Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Marcin Chmielowski  9 lutego 2017

Czy libertarianin powinien brać państwowe granty?

Marcin Chmielowski  9 lutego 2017
przeczytanie zajmie 8 min

Podpisanie się pod libertariańską tradycją intelektualną wymaga – w celu niepopadnięcia w sprzeczność z samym sobą – określonego sposobu aktywności na forum publicznym. Programowo podejrzliwi wobec państwa libertarianie będą starali się pokazać, że można działać, nawet jeżeli nie przeciwko niemu, to choćby obok niego.

Wykład Jarosława Kaczyńskiego na konferencji „Odpowiedzialność przedsiębiorców za Polskę” wzbudził spore zainteresowanie libertarian. I nie chodzi o poglądy prezesa, te są wszystkim dobrze znane. Wskazanie przez niego „modelu libertariańskiego” jako jednego ze wzorów organizacji życia gospodarczego i społecznego pokazuje, że nasz sposób myślenia powoli przestaje być egzotyczny. Nawet jeżeli libertarianizm jest pokazywany jako skrajność i negowany, tak jak przez Kaczyńskiego w Toruniu, to mimo wszystko jest obecny. Jak na bardzo krótki czas istnienia jakichkolwiek instytucji libertariańskich w Polsce i niewielkiej liczby samych libertarian, to już jest jakiś sukces. Oczywiście, teraz, kiedy coraz więcej ludzi wie o tym, że coś takiego jak libertarianizm w ogóle istnieje, musimy jeszcze pokazać, że ten sposób myślenia i działania może być atrakcyjny. Miejscem do tego jest oczywiście współczesna agora.

Trzy wizje społeczeństwa obywatelskiego

Granicach demokracji liberalnej Dariusz Gawin potrafił niezwykle zajmująco pisać o problemie różnych, konkurencyjnych względem siebie, modelach społeczeństwa obywatelskiego. Warto je przypomnieć, bo zbyt często mówimy o społeczeństwie obywatelskim bez odniesienia się do tego, co tak naprawdę kryje się za tym terminem. Libertarianie czytujący Gawina zauważą, że programowo odrzucają jeden model, podpisują się pod drugim, i mogą mocno inspirować się trzecim.

W modelu, który możemy nazwać heglowskim, społeczeństwo obywatelskie odpowiada spoiwu łączącemu rodzinę i państwo – jest stopniem pośrednim między tym, co prywatne, a tym, co należne do władzy. Relacje w jego obrębie są regulowane przez prawo cywilne państwa, które zresztą odpowiada za to, że społeczeństwo obywatelskie w ogóle istnieje i się nie rozpada. Bez państwa, wedle tego modelu, egoizm ludzki zatriumfowałby, dlatego też potrzebne są regulacje i państwowy nadzór, które skutecznie temu zapobiegają. Państwo i społeczeństwo obywatelskie nie są tu więc opozycyjne względem siebie. Państwo jest warunkiem istnienia społeczeństwa obywatelskiego.

W modelu klasyczno-liberalnym jest zupełnie inaczej. Państwo jest łase na naturalne i przyrodzone każdemu człowiekowi wolności i nawet jeżeli zgodzimy się co do tego, że oddanie ich części zewnętrznemu regulatorowi pozwoli na zachowanie i korzystanie z pozostałych wolności, to posługując się tym modelem będziemy też musieli zauważyć coś, co można nazwać „żarłocznością lewiatana”. Państwo będzie starało się wyrwać obywatelom ich wolność i nawet jeżeli będzie to robić w dobrej wierze, skutki tego będą dla nich złe. Społeczeństwo obywatelskie jest tutaj samorzutnym, wiecznie niedokończonym projektem, mającym na celu strzeżenie tych wolności i bycie opozycją wobec państwa. Ważną rolę w tym modelu mają ideowcy, którzy nie działają we własnym interesie, a w interesie ogółu. Starając się mobilizować współobywateli dbają o to, aby trzymać państwo w ryzach niezbędnego minimum.

Wizja społeczeństwa obywatelskiego, którą możemy nazwać modelem dysydentów środkowoeuropejskich, jest jeszcze inna. Dla nich społeczeństwo obywatelskie było tą przestrzenią, w której istniała możliwość odbudowy więzi społecznych zniszczonych przez komunizm. Miało ono być też zabezpieczeniem przed dwoma zagrożeniami, potencjałami alienacyjnymi – tym płynącym z Zachodu i tym, płynącym ze Wschodu. Zagrożeniami z Zachodu miały być proceduralizm i konsumeryzm, wschodni zaś utożsamiany był z kłamstwem i samowładztwem.

Amerykańskie korzenie polskiego libertarianizmu

Libertarianizm też można rozumieć na więcej niż jeden sposób. Pomijając długą drogę, którą sam termin „libertarianizm” pokonał od XVIII wieku do dziś, w swojej szerszej wersji byłby on afirmacją wolności, w węższej zaś – obroną własności prywatnej. I, co istotne, w pełni, w tym znaczeniu, w jakim obecnie go rozumiemy, ukształtował się niedawno, bo na fali sprzeciwu wobec polityki New Deal w USA.

Libertarianizm rozumiany szerzej, znany dziś jako minarchizm, swoje korzenie ma w myśli klasycznych liberałów i twórczo, a niekiedy w kontrze do nich, stara się przemyśleć wolność na nowo. Jest już jednak dużo bardziej podejrzliwy wobec państwa niż byli ojcowie-założyciele USA. Historia bowiem wyraźnie pokazała, że budowa solidnej klatki na lewiatana jest trudniejsza niż się wydawało – a może nawet w ogóle niemożliwa. Ten nurt w XX wieku reprezentowali m.in. znany środowisku akademickiemu Robert Nozick, nie aż tak znany – Ludwig von Mises oraz powszechnie rozpoznawana poza akademią Ayn Rand.

Nurt węższy inspiruje się amerykańskim anarchoindywidualizmem i przekonaniu o tym, że władza państwowa jest zwyczajnie niemoralna. Jego najważniejszym przedstawicielem był Murray N. Rothbard, a jego tezy twórczo rozwijali tacy uczniowie, jak Samuel E. Konkin III i Hans-Hermann Hoppe. Anarchokapitalizm, bo tak nazywa się ten nurt, jest programowo niechętny czy nawet wrogi istnieniu jakiegokolwiek państwa i zakłada możliwość istnienia społeczeństwa bezpaństwowego, w którym wszelkie funkcje państwa są sprywatyzowane i realizowane przez podmioty rynkowe.

Oba nurty libertarianizmu mają wyraźnie amerykańskie korzenie, co powoduje że bycie libertarianinem w Europie, kontynencie o innych niż amerykańskie tradycjach intelektualnych, zawsze będzie obarczone pewnym niedostosowaniem do tutejszej debaty. I widać to wyraźnie w przypadku rozmowy o Narodowym Centrum Organizacji Pozarządowych.

Z libertariańskiego punktu widzenia „centrum” i „organizacje pozarządowe” to terminy sprzeczne, bo te ostatnie powinny powstawać samorzutnie i nie po to, aby pomagać władzy w realizacji jej interesów, ale po to, aby utrudniać jej zawłaszczanie wolności obywatelskich.

Libertarianie bardzo wyraźnie podpisują się pod modelem klasyczno-liberalnym, nawet jeśli reprezentują bardziej konsekwentną odmianę libertarianizmu, jaką jest anarchokapitalizm. Obecnie jest on i tak niemożliwy do zrealizowania; nie wiadomo, czy kiedykolwiek będzie i czy nie jest ona aby tylko kierunkiem działania, wyidealizowaną teorią normatywną, która nigdy nie będzie mogła być zrealizowana w całości.

Trudno szukać wśród libertarian odwołań do modelu heglowskiego. Jest on sprzeczny z libertariańską wizją zorganizowania relacji pomiędzy państwem, jednostką i społeczeństwem. Stąd też trudno o to, aby libertarianin był wobec niej optymistyczny. Nie można też oczekiwać, aby libertariański aktywista trzeciego sektora chciał być tylko wykonawcą dekretów płynących z góry, od organizacji której władzę ma przynajmniej starać się ograniczać.

Te bliskie filozoficznym konstatacje przekładają się rzecz jasna na praktyczną działalność libertarian w przestrzeni publicznej. Większość naszych organizacji to stowarzyszenia i fundacje młode lub bardzo młode. I nie ma się tu czemu dziwić, jeśli weźmiemy pod uwagę trudności z recepcją myśli zaatlantyckiej w Europie, szczególnie w naszej części kontynentu, dopiero podnoszącej się po programowym niszczeniu wolności w cieniu żelaznej kurtyny. Inspirującym dla polskich libertarian oczywiście mogą być, i dla wielu rzecz jasna są, pomysły tych, którzy w swym heroizmie i w opozycji do państwa budowali społeczeństwo obywatelskie w czasach demoludów. Nawet jeśli nie byli to libertarianie, to próba uzyskania miejsca dla odtwarzających się więzi społecznych i budowy swoich własnych komitetów zamiast palenia cudzych, jest dla nas inspirująca. I właśnie tak staramy się działać, tworząc swoje własne struktury, sieciując je i przedstawiając alternatywny do dominującego modelu. Inną przydatną inspiracją, pozwalającą oswoić libertarianizm w warunkach europejskich, jest tradycja pozytywizmu społecznego. Lepsze zrozumienie tych jak najbardziej szytych na miarę środkowej Europy tradycji pozwala skuteczniej promować libertarianizm.

Libertarianin zakłada organizację pozarządową

Do działania potrzebne są oczywiście środki. Młody, tak organizacyjnie, jak i średnim wiekiem swoich działaczy, polski sektor wolnościowy (jest to termin nieco szerszy od „libertariański”, pasujący też do klasycznych liberałów, republikanów, a nawet niektórych konserwatystów) nie jest szczególnie majętny. Mówiąc językiem ekonomii – nadal znajdujemy się przed pierwotną akumulacją kapitału. Większość z naszych organizacji nie ma żelaznych funduszy umożliwiających działalność przez dłuższy czas bez zewnętrznego finansowania. To jednak jest do obejścia, bo tam, gdzie brakuje funduszy, trzeba polegać na przedsiębiorczości. Staramy się ze sobą współpracować i w ten sposób obniżać koszty działalności – to specyficzna ekonomia współdzielenia i udzielanie dostępu do zasobów (kontaktów, wsparcia organizacyjnego, wiedzy o tym, jak zdobywać fundusze z zewnątrz) pozwala choćby częściowo ograniczać koszty naszej działalności. Umożliwia też realizację większych i trudniejszych projektów w sytuacji dużego rozproszenia i współistnienia obok siebie relatywnie małych organizacji. Świetnie też zadaje kłam twierdzeniom naszych przeciwników, którzy w libertarianach widzą tylko karykaturalnie przedstawionych egoistów.

Drugi sposób na obejście skromności posiadanych zasobów, to próba zdobywania ich na wolnym runku.

Moja organizacja, Fundacja Wolności i Przedsiębiorczości, prowadzi działalność gospodarczą. Sprzedajemy nasze produkty, przede wszystkim – kursy i szkolenia. To zresztą różni dzisiejszych libertarian od dawnych klasycznych liberałów. Wielu z nas, szczególnie w USA, z promowania wolności uczyniło swój zawód, i z tego się utrzymuje.

W Polsce, z uwagi na nadal jeszcze płytki rynek, tak działających libertarian jeszcze nie ma zbyt wielu. Oferta handlowa, którą mamy, jest jednak atrakcyjna nie tylko dla libertarian; – pozwala nam także funkcjonować niezależnie od pieniędzy publicznych, których, przynajmniej moja fundacja, nigdy nie wzięła.

I nie chodzi tu tylko o pobudki ideowe, choć oczywiście są one ważne. W kotle mieszającym prawa własności, którym jest państwo, bardzo trudno zresztą stwierdzić, co się komu bezsprzecznie należy, a co nie.

Argumentacja zakładająca, że jeśli libertarianie kształcili się w państwowych uniwersytetach albo korzystali z publicznych chodników, oznacza też, że mogą ubiegać się o środki publiczne, musi być poważnie brana pod uwagę.

Tyle że z perspektywy organicznika, który na rynku promocji idei libertariańskiej jest już dobrych kilka lat, mogę napisać, że wolę alternatywę, którą jest opacie się w pełni o dobrowolne środki. Po pierwsze, moja organizacja ma już wypracowane kontakty i potrafi zdobywać finansowanie z zewnątrz, bez odwoływania się do autorytetu państwa i wsparcia pieniędzy jego podatników. Mamy swoich własnych darczyńców, tak instytucjonalnych jak i prywatnych, którzy pomagają nam działać. Przypomina to nieco szukanie inwestorów, szczególnie w kontaktach z amerykańskimi fundacjami operującymi znacznymi środkami finansowymi, takimi jak np. Atlas Network czy Ayn Rand Institute. Ich menadżerowie są zainteresowani pomocą najlepszym, tym, którzy mogą zagwarantować skuteczną promocję idei. Obok tych dużych instytucjonalnych partnerów istnieją też mniejsi, którym współczesny crowdfunding pozwala stać się w pewien sposób „udziałowcem” naszych niektórych projektów. Tutaj mocno pomaga nam technologia pozwalająca w szybki i łatwy sposób połączyć nasz pomysł z mikrofinansowaniem. Myślę, że większość z naszych mecenasów odwróciłaby się od nas kiedy tylko dowiedzieliby się, że jesteśmy finansowani pieniędzmi odebranymi pod przymusem. Mamy też naszą własną działalność gospodarczą, która pozwala na praktyczne realizowanie tego, o czym mówimy – że wolny rynek jest narzędziem pozwalającym wymieniać się wartościami i potrafiącym łączyć ze sobą ludzi.

Problemy? Oczywiście są. Pomijając tak naprawdę niewielki kłopot personalnych animozji, występujących pomiędzy niektórymi osobami, który zresztą pojawia się zawsze i wszędzie tam, gdzie pracuje się z ludźmi, mógłbym wskazać kilka. Na pewno brak jest w naszym ruchu obrotowych drzwi, które pozwalałyby na łatwą wymianę doświadczeń i współpracę pomiędzy libertarianami czy wolnościowcami zaangażowanymi w trzecim sektorze,  akademii, mediach, czy polityce. Ale jest to wynik młodego wieku ruchu i jego aktywistów – z czasem będzie się to poprawiać. Na razie zwyczajnie nie jest nas zbyt wielu i trudno obsadzić wszystkie możliwe pola, w których moglibyśmy działać. Przez to drzwi nie mogą się kręcić aż tak szybko, jak byśmy tego chcieli.

Większy kłopot, już dziś dostrzegalny, to słabe zrozumienie polityków dla możliwości płynących z trzeciego sektora. Mamy w Polsce elektorat ludzi, którzy widzieliby mniej ingerencji państwa w wolności ekonomiczne, obywatelskie i osobiste. Mamy też polityków, którzy niekiedy od ćwierćwiecza sądzą, że reprezentują właśnie ten elektorat. W praktyce jednak często brak jest chęci współpracy i budowy koalicji, a jedyną formą współdziałania miałaby być podległość. Na to oczywiście mało który libertarianin się zgodzi. Polskie partie wolnościowe od niedawna są zresztą dowodem na to, że dostęp do publicznych pieniędzy wcale nie musi oznaczać profesjonalizacji działań, co może być pewną lekcją dla trzeciego sektora. Lepiej wypadała współpraca libertarian i wolnościowców z „Rokoszem Kukiza”, gdzie autentyczne zaangażowanie w społeczeństwo obywatelskie przełożyło się na miejsca na listach, a niekiedy nawet na zdobycie mandatów. Problemy ideowe, ideologiczne czy definicyjne też są dostrzegalne, jednak tak długo, jak namysł nad tym, czym jest libertarianizm, jak działać i co jest możliwe do osiągnięcia przybiera wymiar cywilizowanej debaty ludzi zatroskanych o wolność, ten problem może okazać się wręcz siłą ruchu.

Młody polski ruch libertariański patrzy nieco z boku na obecną dyskusję o sposobach wydatkowania i dzielenia publicznych środków na trzeciosektorową działalność.

Przeważnie spór ten nie dotyczy nas bezpośrednio. Szerokie kontakty, w tym także transatlantyckie, budowanie wiarygodności w oparciu o programową niezależność od państwa, elementy ekonomii współdzielenia i własna działalność gospodarcza w zupełności wystarczają do tego, żeby promować libertarianizm.