Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Ujazdowski: Jarosław Kaczyński idzie na skróty

przeczytanie zajmie 12 min

Po zwycięskich wyborach, których rozmiar był nieoczekiwany, Jarosław Kaczyński świadomie przyjął strategię o destrukcyjnych skutkach. Jej sensem jest stawka na rewolucję kadrową, zaniechanie reform ustrojowych, brak szacunku dla niezależnych instytucji. W efekcie mamy obniżenie, a nie wzrost polskiego potencjału. Być może prezes PiS uznał, że nie ma w swoim otoczeniu polityków zdolnych do realizacji ambitnego projektu. Zaważyła także niechęć do dzielenia się odpowiedzialnością i dekoncentracji władzy. Z europosłem Kazimierzem Ujazdowskim rozmawia Piotr Kaszczyszyn.

Proces, czy jedno konkretne wydarzenie, które przelało czarę goryczy? Co zadecydowało, że Kazimierz Ujazdowski jest znów poza PiS-em?

Zdecydowanie był to proces. Decyzja o odejściu to wyraz krytycznej oceny strategii obranej przez Prawo i Sprawiedliwość, a nie emocjonalna reakcja na bieżące wydarzenia. Po zwycięskich wyborach, których rozmiar był nieoczekiwany, Jarosław Kaczyński świadomie przyjął strategię o destrukcyjnych skutkach. Jej sensem jest stawka na rewolucję kadrową, zaniechanie reform ustrojowych, brak szacunku dla niezależnych instytucji. W efekcie mamy obniżenie, a nie wzrost polskiego potencjału. Nie mogłem zaakceptować takiej polityki. Jeśli popełniłem błąd, to odwlekając tę decyzję. Chcę podkreślić, że nie kierowały mną względy politycznego marketingu – gdyby tak było, złożyłbym rezygnację w bardziej „gorącym momencie”.

Naprawdę uważa Pan, że od samego początku z rozmysłem i premedytacją zdecydowano się obrać „ścieżkę wojenną” i przeprowadzić bezwzględne personalne roszady? A może jednak wynikało to z wykorzystania momentu, chwili, emocjonalnej reakcji, przy braku „wielkiego planu”, który z góry wszystko determinował?

Tak, uważam że kierownictwo PiS świadomie wybrało metodę rządzenia przez eskalację konfliktów. Gdyby w grę wchodziły chwilowe emocje, to wycofano by się z błędnej strategii. Tymczasem nie tylko nie uległa ona korekcie, ale otwiera się kolejne pola konfrontacji kosztem interesów państwa i obywateli.

Cyniczny realista mógłby zadać teraz pytanie: „czy to nie była zwykła naiwność?” Przecież styl zarządzania partią przez Jarosława Kaczyńskiego, fakt, że przedkłada on kwestie personalne nad instytucjonalne był widoczny jeszcze zanim PiS doszedł do władzy.

Miałem okazję współpracować z Jarosławem Kaczyńskim jeszcze w latach 90. na długo przed powstaniem Prawa i Sprawiedliwości. Wypada przypomnieć że Porozumienie Centrum postulowało gruntowną modernizację państwa przy poszanowaniu cywilizowanych reguł i niezależnych instytucji. Świadczyły o tym kolejne deklaracje programowe, świadczył dorobek pisma „Nowe Państwo”, które było identyfikowane z PC. Chciałbym podkreślić, że program PiS-u z lat 2001-2005 nie był odległy od zapatrywań konserwatyzmu instytucjonalnego. Przypomnę, że jeszcze kilka lat temu Prawo i Sprawiedliwość proponowało wzmocnienie Trybunału Konstytucyjnego, poszerzenie jego kompetencji, umożliwienie mu choćby prewencyjnej kontroli zobowiązań międzynarodowych. W tamtych czasach PiS nie głosił, że Trybunał jest zwornikiem złego układu obciążającego życie publiczne.

Musimy rozdzielić także zarządzanie partią od wpływania na kształt państwa. Partia w ostatnich latach rzeczywiście stawała się coraz bardziej autorska, ale nie oznaczało to, że automatycznie podobnie musiało się stać z praktyką rządzenia. Dokumenty programowe PiS-u z ostatnich lat formułowały inne diagnozy kryzysu i zapowiadały pożądane reformy instytucjonalne. Niestety po 2015 roku obrano zasadniczo inną strategię, ale była to decyzja kierownictwa partii. Gdyby wybory potoczyły się inaczej, lewica nie uległaby samolikwidacji, powstałby rząd koalicyjny. PiS nie mógłby używać tak radykalnych metod. Stąd odrzucam deterministyczną tezę, że „musiało tak być”.

To co się stało?

Wybrano politykę łatwą, taką, którą można w sposób prosty i skuteczny komunikować na zewnątrz. Inaczej ma się rzecz z naprawą instytucji. Ta wymaga zdolności reformatorskich, autentycznego przywództwa, przy jednoczesnym dzieleniu się odpowiedzialnością. Silne przywództwo nie musi oznaczać powszechnej nieufności. Rząd musi działać jako zjednoczona wokół programu drużyna, a ministrowie gotowi do polityki ambitnej powinni być obdarzeni zaufaniem. Zaufanie jest potrzebne także po to, by ministrowie mogli włączyć do projektów reformatorskich poważną część biurokracji wysokiego szczebla. Potrzebne jest także otwarcie na elity eksperckie i partnerskie traktowanie samorządów. To wymaga wiedzy, zdolności i umiejętnego doboru ludzi.

Droga na skróty jest oczywiście politycznie atrakcyjniejsza, ale z punktu widzenia dobra państwa i interesu ludzi – szkodliwa. Być może Jarosław Kaczyński uznał, że nie ma w swoim otoczeniu polityków zdolnych do realizacji ambitnego projektu. Zaważyła także niechęć do dzielenia się odpowiedzialnością i dekoncentracji władzy.

W piłce nożnej, kiedy dysponuje się za słabym składem i za krótką ławką w stosunku do ambicji, to naturalnym ruchem są transfery. Dlaczego Jarosław Kaczyński nawet nie pomyślał o sięgnięciu po ludzi spoza najbliższego środowiska partii? Na tym przykładzie w całej jaskrawości widać bolesne konsekwencje wojny polsko-polskiej dla kondycji naszego państwa.

Po zdobyciu władzy można było odstąpić od logiki wojny i rozszerzyć bazę rządu. Redukcja możliwości jest właśnie następstwem obranej po wyborach strategii.

Osiem lat w opozycji, tyle przegranych wyborów, i wreszcie powrót do władzy. Być może jednak, przy wszystkich tych zastrzeżeniach, należało zacisnąć zęby i w imię realizmu politycznego ugrać tyle dobrego, ile to było możliwe.

Nie można utożsamiać politycznego realizmu z cynizmem. Realizm zakłada minimalną sprawczość polityczną – po 2015 roku nie miałem najmniejszego wpływu na linię Prawa i Sprawiedliwości. Mógłbym pozostać w Parlamencie Europejskim za cenę milczenia, ale byłoby to całkowicie sprzeczne z wyznawanymi przeze mnie ideami.

Spróbujmy więc teraz dotknąć chyba najbardziej newralgicznego punktu sporu pomiędzy logiką personalną a logiką instytucjonalną, czyli konfliktu wokół Trybunału Konstytucyjnego. W zbiorze publicystyki Polityka ambitna zwraca Pan z jednej strony uwagę, że postulat silnego sądu konstytucyjnego towarzyszy konserwatystom już od okresu międzywojennego. Z drugiej, w moim ulubionym tekście, oryginalnie opublikowanym zimą 2001 roku, Sejm w państwie prawników, czyli jak nie wylać dziecka z kąpielą pisze Pan o koncepcji demokracji konstytucyjnej, gdzie prawnicy zamykają się w wieży z kości słoniowej, z wyższością patrząc na nieporadność ustawodawczą parlamentarzystów. Argumenty wokół sporu o TK przedstawione już 15 lat wcześniej.

Zawsze zależało mi na właściwych relacjach i równowadze między instytucjami władzy. Tekst o którym Pan mówi napisałem z końcem lat 90. Wyraziłem wówczas krytyczną opinię o poglądach części elit prawniczych , które kwestionowały autonomię parlamentu. W tamtym czasie prof. Zoll proponował ograniczenie prawa posłów do zgłaszania poprawek. Uważałem, że uzdrowienie legislacji wymaga zbudowania centrum rządu z prawdziwego zdarzenia, a nie radykalnego ograniczenia wpływu parlamentarzystów na stanowienie prawa. Nie godziłem się zatem, by siłę Trybunału budować kosztem parlamentu. Później wielokrotnie domagałem się wzmocnienia Trybunału Konstytucyjnego, prowadziłem kampanię na rzecz wyposażenia go w kompetencję do prewencyjnej kontroli zobowiązań narodowych. W takiej sytuacji Trybunał kontrolowałby traktaty europejskie przed ratyfikacją, wkraczając na arenę polityki europejskiej. W 2011 roku moje propozycje zostały zaakceptowane przez Komisję Konstytucyjną kierowaną przez Jarosława Gowina. Był to unikatowy w ostatnich latach moment zgody wszystkich sił politycznych na reformę konstytucji. Niestety zabrakło czasu.

W myśleniu o pożądanym ustroju zachowałem konsekwencję, opowiadając się za sprawną władzą wykonawczą, stabilną większością parlamentarną i silnym sądownictwem konstytucyjnym. Dostrzegałem wady ustrojowe i błędne postawy – w tym to, co Pan określa mianem „rządów prawników”. Trzeba jednak podkreślić, że spór o Trybunał dotyczy samej jego niezależności, a nie błędnych tendencji, które można skorygować.

Czy w roku 2015 istniały uzasadnione przesłanki, że znów mamy do czynienia z rosnącą nierównowagą i ryzykiem powstania „rządu prawników”?

W żadnym razie nie było takiego ryzyka. W drugiej połowie października 2015 r. klub parlamentarny PiS złożył do TK wniosek, którego istota polegała na zakwestionowaniu wyboru czwartego i piątego sędziego, nie całej piątki. Gdyby wyniki wyborcze były inne i mielibyśmy do czynienia z rządami koalicyjnymi, to spór wokół Trybunału nie byłby tak drastyczny.

Zadecydowały więc głównie przesłanki polityczne, nie faktyczne ryzyko nadmiernej władzy sędziów.

Georges Burdeau, wybitny francuski konstytucjonalista twierdził, że sąd konstytucyjny istnieje wtedy, gdy ma zdolność wydawania orzeczeń ze skutkami krytycznymi dla władzy. Obawiam się, że w skutek ostatnich przekształceń Trybunał Konstytucyjny w Polsce utracił taki przymiot. PiS przedstawiał spór o Trybunał jako walkę dobrej władzy z kastą prawników, broniącą swoich przywilejów. Niektóre zachowania prezesa Rzeplińskiego mogły sprzyjać takiej interpretacji. Jednakże w moim przekonaniu stawką tego konfliktu była sama niezależność sądownictwa konstytucyjnego w Polsce. Podkreślam: każdy sąd konstytucyjny z prawdziwego zdarzenia tworzy kłopoty dla polityki większości parlamentarnej.

Pozostając przy przykładzie Francji – tamtejsza Rada Konstytucyjna wybiła się na niezależność w latach 70. w sporze z gaulistami, w latach 80. weszła w spór z socjalistami, blokując nacjonalizację dużej części prywatnych przedsiębiorstw. Wiele pozytywnych decyzji polskiego Trybunału Konstytucyjnego spotykało się z krytyczną reakcją większości parlamentarnej. Tak było w przypadku orzeczenia w sprawie ochrony życia, praw podatników i niezależności samorządu terytorialnego.

Wydawanie orzeczeń o skutkach politycznych należy do natury sądownictwa konstytucyjnego. Jednocześnie uważam, że TK nie zakwestionowałby konstytucyjności programu „Rodzina 500 Plus”, ani szeregu innych istotnych reform rządu PiS-u. Argument o potencjalnej „totalnej opozycyjności” Trybunału nie znajduje oparcia w jego linii orzeczniczej.

Orzeczenia o skutkach politycznych – ta kwestia pozwala nam spojrzeć na cały konflikt wokół TK z szerszej perspektywy jako spór o model demokracji regulacyjnej, która w takiej postaci ukształtowała się w Europie Zachodniej po 1945 roku. W tym ujęciu konflikt personalia vs instytucje można przedstawić jako napięcie w ramach demokratycznego państwa prawa. Personalia łączą się ze słowem „demokratyczne”, odsyłając nas do większości parlamentarnej dysponującej wyborczą legitymizacją, a element „państwo prawa” można utożsamić z instytucjami politycznie niezależnymi, jak Trybunał Konstytucyjny. Tak więc cały spór toczy się o to, kto dysponuje większym zestawem „narzędzi władzy”: rząd wyłoniony z parlamentarnej większości czy instytucje funkcjonujące poza partyjną logiką.

Wspólnota polityczna to coś więcej niż suma decyzji większości parlamentarnej, a suwerenność nie może zostać utożsamiona czy też umieszczona wyłącznie w rękach rządu i partii, która wygrała wybory. W dojrzałych państwach Zachodu nie kwestionuje się niezależności sądownictwa, a zaufaniem obdarza się wszystkie instytucje konstytucyjne. We Francji czy w Niemczech nie traktuje się sądownictwa konstytucyjnego jako przeszkody dla sprawnej władzy, a są to państwa pod wieloma względami lepiej zorganizowane i bardziej efektywne.

To istniejące napięcie można też wyzyskać dokonując modyfikacji kompetencji samego Trybunału. Na łamach Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego dr Jacek Sokołowski i dr Arkadiusz Radwan proponowali, aby ograniczyć orzecznictwo TK do ochrony praw i wolności obywatelskich, wykluczając możliwość blokowania rozstrzygnięć ustawodawczych Sejmu.

Można dyskutować o reformie Trybunału, która idzie w kierunku jego oszczędnego orzecznictwa, co proponują doktorzy Sokołowski i Radwan. Pamiętajmy jednak, że nawet orzeczenia zredukowane do kwestii praw i wolności obywatela, jeśli wydaje je niezależny sąd, mogą być niewygodne dla władzy politycznej. Proszę zauważyć, że nawet w krajach, w których nie ma sądownictwa konstytucyjnego, niezależne sądy wydają superpolityczne orzeczenia – myślę o ostatnich wyrokach sądu w Wielkiej Brytanii dotyczących Brexitu.

Trybunał został spacyfikowany, więc nie będzie już wymówek, że „TK blokuje nasze pomysły”.

Prawdziwym wrogiem reform nie są instytucje niezależne, lecz wewnętrzna słabość rządu. Mówiłem już o tym wcześniej w kontekście trudności związanych z prowadzeniem ambitnej polityki. Premier pozbawiony narzędzi pozwalających na kierowanie rządem jako całością i wdrażanie polityki, Rada Ministrów działająca jak konfederacja poszczególnych resortów, nadal wciąż rozproszony i chaotyczny proces legislacyjny. Tu leży źródło błędów popełnionych przy uchwalaniu ustaw o obrocie ziemią i opodatkowaniu sklepów wielkopowierzchniowych.

Prawdziwym testem na sprawność rządu będzie realizacja Strategii na Rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju, plan wymagający przekraczania istniejących słabości i ograniczeń. Bez wzmocnienia „mózgu państwa”, naprawy procesu legislacyjnego i podniesienia jakości projektowanych ustaw, współpracy z samorządem ambitne wizje pozostaną papierowymi deklaracjami.

Nadzieja w potrzebach chwili. W końcu PiS będzie musiał zrealizować, zresztą już to robi, część z obietnic wyborczych, bo wymuszają to zasady „gry w reelekcję”. Tylko że podejmowane instytucjonalne reformy czy mniejsze przesunięcia będą wynikały z doraźnych i wyborczych potrzeb, nie realizacji spójnej wizji reformy państwa.

Dobra polityka potrafi łączyć komunikację z opinią publiczną ze zmianami, które rzeczywiście pomnażają potencjał państwa i społeczeństwa. Niestety w Polsce mamy kolejne rządy, które składają reformy na ołtarzu doraźnej polityki i zarządzania emocjami. Stąd projekty zmian instytucjonalnych znajdują się na marginesie działania rządzących, choć niektórzy członkowie rządu jak minister Morawiecki deklarują ambicje reformatorskie.

Tak można rzeczywiście odczytywać choćby niedawne przesunięcia instytucjonalne związane z likwidacją Ministerstwa Skarbu Państwa. Minister Morawiecki gromadzi pod swoimi skrzydłami te podmioty, które uważa za szczególnie istotne z punktu widzenia realizacji Strategii. Pytanie jednak na ile to są działania „pomimo”, trochę wyszarpane. I co najistotniejsze – zmienił się język, ale na poziomie konkretu rządzenia, filozofii czy strategii w podejściu do reformowania państwa, w porównaniu z poprzednią władzą, nie ma wielkich różnic. Możemy więc zestawiać ze sobą program „500 Plus” i „kosiniakowe”, ale nie ma mowy o żadnym „jakościowym skoku”.

W istocie mamy do czynienia z zapowiedzią reformy, a nie jej realizacją. Ta ostatnia wymaga posiadania konkretnego planu, doboru środków i mobilizacji całego rządu wokół programu reform. W tej chwili nie dostrzegam takiej polityki. Dzieło reformatorskie nie może być dokonane w pojedynkę, samotnie. Mam zasadnicze wątpliwości w sprawie skupienia w rękach ministra rozwoju kompetencji ministra finansów. Minister Morawiecki, jak i cały rząd więcej by zyskał na kompetentnym i rzetelnym partnerze w postaci ministra finansów.

Przypomina to sytuację ze szkoły: nauczycielka zarządza pracę w grupach, w zespole są cztery osoby, ale pracuje tylko jedna.

Nie dokonamy faktycznego skoku modernizacyjnego, jeśli tych trzech pozostałych „jedzie na gapę”. Potrzebujemy prawdziwego zespołu ministrów, funkcjonującego jak drużyna, nie zbiór jednostek. Jednocześnie nie mogą oni działać w warunkach permanentnej niepewności, a to wyrażają niedawne słowa Jarosława Kaczyńskiego, że „nikt nie może być pewny swego”. W takich warunkach trudno o rozmach reformatorski.

Jakie największe wyzwania stoją dziś na drodze tego skoku modernizacyjnego? W jednym z tekstów umieszczonych w zbiorze Polityka ambitna pisał Pan bowiem, że konstytucja z 1997 r. to dopiero „pierwszy etap transformacji”. Jak więc miałby wyglądać etap kolejny?

Rewolucja instytucjonalna nie wymaga zmiany konstytucji. Obywatele czekają na sprawną i przyjazną administrację, oczekują na dobre i oszczędne prawo. Konstytucja nie stanowi przeszkody. Rząd ma możliwości zbudowania centrum legislacyjnego z prawdziwego zdarzenia, które zapanuje nad procesem stanowienia prawa. Modernizacja administracji jest też w zasięgu ręki rządu, który postawiłby przed sobą ambitne cele. Polska jest krajem ludzi pracowitych i energicznych, którzy napotykają bariery w postaci złego prawa i słabych instytucji. Reformy wymagają ambitnego przywództwa i poszukiwania partnerów społecznych. Uzdrowienie sądownictwa nie może być dokonane arbitralnie, wymaga wciągnięcia do współpracy części elit prawniczych. Tylko w takim wypadku można myśleć o trwałych zmianach.

Jeśli w przyszłości będzie możliwa zmiana konstytucji, trzeba dążyć do usunięcia konfliktu w ramach egzekutywy i umocnienia pozycji premiera. Prezydent powinien skupić się na reprezentowaniu państwa i dziedzinach strategicznych, nie ma zasadnych powodów do utrzymania prezydenckiego weta, które ma czysto negatywny charakter. Senat potrzebuje nowej formuły – uważam, że powinien być wybierany przez kolegia samorządowe złożone z przedstawicieli organów uchwałodawczych i wykonawczych jednostek samorządowych. Tak skonstruowany Senat byłby współustawodawcą w sprawach samorządowych. Wreszcie Polska zyskała na urealnieniu uprawnień referendalnych bez naruszania fundamentów demokracji przedstawicielskiej. Kilka lat temu zgłosiłem projekt nowelizacji konstytucji, który zakładał obligatoryjność referendum w przypadku gdy wniosek o jego zarządzenie poprze milion obywateli.

A co z samorządem? Wprowadzenie dwukadencyjności działającej wstecz, informacje o ograniczeniu kandydatów do sejmików wojewódzkich tylko do ludzi z komitetów partyjnych zarejestrowanych w skali całego kraju. Zaczyna śmierdzieć Bezpartyjnych Blokiem Współpracy z Rządem.

Próby upartyjnienia wyborów samorządowych przyniosą skutki odwrotne od założonych. Dwukadencyjność nie może działać wstecz, oznaczałoby to odebranie praw wyborczych urzędującym prezydentom, burmistrzom i wójtom. Podkreślić trzeba, że rekonstrukcja samorządu po 1989 to najbardziej wartościowa zmiana w logice wolnej od PRL-u. Dziś potrzebujemy wzmocnienia samorządu i partnerskiego traktowania. Interesujący raport o stanie samorządności w Polsce opracowany przez profesora Hausnera przestrzega, że nawrót centralizmu będzie zabójczy dla rozwoju Polski. Partnerstwo z samorządem to warunek modernizacji kraju. Trzeba też znajdować właściwe lekarstwa na choroby, które trawią samorząd. Piotr Trudnowski ma rację, że lekarstwem na kastowość powinno być urealnienie referendum lokalnego przez zniesienie progu frekwencji. To środek mocniejszy niż dwukadencyjność.

Dyskutując o reformach państwa nie sposób pominąć kontekstu społeczno-tożsamościowego, w którym te projekty są osadzone. W moim przekonaniu wszystkie działania PiS-u w zakresie polityki historycznej ostatniego roku można podsumować jako promowanie okaleczonej wizji historii najnowszej Polski. Jest to wizja, w której następuje proste przejście od podziemia antykomunistycznego po ’45 roku do czasów nam współczesnych. Tę redukcję może symbolizować choćby koszulka Red is bad noszona przez prezydenta Dudę czy obchody państwowe wydarzeń październikowych 1956 roku, gdzie znalazło się miejsce na polsko-węgierską solidarność przelanej krwi, ale zapomniano o tygodniku „Po prostu” i Władysławie Gomułce. Dostajemy więc wizję historii bez PRL.

Mówi Pan raczej o poglądach ideologicznych dominujących na prawicy niż o działaniach samego rządu w dziedzinie polityki kulturalnej. Oddaję hołd żołnierzom podziemia antykomunistycznego. Pamiętałem o ich dziedzictwie, gdy byłem ministrem kultury i dziedzictwa narodowego. Nie mogę jednak zgodzić się na zredukowaną wizję historii, w której nie ma miejsca na zasługi prymasa Wyszyńskiego, Jana Pawła II, opozycji lat 70. i „Solidarności”. Prawica zbyt często zapomina, ze zarówno AK, jak i „Solidarność” tworzyli ludzie o rożnych ideowych poglądach. Nade wszystko zapomina się, że Polska zawdzięcza niepodległość i zachowanie tożsamości powojennym generacjom, które wytrwale broniły wolności i przyzwoitości w okresie PRL-u. Okaleczona wizja historii produkuje złe wzorce na przyszłość. Dojrzały patriotyzm znajduje miejsce zarówno dla cnót heroicznych, jak i dla postaw odpowiedzialności obywatelskiej.

Kiedy zakończy się wojna polsko-polska? Czy prawdziwym punktem przełomowym nie będzie dopiero zejście z politycznej sceny pokolenia „Solidarności”? Musimy czekać na emeryturę Jarosława Kaczyńskiego?

Trudno oczekiwać zakończenia tego sporu, póki polityka znajduje się w rękach zainteresowanych jego podsycaniem. Pokładam wielkie nadzieje w zmianie generacyjnej, pamiętając o przestrodze Stefana Kisielewskiego, że młodość nie zawsze musi przynieść prawdziwie nową jakość.

Pytanie tylko, czy ta wymiana nie zadziała jak miecz obosieczny. Z jednej strony uda się nam odejść od wojny polsko-polskiej, z drugiej – pałeczkę przejmie „pokolenie partyjnych młodzieżówek”. Z deszczu wpadamy pod rynnę.

Nie da się robić ambitnych rzeczy z ludźmi z młodzieżówek. Uważam, że generacyjne odrodzenie może przyjść z różnych kierunków: organizacji pozarządowych, środowisk eksperckich, opiniotwórczych, mediów. Kluczowe jest przezwyciężenie optyki dostosowawczej. Młoda generacja powinna powiedzieć: chcemy to zrobić sami, na własnych zasadach i lepiej niż dotychczas.

A Kazimierz Ujazdowski będzie w tym pomagał jako mentor.

Zrezygnowałem z członkostwa w PiS, ale nie wycofuję się z polityki. Słowo mentor źle mi się kojarzy. Nie chcę pouczać młodych, gotów jestem wspierać odrodzenie polityki z udziałem nowej generacji. Wypatruję oficerów, nie adiutantów.