwykłego człowieczeństwa.