Posłajko: Nauki nie da się wrzucić do Excela
Projekty reform zakładają oparcie polskiej nauki na kilku flagowych uczelniach badawczych, które pozwolą nam awansować w międzynarodowych rankingach. Badania – pełna zgoda. Szczególnie w momencie, kiedy demografia utnie etaty dydaktyczne. Wyłonienie „czempionów nauki? To kolejna odsłona „modernizacji wyspowej”, w którą bawimy się od 27 lat. Międzynarodowe rankingi? One nie mierzą prawie w ogóle jakości dydaktyki – wskazują tylko miejsce danej uczelni w międzynarodowym podziale pracy badawczej. O likwidacji kierunków, micie innowacyjnej uczelni oraz chęci zamknięcia całego uniwersytetu w jednej tabelce z Excela z dr. Krzysztofem Posłajką rozmawia Piotr Kaszczyszyn.
Konsorcjum badawcze, kuźnia elit czy agencja pracy? Która z tych wizji powinna przyświecać polskiemu uniwersytetowi?
Jakkolwiek banalnie i asekurancko to brzmi – każda z nich w odpowiedniej proporcji. Za tymi wizjami kryje się bowiem fundamentalne pytanie: czy chcemy mieć w Polsce klasyczny uniwersytet, który szukał balansu w ramach tych trzech celów?
Dzisiaj na badania naukowe nie przeznaczamy wiele, a większość środków idzie na badania stosowane za pośrednictwem Narodowego Centrum Badań i Rozwoju oraz badania na potrzeby wojska. W porównaniu do państw Europy Zachodniej wydajemy relatywnie mało na badania podstawowe. Jednocześnie na Zachodzie (z wyłączeniem USA) coraz powszechniejszy jest trend rozchodzenia się funkcji badawczej i dydaktycznej. Badania wychodzą na zewnątrz, do konsorcjów badawczych, a dydaktyka pozostaje w murach uniwersytetu, coraz mocniej przekształcając uczelnie w kolejny szczebel edukacji niewiele różniący się od szkoły średniej.
Trzy projekty, które zwyciężyły w ramach konkursu „Ustawa 2.0” wydają się podążać za zachodnimi trendami – przy wszystkich różnicach, ich wspólnym mianownikiem jest bowiem założenie, że przyszłość polskiej nauki powinna znaleźć się właśnie w rękach flagowych placówek badawczych, przy minimalizacji ich funkcji dydaktycznej.
To przede wszystkim reakcja na ostatnie kilkanaście lat historii polskiego uniwersytetu. Część krytyków pomysłów ministra Gowina próbuje tworzyć narrację, jakoby dotychczas żyliśmy w najlepszym z możliwych światów. To fikcja. W wyniku dorastania pokolenia wyżu demograficznego początku lat 80. bramy uczelni zostały przed nimi otwarte na oścież. Konsekwencje znamy już bardzo dobrze: polskie uniwersytety stały się fabrykami dyplomów kosztem jakości kształcenia oraz badań naukowych.
Dzisiaj demograficzne trendy odwracają się, a perspektywy na kolejne kilkanaście lat nie są optymistyczne. Zestawiając ze sobą maturzystów z generacji stanu wojennego i roczników późnych lat 90. dostrzeżemy prawie dwukrotny spadek liczby potencjalnych studentów. To jest prawdziwy game changer, czynnik, który rzeczywiście pozwala poważnie przemyśleć przyszłość polskiego uniwersytetu i podjąć określone reformy.
Przestawiamy wajchę z dydaktyki na badania?
Czasy masowego studenta minęły, zamiast tego zostaliśmy z całkiem liczną i relatywnie dobrze wykształconą młodą kadrą naukową, dla której nie będzie już etatów dydaktycznych. Mój kolega Michał Bilewicz z „Obywateli Nauki” przekonywał mnie, że pozytywnym efektem systemu grantowego, stworzonego za czasów Platformy Obywatelskiej jest pojawienie się młodej kadry naukowców nastawionych stricte na badania, nie dydaktykę. Nie było dla nich stałego zatrudnienia na uczelniach, nie prowadzili zajęć ze studentami, ale mieli etaty w zespołach badawczych finansowanych z grantów Narodowego Centrum Nauki. To zasób, który czeka dzisiaj na wykorzystanie.
Ta demograficzna rewolucja może być jednocześnie szansą lub przekleństwem. Co bowiem robić w momencie, gdy fabryka dyplomów nie ma już dla kogo produkować? Istnieją dwa wyjścia: albo zredukujemy solidnie etaty uniwersyteckie, a budynki zbudowane za środki unijne zamienimy na biurowce i hipermarkety, albo zdecydujemy się zmniejszyć pensum dydaktyczne, pójdziemy w badania i zlikwidujemy zjawisko naukowców na pięciu etatach, którzy nie mają czasu na poważne uprawianie nauki, bo muszą jeździć po trzech uczelniach, żeby dostać te 5 tysięcy złotych na rękę.
Przyglądając się debacie edukacyjnej na niższych szczeblach niż uniwersytet można odnieść wrażenie, że dla elit politycznych nauczyciele czy naukowcy uczący 10 uczniów w klasie lub na sali seminaryjnej to banda nierobów.
Pamiętam jak niedługo przed Euro 2012 TVN prowadził transmisję „na żywo” z lania asfaltu na S2. Traktuję to jako symbol podejścia, które przyświecało poprzedniej ekipie, lecz obecne rządy też nie są go pozbawione. Nie możemy fetyszyzować infrastruktury kosztem ludzi.
Umożliwienie młodym doktorom płynnego przejścia od wykładów do badań jest czymś sensownym i znajdującym się jak najbardziej w zasięgu ministerstwa. Wymaga to tak naprawdę kilku pociągnięć administracyjnych, zmiany zasad rozliczania uczelni, a tym samym mechanizmów finansowania szkolnictwa wyższego.
Środki mają zostać przesunięte, ale do kilku wyodrębnionych ośrodków badawczych, narodowych „czempionów nauki”, które pozwolą nam awansować w międzynarodowych rankingach. Ten cel znajdziemy w każdym z trzech projektów reform jako podstawowa weryfikacja jakościowego skoku naszych uczelni.
I tutaj dochodzimy do drugiego fundamentalnego pytania: ile chcemy mieć takich zreformowanych, nastawionych mocniej na badania, uniwersytetów? Moim zdaniem wizja trzech „pomników nauki idealnej” w 40-milionowym kraju to nie żadna nowa jakość, lecz kolejny przykład „modernizacji wyspowej”, którą praktykujemy od początku III RP.
Awans w rankingu szanghajskim do pierwszej setki jest do zrobienia w 2-3 lata. Wystarczy na bazie Polskiej Akademii Nauk stworzyć elitarną placówkę, która podkupi najlepszych badaczy z kraju i ściągnie innych z zagranicy. Tylko co z takiej „koncentracji zasobów” ma wyniknąć dla naszego państwa?
Projekty reform tego nie tłumaczą. Awans w rankingach jest pre-założeniem, którego nie trzeba uzasadniać.
Największym zagrożeniem fetyszyzacji rankingów jest pójście na efektowną łatwiznę. W latach 80. polski uniwersytet został odcięty od Zachodu, bo ekipa Jaruzelskiego zabrała naukowcom paszporty. W latach 90. w wyniku transformacji ustrojowej doszło do finansowej zapaści, z której wyszliśmy dopiero po roku 2000 wraz z nadpodażą studentów.
Dzisiaj demograficzny boom kończy się i zaczynamy od nowa. Możemy pójść na skróty, skupiając się na pierwszej setce rankingu szanghajskiego lub myśleć długoterminowo, starając się stopniowo budować potencjał badawczy i dydaktyczny, co nie było możliwe w czasach, kiedy w sali wykładowej na 200 osób siedziało lub stało ich 800.
Teraz pojawia się jednak fundamentalne pytanie: co to w ogóle znaczy budować potencjał badawczy i dydaktyczny? Przy wszystkich swoich słabościach, rankingi stanowią ułomne, ale wciąż konkretne narzędzie mierzenia jakości życia uniwersyteckiego. Czy mamy dla nich sensowną alternatywę?
Rankingi nie mierzą prawie w ogóle jakości dydaktyki – wskazują tylko miejsce danej uczelni w międzynarodowym podziale pracy badawczej. Jeśli chcemy na poważnie ścigać się z najlepszymi, to trzeba sobie odpowiedzieć, czy mamy do tego zasoby. Harvard, dysponując rocznym budżetem dwa razy większym niż całość wydatków państwa polskiego na naukę, przyjmuje jednocześnie 2000 studentów na pierwszy rok.
Nauki ścisłe kosztują współcześnie krocie i na ich uprawianie na światowym poziomie stać tylko nielicznych. Ekonomia wkracza jednak także do humanistyki. Od lat obserwujemy choćby exodus najlepszych europejskich filozofów do Stanów Zjednoczonych, które mogą sobie pozwolić na tego rodzaju podkupywanie. My mamy ministerialne widełki określające maksymalne wynagrodzenie, Amerykanie w tym czasie sięgają do portfeli prywatnych sponsorów.
Skoro międzynarodowe rankingi zajmują się badaniami, to jak mierzyć jakość uniwersyteckiej dydaktyki?
Jest to praktycznie nie do weryfikacji. Można oczywiście stosować różne protezy w rodzaju efektów kształcenia na każdym kierunku studiów, rozpisanych w coraz obszerniejszych sylabusach, ale to okłamywanie samych siebie. Są w naszym życiu rzeczy, które nie są kwantyfikowalne i edukacja z pewnością do nich należy. Jak mierzyć wpływ kulturotwórczy uniwersytetu na jego społeczne otoczenie? Jakie czynniki wziąć pod uwagę, badając wpływ uczelni na tworzenie elit?
W tym momencie decyzja leży w rękach polityków. Czy są gotowi zaryzykować, podjąć grę z losem, wrzucając do systemu pieniądze, niezdolni do bieżącej oceny jakości i skutków? Pierwsze efekty pojawią się bowiem dopiero za kilkanaście lat, w sposób pośredni i niemożliwy do wizualizacji w postaci prostego Excela. Oczywiście ryzyko działa także w drugą stronę: nie jesteśmy w stanie przewidzieć dziś potencjalnych negatywnych skutków gwałtownego przykręcenia kurków z pieniędzmi.
Można jednak podjąć kroki, mające na celu minimalizację tego ryzyka, zwiększając na przykład poziom studiów doktoranckich. Skoro bowiem demografia naturalnie zmniejszy nam liczbę studentów, to my możemy skupić się na systemowym podniesieniu jakości dydaktycznej i badawczej.
Mamy za dużo doktorantów. Polskie uczelnie w ostatnim czasie masowo zasysały absolwentów na studia doktoranckie, ale nie wypluwały doktorów. Taki doktorant obijał się często 2-3 lata, a później z uczelni znikał, traktując nieraz doktorat jako szansę na „przezimowanie” trudnej sytuacji na rynku pracy. Uniwersytetom było to obojętne, bo środki przychodziły za doktorantami, nie tymi, którzy faktycznie uzyskali stopień doktora. W USA jest za dużo doktorów w stosunku do potrzeb systemu akademickiego, nam ten problem nie grozi – zamiast tego, zmagamy się z rzeszą doktorantów, którzy nie kończą rozpoczętych studiów III stopnia.
Same uniwersytety również specjalnie się nimi nie zajmują: nie ma pieniędzy na stypendia, badania, konferencje, wyjazdy. Stworzyliśmy system zorganizowanej fikcji, gdzie lwia część doktorantów udaje, że prowadzi życie intelektualne, a wydziały udają, że organizują poważne studia.
Doktorant do piątku pracuje w korpo, a pracę pisze w sobotę.
I zasadniczo nie można mieć do niego pretensji, bo nie może przecież wiecznie utrzymywać się z pieniędzy rodziców. Tylko że takie studia doktoranckie to hobbistyczna zabawa, nie poważna praca naukowa.
Jak to zmienić? Projekty reform sugerują profesjonalizację studiów doktoranckich i zapewnienie finansowania wszystkim doktorantom.
Może nie wszystkim, ale finansowanie dla 90% z nich na przyzwoitym poziomie, przy jednoczesnej redukcji liczby doktorantów jako takich, to właściwe rozwiązanie. Doktorat traktowany poważnie uniemożliwia pracę zarobkową poza uczelnią – trzeba głośno to powiedzieć. Dzisiaj stypendia to rzadkość, zostaje loteria grantowa. Znam przypadki wydziałów, gdzie ogłaszane są konkursy na jednoroczne stypendium.
Zabawa jak w totolotka. Na pierwszym roku stypendium dostanę i będę pisał doktorat po 12 godzin dziennie, na drugim nie dostanę i pójdę do korpo.
To sytuacja kuriozalna, z którą należy jak najszybciej skończyć. Pomysły projektów, jak i same wypowiedzi ministra Gowina sugerują, że ministerstwo skłania się ku modelowi amerykańskiemu, gdzie na początku studiów doktoranckich uczelnia podpisuje swoisty „kontrakt naukowy” z doktorantem na okres 4-5 lat. Uniwersytet gwarantuje mu przyzwoite comiesięczne wynagrodzenie i dodatkowe środki na wyjazdy czy konferencje, a doktorant zobowiązuje się, że nie będzie podejmował dodatkowej pracy zarobkowej poza uczelnią. Pisanie doktoratu staje się jego pełnoetatową pracą.
Istnieje też model drugi, europejski, oparty o rozbudowany system grantów badawczych. W jego ramach doktor czy profesor, który otrzymał taki grant, może pozwolić sobie na zatrudnienie przy jego realizacji zespołu młodych doktorantów, również na okres kilku lat. Młodzi naukowcy pracują przy projekcie, który często pokrywa się z tematem ich pracy doktorskiej.
Oba mechanizmy mają swoje plusy i minusy – nie rozstrzygam, który powinniśmy stosować w Polsce. Model amerykański wydaje się lepszy dla nauk humanistycznych, model europejski – dla nauk medycznych czy psychologii eksperymentalnej. Być może należy wprowadzić oba do wyboru. Najważniejsze, że jeden i drugi zrywa z dotychczasową fikcją i pozwala przekształcić studia doktoranckie w prawdziwe kuźnie naukowych elit. Oczywiście w tym miejscu pojawia się kolejne istotne, polityczne pytanie. Tak jak wcześniej zastanawialiśmy się nad liczbą uniwersytetów, tak teraz należałoby rozstrzygnąć, ilu doktorantom rocznie zapewnilibyśmy taką finansowo-naukową stabilizację.
Jak powinna wyglądać dalsza ścieżka naukowa, już po uzyskaniu stopnia doktora?
Poprzednia minister nauki i szkolnictwa wyższego, Barbara Kudrycka, była zafiksowana na punkcie młodych naukowców, których ustawa definiuje jako ludzi, którzy nie ukończyli 35. roku życia. W konsekwencji tej troski stworzono Narodowe Centrum Nauki, które promowało u nas model zachodni, oparty na postdokach, czyli kilkuletnim etapie po uzyskaniu stopnia doktora, a przed habilitacją i samodzielnością naukową, mocno nastawionym na pracę w trybie projektowym. Postdoki działają w oparciu o granty: albo samodzielne granty albo dołączenie do innego zespołu badawczego.
To rozwiązanie zasadniczo miało więcej plusów niż minusów, lecz dzisiaj stoimy przed kolejnym wyzwaniem: co dalej? Co zrobić z ludźmi, którzy kończą 35 lat, tracąc status młodych naukowców? Moją propozycją jest stworzenie dla nich rozbudowanego systemu rezydentur badawczych, gdzie, po wygraniu konkursu, podpisywaliby 10-letni kontrakt, a następnie w tak stabilnych warunkach tworzyli własny zespół badawczy, „zasysający” miejscowych doktorantów. Moim zdaniem to, czego szczególnie brakuje dziś naszej nauce, to umiejętność pracy zespołowej.
Inni wskazaliby raczej na brak mobilności naszej kadry akademickiej.
W moim przekonaniu mobilność musi mieć swoje granice. Nawet na Zachodzie etap postdoka kończy się po kilku latach, kiedy młodzi badacze uzyskują dłuższy etat na którejś z uczelni. Moja propozycja nie zakłada tworzenia systemu wygodnych synekur, daje raczej możliwość stabilnej, a tym samym bardziej wartościowej pracy naukowej.
Z tą mobilnością mogłyby być zresztą w naszym kraju problemy. Szczególnie w przypadku realizacji koncepcji uczelni flagowych.
Czekałyby nas wycieczki po trójkącie tych trzech uniwersytetów przodujących. Każdy z nich „wsysałby” najlepszych doktorów, a po skończonym projekcie brał kolejnych, nie interesując się specjalnie odchodzącymi.
Uzupełnieniem propozycji rezydentur badawczych mogłoby być sięgnięcie po doświadczenia zachodnie w kontekście odejścia od jednolitej ścieżki kariery naukowej. W Europie Zachodniej czy USA znajdziemy badaczy, którzy mają jedno seminarium doktoranckie w roku, a są naukowcy-dydaktycy wyspecjalizowani w prowadzeniu wykładów, u których mniejszy nacisk kładzie się na efekty badawcze ich pracy. Tymczasem w Polsce wszyscy mają jednakowe pensum i wszyscy są rozliczeni w jednakowy sposób. Taka wewnętrzna dywersyfikacja kariery naukowej, uwzględniająca indywidualne predyspozycje ludzi, byłaby czymś potrzebnym.
Podobne rozróżnienie można by wprowadzić do systemu finansowania nauki. Ci, którym udałoby się uzyskać etat na uczelni, dostawaliby większą niż dzisiaj wypłatę z pieniędzy uniwersyteckich, aby nie być zmuszonym do pracy na trzy etaty lub do sięgania po granty. Dzięki temu środki z NCN-u byłyby zarezerwowane wyłącznie dla tych naukowców, którzy na uniwersyteckie posady się nie załapali lub z osobistych powodów wolą jeszcze mocniej zindywidualizowany tryb pracy.
Dzisiaj system grantowy rzeczywiście istnieje jako alternatywa dla drugiego i trzeciego etatu.
Co rodzi tylko koszty zewnętrzne w postaci obsługi administracyjnej nowej instytucji.
Z jednej strony tak. Z drugiej jednak system grantowy służy jako dodatek motywacyjny, zachęcający naukowców do pracy badawczej. Była to reakcja na spadający poziom pracy badawczej na uczelniach zajętych dydaktyką i produkcją dyplomów.
Schizofrenia. Zamiast rozwiązać problem u źródła i zreformować pensum idąc w kierunku stworzenia finansowania na badania wewnątrz uniwersytetu, stworzono podmiot zewnętrzny, który uczelnie w tym wyręczy.
Miało to jednak swoje uzasadnienie: chodziło o ucieczkę spod władzy ministerstwa i podsekretarza dysponującego władzą nad dotacją. Zamiast tego stworzono agencję zewnętrzną i z założenia apolityczną. Taka antypolityczna dywersyfikacja środków, co nie było pozbawione sensu.
Sam nie wiem, który model jest lepszy. Można iść w stronę rozwiązań amerykańskich, gdzie uniwersytet dysponuje środkami na badania, a naukowcy nie muszą bić się o kolejne granty. Można też sięgnąć po doświadczenia europejskie, gdzie istotną rolę odgrywają zewnętrzne agencje dysponujące środkami w ramach grantów. Kluczem jest to, aby w obu przypadkach kłaść nacisk na badania.
A co z habilitacją?
Nie likwidowałbym jej. Moim zdaniem to dobry odpowiednik anglosaskiej rozmowy o tenure, czyli momentu, w którym młody naukowiec, kończąc etap postdoka, musi znaleźć stabilną posadę na wybranej uczelni. Taka rozmowa o charakterze rozmowy kwalifikacyjnej ma na celu ocenę jego dotychczasowego dorobku naukowego. Podobny charakter mogłaby mieć nasza habilitacja.
To, co jednak należy zmienić, a czego brakuje w projektach reform, to znalezienie sposobu na większą obiektywizację tego procesu, podobnie zresztą jak procedur awansów akademickich. Dzisiaj uniwersytet to system zamknięty, gdzie sami naukowcy decydują, kto może zostać doktorem, a kto uzyskać habilitację. Nie ma zewnętrznego, państwowego egzaminu na naukowca. Sam nie mam pomysłu jak to zmienić, ale moim zdaniem taka reforma byłaby czymś koniecznym.
Ministerstwo najwyraźniej stara się ominąć ten dylemat, promując wizję uniwersytetu-kuźni innowacji. Badania muszą być stosowane i łatwe do biznesowej komercjalizacji. Pytanie tylko, czy takie podejście ma ręce i nogi. Marcin Kędzierski, dyrektor programowy Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego wskazywał, że innowacyjny uniwersytet to mit, a historia uczy nas, że prawdziwe innowacje wychodziły z armii i biznesu.
Nie da się odgórne zadekretować aplikowalności badań. Wydawanie na siłę pieniędzy w tym celu przez ministerstwo może skończyć się stworzeniem potiomkinowskich wiosek, w których naukowcy będą udawać, że tworzą jakość dodaną dla biznesu, który tak naprawdę jest dzisiaj w dużej części niezainteresowany innowacjami opracowywanymi na uniwersytecie. Polski biznes w ogóle jest mało zainteresowany innowacjami – wystarczy popatrzeć na wydatki naszych firm na badania i rozwój. Próby wymuszonej komercjalizacji badań naukowych nie zmienią podejścia rodzimych przedsiębiorców, mogą natomiast skończyć się łatwo zmarnowanymi środkami z budżetu i zmarnotrawionym czasem naukowców, którzy przecież będą musieli z czegoś żyć.
Marcin Kędzierski ma rację, wystarczy popatrzeć na doświadczenia amerykańskie. Za sukcesem tamtejszej branży informatycznej stały uniwersytety. Tylko że zajmowały się one badaniami podstawowymi i dydaktyką, nie wdrożeniami. One były już działką ich absolwentów. Uczelnie dostarczały wiedzę i intelektualne zdolności, a innowatorzy robili z nich finansowy użytek – już poza murami uniwersyteckimi. Uniwersytety nie mogą zastąpić przedsiębiorców.
O dydaktyce w propozycjach reform jest zasadniczo mało. Odnosząc je do nazwy Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego, można stwierdzić, że uwzględniają tylko pierwszy jej człon.
Znajdziemy wśród nich podział na kierunki uniwersyteckie, regulowane i nieuregulowane, ale służy to przede wszystkim dysponowaniu środkami publicznymi i odgórnemu ograniczeniu liczby studentów na danym kierunku.
Dzisiaj w Polsce uniwersytet działa w oparciu o piramidę Humboldtowską: na szczycie mamy władze uczelni, niżej wydziały, instytuty, zakłady. Jednocześnie fundamentem kształcenia są kierunki – coraz bardziej rozdrabniane, coraz bardziej szczegółowe, z dziesiątkami specjalizacji.
Pytanie, czy nie dochodzimy do ściany. Marcin Kędzierski na łamach numeru „Pressji” poświęconego reformie uniwersytetu postulował odejście od dyktatu kierunku i pójście w stronę modelu inspirowanego doświadczeniami anglosaskimi. Chodziłoby o stworzenie w Polsce systemu kolegiów, w ramach których student miałby dużą swobodę w wyborze przedmiotów, nie byłby ograniczony przez rozpisany z góry program kierunku.
Przed wojną na Uniwersytecie Jagiellońskim student zapisywał się na wydział. Nie było kierunków. Według mnie powrót do takiego modelu, czy to w formie zapisów na kolegia, czy też na wydziały, byłby zasadniczo wskazany. Pewnie z wyłączeniem kierunków quasi-zawodowych takich jak prawo, medycyna czy stomatologia, gdzie taki restrykcyjny program jest uzasadniony. Dzisiejszy model kierunkowo-sylabusowy tworzy pewnego rodzaju uniwersytecką taśmę Forda.
Albo kolejny rodzaj alibi weryfikacyjnego. Kierunek – z jego szczegółowym programem i efektami kształcenia – tworzy fikcję kontroli jego jakości.
W większej części przypadków tak niestety jest. Udajemy sami przed sobą, że tych 150 wskaźników, jak to jest choćby na kierunku filozofia, daje nam możliwość uzyskania wymiernych efektów. W konsekwencji dostajemy tylko rozbudowaną biurokrację, która zabiera czas na faktyczną naukę.
Problem strachu przed tym, co niepoliczalne starał się opisać w „Pressjach” Krzysztof Mazur. Zwracał on uwagę, że dzisiejszy uniwersytet jest rządzony przez wąską koncepcję racjonalności instrumentalnej, mocno zmatematyzowaną, zafiksowaną na zamykaniu rzeczywistości w liczbach. Tylko taka droga prowadzi nas na manowce. Nie da się całego naszego doświadczenia zamknąć w tabelkach z Excela.
Dlatego właśnie powinniśmy iść w stronę pluralizmu metodologicznego. Niech jednolitym 5-letnim studiom z prawa towarzyszy model 4+1 dla takich kierunków jak politologia czy filologia polska, gdzie po solidnym czteroletnim licencjacie, absolwent mógłby od razu iść na doktorat albo wygrać krótkie, intensywne magisterium.
Tylko że dzisiaj w Polsce boimy się tego, co nieprzewidywalne. Dużo zostało już powiedziane na temat dotychczasowego modelu, w którym uniwersytety wypluwały tysiące absolwentów pedagogiki rocznie. To złe rozwiązanie, co do tego nie ma wątpliwości. Teraz jednak projekty reform idą w kierunku odgórnej reglamentacji liczby studentów na poszczególnych kierunkach. Naprawdę wierzymy, że ministerialni urzędnicy będą lepsi od samych akademików? Nie da się zaplanować przyszłości i dobrze, żebyśmy potrafili się w końcu z tym pogodzić.
Krzysztof Posłajko
Piotr Kaszczyszyn