Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Pietrucha: Czasy Edisona i Tesli już minęły

przeczytanie zajmie 9 min

Dzisiaj wynalazki są dziełem zbiorowym, wynikiem pracy zespołów badawczych, nie jednostek, pracy, która bazowała na odkryciach innych naukowców z przeszłości. W przypadku rynku leków nie ma już indywidualnych geniuszy. Leki to gra zespołowa. A polscy naukowcy? Odkrywają już rzeczy dawno na świecie odkryte, bo nie chce im się w momencie składania aplikacji grantowej przejrzeć międzynarodowych baz patentowych. Z prof. Tadeuszem Pietruchą, biotechnologiem i członkiem Narodowej Rady Rozwoju rozmawia Piotr Kaszczyszyn.

Jak wygląda światowy rynek farmaceutyczny? Czy możemy znaleźć na nim takiego giganta jak Microsoft, który rozdaje większość kart?

Rynek farmaceutyczny nie ma jednego hegemona. Znajdziemy kilkanaście czy kilkadziesiąt koncernów globalnych, które zajmują określone segmenty rynku, ale poza nimi jest cała sieć średnich ponadnarodowych czy mniejszych krajowych podmiotów. Ciasnoty nie ma.

Jakiej narodowości są ci największe gracze?

Zależy jaki czynnik brać pod uwagę. Jeśli główną siedzibę, to należy wskazać Stany Zjednoczone. Największy chyba obecnie koncern globalny, Roche, swoimi korzeniami sięga Europy, tyle że dzisiaj już od tych korzeni się odciął. To zresztą specyfika całego rynku: w jednym kraju siedziba główna, w innym badania i produkcja, w trzecim centra logistyczne i sprzedaż. Najwięksi gracze to firmy-sieci.

A ci średni?

Tutaj zróżnicowanie geograficzne jest już większe. Dużo zależy także od segmentu rynku. Dla przykładu kluczowym graczem w obszarze leków generycznych jest izraelska Teva. Izraelskie start-upy radzą sobie także doskonale w segmencie nowych, innowacyjnych leków. Przy czym rzadko finalizują one cały proces ich tworzenia: wcześniej zostają odkupywane przez większe koncerny lub decydują się na licencjonowaną sprzedaż danego produktu. W tym segmencie obok Izraela wiodącą rolę odgrywają również firmy amerykańskie. Do tego dochodzą jeszcze oczywiście podmioty europejskie, ale już w mniejszym stopniu.

Chiny, Indie?

Nie znam żadnego leku oryginalnie wymyślonego i wyprodukowanego w tych krajach bądź choćby z nich pochodzącego. Te państwa są bardzo sprawne, ale w odtwarzaniu czy kopiowaniu technologii już stworzonych. Tak więc większość tańszych zamienników czy podróbek zachodnich leków pochodzi właśnie z Indii i krajów azjatyckich.

Jak wygląda struktura organizacyjna największych koncernów? Można szukać analogii do innych branż, np. w postaci franczyz?

Specyfika rynku farmaceutycznego jest wyznaczana przez jeden kluczowy czynnik: nie znam innej branży, gdzie czas od wymyślenia produktu do jego dopuszczenia do sprzedaży trwałby średnio 10–15 lat. To ma zasadniczy wpływ na organizację całego rynku leków, który przyjmuje kształt piramidy.

Na jej szczycie jest tych kilkadziesiąt globalnych koncernów, skupiających się na dwóch rzeczach. Po pierwsze, na stworzeniu globalnej sieci logistycznej, marketingowej i sprzedażowej. Po drugie na etapie finalizacji i komercjalizacji produktu. Koncerny są odpowiedzialne m.in. za tzw. badania wieloośrodkowe (multi-center studies), niezwykle drogie, mające na celu – tuż przed dopuszczeniem danego leku do dystrybucji – wykazanie jego skuteczności, przeprowadzane nieraz na próbie kilkudziesięciu tysięcy pacjentów w różnych krajach. W praktyce tylko globalne koncerny, z oddziałami rozsianymi po całym świecie, są w stanie udźwignąć te obowiązki pod kątem finansowym i logistycznym. Natomiast rzadko się zdarza, że ci najwięksi gracze sami zajmują się wymyślaniem i tworzeniem leków od podstaw. Za to odpowiedzialne są niższe piętra piramidy czy też inne ogniwa łańcucha produkcji, a globalne koncerny wkraczają dopiero na ostatnim etapie tworzenia nowego produktu.

W latach 2005-2010 mieliśmy wśród największych koncernów do czynienia ze zjawiskiem redukcji na masową skalę zespołów badawczo-rozwojowych. Firmy zorientowały się, że bardziej opłacalne jest skupienie się na przejmowaniu czy współpracy z tymi średnimi podmiotami, ewentualnie wyszukiwanie „perełek” bezpośrednio wśród start-upów, niż próby zarządzania wielkimi „konglomeratami innowacji” wewnątrz własnych firm, które niekoniecznie tak innowacyjne były w praktyce.

U podstaw piramidy znajdziemy małe firmy, start-upy czy bardziej uniwersyteckie zespoły badawcze – kreatywne, elastyczne, zdolne do innowacyjnych odkryć. Nieraz doprowadzają one swój pomysł do etapu pierwszych badań klinicznych, częściej ich odkrycia są w tym momencie przejmowane przez średniej wielkości podmioty, czy to w formie kupienia całego start-upu czy też za pośrednictwem licencji na dalsze pracowanie nad potencjalnym lekiem.

W ten właśnie sposób łańcuch produkcji posuwa się dalej, idziemy coraz wyżej z piramidą, mija także stopniowo ten okres 10–15 lat, o którym mówiłem wcześniej. Produkcja nowych leków to naprawdę długi, złożony i skomplikowany proces.

Z tego powodu trudno mówić o postępującej koncentracji rynku czy budowie statycznych, pionowych konstrukcji, które obejmują wszystkie piętra piramidy?

Kiedyś było więcej przypadków kupowania przez globalne koncerny bezpośrednio start-upów na najniższym poziomie piramidy, teraz te praktyki są coraz rzadsze. Zasadniczo mechanizm jest logiczny: szczyt patrzy na środek, środek przeczesuje podstawę.

Każdy z wcześniej wymienionych etapów pracy nad nowym lekiem wymaga różnej wiedzy i umiejętności: technicznej, regulacyjnej, prawnej. Rynek dokonuje więc pewnego rodzaju specjalizacji i podziału zadań. Tym największym graczom nie opłaca się z zasady budować pionowych struktur działania. Po pierwsze dlatego, że nie przyspieszą całego procesu powstania leku. Tu nie chodzi o geniusz, ale twarde regulacje prawne dotyczące wdrażania nowych leków. Tego nie przeskoczymy. Druga sprawa jest związana z pierwszą: z ekonomicznego punktu widzenia lepiej jest wejść na ostatnim etapie prac nad nowym produktem, niż brać na siebie całe 10–15 lat i ryzyko wielu takich małych porażek, które osiągając efekt kuli śniegowej, mogłyby zagrozić stabilności całego koncernu. 

Dużo mówiliśmy o start-upach. A co z akademickimi zespołami badawczymi?

One także mogą odegrać istotną rolę. Najczęściej podejmują działania w zakresie tzw. badań podstawowych, starając się poznać mechanizmy funkcjonowania, np. określonego białka. W trakcie tych badań można natrafić na nowe targety terapeutyczne czy nowe substancje czynne. Problem pojawia się w momencie dokonania takiego odkrycia: co robimy z nim dalej?

W Polsce moim zdaniem zjawiskiem nagminnym jest brak umiejętności dostrzegania możliwości praktycznej, komercyjnej aplikacji tych wyników badań. Polscy naukowcy zamiast najpierw zgłosić patent, decydują się na wrzucenie wyników jako public domain. No i wtedy jest już po sprawie. Nikt nie zaryzykuje środków na inwestycję w potencjalny nowy lek, pozbawiony zabezpieczenia prawnego, przy tak długim okresie badań i wdrażania.  Tymczasem nic nie stoi na przeszkodzie, aby kolejność odwrócić: najpierw wniosek patentowy, później podzielenie się swoim odkryciem z kolegami-naukowcami.

Zdarza się, że instytuty badawcze są finansowane przez koncerny farmaceutyczne?

Tak, jak najbardziej. Przy czym nie chodzi tutaj o bezpośrednie, konkretne finansowanie odkrycia danego leku. Cały ten długi proces od odkrycia do wejścia leku na rynek obejmuje bowiem cały szereg badań czy usług, które pracownicy instytutów mogą realizować.

Przy okazji można podpatrzeć nowych, potencjalnych pracowników.

Do pewnego stopnia tak. Warto w tym miejscu zauważyć jedną istotną tendencję: w przypadku rynku leków coraz mocniej zacierają się granicę pomiędzy pracą badawczą w ramach uniwersytetu a pracą badawczą w start-upie. Wiedza, umiejętności, techniki badawcze – to wszystko jest bardzo podobne. Ba, coraz częściej start-upy mają lepszy sprzęt, są w stanie prowadzić badania nawet na bardziej zaawansowanym poziomie niż zespoły akademickie. Ten trend wkracza powoli także do Polski.

Polski, która znajduje się pewnie raczej na spodzie tej światowej piramidy.

Na spodzie, który w naszej skali krajowej jest wciąż niezapełniony: polski rynek małych firm i start-upów farmaceutycznych pozostaje nieduży. Nieliczne większe podmioty, jak Polpharma nie są liczącymi się graczami na arenie europejskiej i globalnej: produkujemy przede wszystkim leki starej generacji. Konsekwencje są bolesne: duża konkurencja, niskie marże. Nie wybijemy się dwudziestą pierwszą wersją aspiryny.

Nawet jeśli zapełnimy podstawę piramidy, to szybko możemy zderzyć się z niepolskimi podmiotami, które zgarną wyniki naszej pracy, bo okaże się, że w środku piramidy jest za ciasno. A wszyscy wiemy, że prawdziwe pieniądze pojawiają się wyżej.

Tyle że bez podstawy to już w ogóle nie mamy o czym myśleć. Nie ma złudzeń – polski koncern nie wskoczy do pierwszej dziesiątki światowych graczy na rynku farmaceutycznym w perspektywie 10–20 lat. Najwięksi gracze budowali swoje pozycje całe dekady, najstarsze z dzisiejszych „czempionów”, to firmy nieraz „urodzone” ponad 100 lat temu. W tym kontekście Polska to jeszcze raczkujący bobas.

Jeszcze dwie inne kwestie. Po pierwsze pamiętajmy o specyfice rynku farmaceutycznego – bez dopływu innowacji z dołu nawet najwięksi w końcu upadną. Druga sprawa: leki to branża szczególnie podatna na tzw. disruptive technologies, nagłe przełomy technologiczne, nowe odkrycia, które całkowicie zmieniają „zasady gry” w jakimś segmencie rynku. Dzięki temu cały rynek nie jest tak podatny na petryfikację, łatwiej przebić się ze swoim produktem, istnieje ciągle przestrzeń dla nowych graczy, nowych firm.

Istotną rolę na tym rynku mają do odegrania jego regulatorzy. Kto jest odpowiedzialny za dopuszczenie leków do dystrybucji?

Istnieją trzy zasadnicze drogi wejścia leków na rynek. Pierwsza, krajowa, gdzie odpowiednie zezwolenia wydają państwowe instytucje. Druga ścieżka zakłada procedurą wzajemnego uznania, kiedy kilka państw podpisuje ze sobą odpowiednie porozumienia, stwierdzając, że dopuszczenie danego leku w jednym kraju mocno ułatwia jego wejście na pozostałe rynki. Jest wreszcie ścieżka na najbardziej globalnym poziomie: w Unii Europejskiej mamy Europejską Agencję Medyczną, w USA Agencję Żywności i Leków (Food and Drug Administration). 

W przypadku leków starszej generacji możemy wybrać jedną z trzech ścieżek, w zależności od naszych potrzeb biznesowych. Inaczej jest jeśli mówimy o lekach nowej generacji, biotechnologicznych – w ich przypadku obowiązkowa jest rejestracja za pośrednictwem trzeciej ścieżki.

A co z naciskiem podmiotów prywatnych, np. Międzynarodowej Federacji Stowarzyszeń Producentów Farmaceutycznych, wywieranym na państwowe regulatory, które miałyby na celu zmniejszenie obostrzeń potencjalnie kosztem zdrowia konsumentów?

Osobiście nie znam przypadków skutecznego lobbingu tego rodzaju. Wręcz przeciwnie, w ostatnich latach można dostrzec przypadki, kiedy regulatorzy, w odniesieniu do niepewnych wyników, wprowadzali dodatkowe badania weryfikujące, mające na celu zapewnienie maksymalnego poziomu bezpieczeństwa konsumentów, kosztem wydłużenia procedury dopuszczającej dany lek do obrotu i zwiększenia kosztów takiej procedury.

Mówiliśmy o Europejskiej Agencji Medycznej oraz amerykańskiej Agencji Żywności i Leków. W tym kontekście nie sposób nie zapytać o potencjalny wpływ na rynek farmaceutyczny wejścia w życie umowy TTIP.

Nie należy spodziewać się rewolucji. Nie znam zbyt dokładnie postanowień traktatu w odniesieniu do sektora farmaceutycznego, ale należy pamiętać o jednym: normy jakości stosowane przez obu regulatorów są podobne, nie będzie więc nagłego obniżenia bądź podwyższenia standardów czy obostrzeń kosztem firm europejskich lub amerykańskich. Już teraz większość leków innowacyjnych, nowej generacji funkcjonujących na rynku europejskim pochodzi z USA. To, że sprzedają je podmioty zarejestrowane na naszym kontynencie, nieraz pod innym brandem handlowym, niewiele tutaj zmienia. Rynek farmaceutyczny to nie rynek żywności, gdzie rzeczywiście podmioty europejskie może czekać poważny wstrząs i uderzenie po kieszeniach.

W pracy Źli Samarytanie. Mit wolnego handlu i tajna historia kapitalizmu koreański ekonomista Ha-Joon Chang zwracał uwagę, że w dzisiejszym kapitalizmie coraz istotniejsza rolę odgrywają patenty, a wraz z nimi sprawne kancelarie prawnicze, nieraz ważniejsze od samych badaczy.

W przypadku rynku leków patenty pełnią tak ważną funkcję z jednego zasadniczego powodu, o którym już mówiliśmy – jeśli czas pracy nad wdrożeniem leku to 10–15 lat, jego twórcy i inwestorzy muszą mieć zapewnioną ochronę prawną, aby móc w spokoju podjąć się rozwijania potencjalnego produktu. Druga sprawa dotyczy specyfiki samego rynku farmaceutycznego: „gorące tematy” są powszechnie znane, a nad rozwiązaniem jednego problemu mogą pracować jednocześnie dziesiątki zespołów na całym świecie. W tych okolicznościach decydować mogą nawet godziny. Tutaj wchodzą rzeczywiście kancelarie prawnicze, które mogą podejmować próby podważenia określonych patentów. Nie sądzę jednak, że skutecznie – jeśli tylko dany zespół ma pełną dokumentację badań, to sprawa jest zamknięta. Badacze wciąż są ważniejsi od prawników.

Według Changa liczba patentów rośnie, dotyczą one coraz drobniejszych elementów, dodatkową zaczynają się ze sobą zazębiać, a czas ich trwania również systematycznie rośnie. Konsekwencje są takie, że nawet jeśli coś odkryjemy, to żeby dojść do bardziej złożonego produktu, zostajemy zmuszeni swój pomysł sprzedać większemu podmiotowi, bo nie stać nas na wykupienie licencji 12 innych patentów. Taka innowacyjność koncesjonowana.

Znów – rozbijamy się o specyfikę branży. W przypadku leków takie mechanizmy nie działają. Dodatkowo, musimy pamiętać o jednej bardzo istotnej kwestii – czasy Edisona i Tesli to już przeszłość, dzisiaj wynalazki, nawet te disraptive technologies są dziełem zbiorowym, wynikiem pracy zespołów badawczych, nie jednostek, pracy, która bazowała na odkryciach innych naukowców z przeszłości. W przypadku rynku leków nie ma już indywidualnych geniuszy. Leki to gra zespołowa.

Nie boi się więc Pan sytuacji, że na takich 12 licencjach „wywróci się” jakiś polski start-up?

Chciałbym, żeby któryś z nich rzeczywiście musiał się zmierzyć z takim wyzwaniem. Dzisiaj zdarzają się nam raczej inne sytuacje: nasi naukowcy odkrywają już rzeczy dawno na świecie odkryte, bo nie chce im się w momencie składania aplikacji grantowej przejrzeć międzynarodowych baz patentowych. A później okazuje się, że ktoś już ich wyprzedził, i to o rok albo dwa.

Kompromitacja.

Dzisiaj dużą część naprawdę innowacyjnych, wartościowych rzeczy w sektorze leków nie znajdziemy w czasopismach naukowych, lecz w opisie patentów. I to nie tylko w odniesieniu do wymiaru komercyjnego, ale też w odniesieniu do wiedzy naukowej jako takiej.

Cała ta nasza dyskusja ma jeszcze jeden wymiar, nie tylko naukowy czy komercyjny. Dużo w ostatnim czasie mówi się o gospodarczym uzależnieniu w odniesieniu do różnych branż, coraz głośniej dyskutuje się o minusach kupowania sprzętu wojskowego za granicą, który trzeba później przecież serwisować także poza granicami naszego kraju. Tymczasem w kwestii leków sprawa wygląda podobnie. Jeśli sami nie stworzymy w kraju leków na dane schorzenie, to jesteśmy narażeni na uzależnienie cenowe od zagranicznych graczy.