Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Spór o kino narodowe

przeczytanie zajmie 11 min

Czy dyskusja o kinie narodowym ma w ogóle sens? A może próba odgórnego „dekretowania” takiej patriotycznej kinematografii to droga na manowce?

– Jakie tematy, wydarzenia lub postaci z polskiej historii powinniśmy przenieść na filmowy ekran w pierwszej kolejności?

– Jaką rolę ma do odegrania kino narodowe? Prowokującą wewnętrzne dyskusje czy raczej promującą Polskę za granicą?

Na nasze pytania odpowiadają: Łukasz Jasina, Jakub Majmurek, Sebastian Smoliński, Jakub Socha i Piotr Zaremba.

Łukasz Jasina

Dyskusja o kinie narodowym naprawdę ma sens. Co więcej, nie jest ona w Polsce niczym nowym. Intensywne debaty o „polskim kinie narodowym” toczono już w II RP i w odpowiednio ograniczonym zakresie w Polsce Ludowej. Dowodzi to tylko tego, że polskim elitom zależy na tym, by próbę stworzenia takiego kina podjąć, gdyż zdają sobie sprawę z potencjalnego znaczenia oddziaływania społecznego za pośrednictwem filmu.

Kino to trudna sztuka, więc ciężko wyobrazić sobie skuteczne próby ręcznego nim sterowania. Są to wzorce z III Rzeszy i z ZSRR czasów Stalina, do których należy odnieść się jednoznacznie negatywnie. Dopuszczalne jest jednak stwarzanie kinematografii odpowiednich warunków finansowych, ram prawnych oraz państwowego wsparcia w kontekście podejmowania określonych tematów. Tak działa chociażby kino francuskie – najlepiej zorganizowana kinematografia w Europie. Pamiętajmy jednak, że ostateczne decyzje muszą podejmować fachowcy, których w Polsce nie brakuje po żadnej ze stron politycznego sporu.

Myśląc o potencjalnej tematyce kina narodowego warto sięgnąć przede wszystkim do czasów I Rzeczypospolitej (a dokładniej Rzeczypospolitej Wielu Narodów), do biografii monarchów z dynastii Jagiellonów i Wazów, biografii Sobieskiego i Leszczyńskiego, wreszcie do codziennego życia epoki sprzed III rozbioru Polski. Potrzebujemy też filmów o fenomenie wielokulturowości, o życiu polskich Żydów, Tatarów i Ormian oraz o przedrozbiorowym Gdańsku czy Lwowie. Można sięgnąć do epoki napoleońskiej, powstań listopadowego i styczniowego, biografii księcia Druckiego-Lubeckiego i Staszica, Warszawy popowstaniowej czy Galicji. Winniśmy także poświęcić więcej uwagi dziejom polskiej diaspory.

Nie zapominajmy także o potencjale polskiej literatury. W tym kontekście warto sięgnąć po pozycje niejednokrotnie zapomniane, przykurzone, wciśnięte gdzieś głębiej w półki. Należy do nich wracać, bo oferują nam gotowe tematy. Inspiracją do dobrych scenariuszy nie musi być wcale literatura wysokich lotów. Wajda czy Majewski tworzyli arcydzieła na podstawie książek niejednokrotnie zapomnianych. Jak różne to mogą być dzieła, spróbuję zaprezentować przykładem. Ciekawy film mógłby powstać zarówno na kanwie tak wybitnej książki jak Księgi Jakubowe Olgi Tokarczuk, ale również na podstawie Niemcewicza z przodu i z tyłu Zbyszewskiego. Ciągle czekamy na dobra adaptację Sienkiewicza, na wykorzystanie Kraszewskiego czy powieści historycznych Jarosława Iwaszkiewicza.

Kino narodowe to zarówno filmy, jak i seriale telewizyjne. Historia może być zaprezentowana praktycznie w każdej odmianie kina gatunkowego: w filmie monumentalnym, komedii, kryminale, pastiszu, solidnym biopiku, a nawet musicalu.

Czyż nie byłoby intrygujące pokazanie epoki Młodej Polski poprzez musical ze śpiewającymi Wyspiańskim i Przybyszewskim?

Im różnorodniej, tym lepiej. Artystycznie należy eksperymentować jak najmocniej się da.

Konkretne inspiracje? W zakresie seriali warto sięgnąć po produkcje historyczne HBO i Netflixa. Kino wojenne może zainspirować się wzorcami hollywoodzkimi, kino epickie – odkurzyć polskie tradycje sprzed pół wieku i zerknąć do twórczości Davida Leana. Kino historyczno-polityczne może podejrzeć dzieła brytyjskie.

Jakub Majmurek

Czym jest kino narodowe? W mojej perspektywie jest to przede wszystkim kino, które jest ważne dla danej narodowej wspólnoty. Podejmuje kluczowe dla niej problemy. Mierzy się z tymi fragmentami jej historii, które ciągle nie są społecznie uzgodnione, są przedmiotem sporu, dyskusji, walki. Kino narodowe zabiera w nim swój głos, wysubtelnia racje różnych stron, wskazuje nowe sposoby patrzenia na narodową historię.

W tym sensie niedoścignionym wzorcem kina narodowego pozostaje w Polsce kino Szkoły Polskiej. W warunkach cenzury politycznej udało się mu przedstawić sprzeczności najnowszej polskiej historii. Do dzisiaj pozostaje ono dla nas nieocenionym przewodnikiem po ciągle nieuzgodnionych narracjach, ścierających się w takich kwestiach jak powstanie warszawskie, tradycja romantyczno-insurekcyjna, powojnie.

Tę tradycję po ’89 roku kontynuowało kilka tytułów, zdolnych skupić wokół siebie toczone przez wspólnotę debaty. Ida, Pokłosie, Z daleka widok jest piękny, Sekret – wszystkie te filmy otworzyły coś jeśli chodzi o dyskusję na temat postaw Polaków wobec Żydów, etycznej odpowiedzialności Polaków za los swoich żydowskich bliźnich, polskich win w okresie wojny i okupacji, uwłaszczenia się Polaków na pożydowskim mieniu. Skala kontrowersji, jaką wywoływały te filmy, dowodziła, że były one w stanie uderzyć w czuły punkt narodowych traum, wzbudzić rzeczywistą dyskusję. Po tym rozpoznajemy kino, które faktycznie jest narodowe.

Jakie historie, które mają narodowy potencjał, chciałbym zobaczyć?

Na swoją filmową narrację czeka ciągle chłopska historia Polaków – pańszczyzna, historia oporu chłopów, tworzenia się ruchu ludowego, migracji ze wsi do miast, strajków chłopskich w dwudziestoleciu międzywojennym czy z historii najnowszej chłopskiego oporu wobec transformacji. Andrzej Lepper byłby świetnym bohaterem filmowym.

W sytuacji, gdy spieramy się o tożsamość naszego narodu, gdy ciągle w przestrzeni publicznej funkcjonują fantazje „sarmackiego republikanizmu”, gdy ciąży niewypowiedziany kompleks pochodzenia od potomków ludzi żyjących w warunkach osobistego poddaństwa, takie narracje mogłyby otworzyć potrzebną dyskusję.

Innym tematem, jaki bym chętnie zobaczył, jest opowieść o kształtowaniu się nowego porządku społecznego po 1989 roku – wielka walka o własność, jaka wtedy się toczyła, czeka na swoją drapieżną narrację. Od transformacji minęło już dość czasu, byśmy mogli spojrzeć na nią w kinie.

Ciągle nie mamy też filmowej opowieści, która mierzyłaby się z doświadczeniem marksizmu, z tym, jak mieszkańcy ziem polskich sięgali po marksizm, by opisać swoją sytuację w różnych dziejowych momentach. Na świecie mamy do czynienia z falą politycznej radykalizacji spowodowaną przez ciągle nieprzezwyciężone skutki gospodarczego załamania z końca poprzedniej dekady, a w Polsce z policyjnym podejściem do marksizmu ośrodków politycznych i opiniotwórczych zbliżonych do obozu władzy. W tym sensie film o Polsce, Marksie i marksizmie (zwłaszcza, że za rok obchodzimy 200 lat urodzin filozofa z Trewiru) ma szansę stać się bardzo współczesny. Może jakaś równoległa biografia Róży Luksemburg i Kazimierza Kellesa-Krauza? Dwóch myślicieli radykalnie odmiennie łączących marksizm z kwestią narodową, dających biegunowo odmienne odpowiedzi na pytanie o relacje intelektualisty z jego wspólnotą.

Rezerwuaru tematów dostarcza też rewolucja 1905 roku w Łodzi. Obraz klas ludowych, które same się organizują wbrew caratowi, Kościołowi rzymskiemu i antysemickiej pedagogice narodowej demokracji, otwierałby potencjalnie wiele w naszej publicznej dyskusji.

Po jakie konwencje sięgać powinno kino narodowe? Wszystkie dostępne. Narodowy potencjał może mieć zarówno poważny dramat historyczny, jak i film posługujący się poetyką pastiszu, gry z gatunkowymi kliszami, przerysowanej przemocy. Być może do pełnego opowiedzenia traumy pańszczyzny trzeba polskiego Django. O chaosie transformacji ostre kino gangsterskie przerysowane jak obrazy Siono Sona czy Takashiego Miike.

Kino narodowe powinno też wyciągnąć wnioski z rewolucji serialowej. Niektóre historie wymagają dłuższej, bardziej epickiej formy niż pełnometrażowe kinowe widowisko. Ja bardzo chętnie zobaczyłbym taką serialową adaptację Lodu Jacka Dukaja. Raz, jako atrakcyjną steampunkową stylizację. Dwa, dlatego, iż tekst Dukaja stawia szereg problemów, których polska wspólnota cały czas w pełni sobie nie dopowiedziała: relacji Polski z Rosją, polskiej formy z nowoczesnością, ze zmianą społeczną, z historią. Serialowa formuła mogłaby ożywić tyleż doskonałą, co wymagającą prozę Dukaja, przenieść ją na ekran komputera czy telewizora w wielu domach.

Czy jest sens „dekretowania” kina narodowego? Na gruncie mojej definicji tego, czym jest kino narodowe, nie da się tego zrobić. Nie można zadekretować, jaki film trafi w swój czas, uderzy w społeczny nerw, wywoła debatę. Zadekretować można co najwyżej kino narodowo-pedagogiczne. Stanowiące narzędzie mnemotechniki różnych ośrodków władzy (rządowych, kościelnych, partyjnych), próbujące uczyć widzów jak dzieci pacierza zestawu odpowiednich odruchów wobec historii Polski. „Wyklęci – dobrze, komuna – źle”, „Polska – wielka”, „Polak – bohater/ewentualnie ofiara”, „Popiełuszko – za wiarę i wolność zabili”, „Wojtyła – autorytet”, „Smoleńsk – zamach”. Takie kino bywa skuteczne w dość ograniczonym stopniu, widzom dość szybko nudzi się słuchać „cztery nogi dobre, dwie nogi złe”.

Takie kino marzy się części obecnego obozu władzy. Sama jednak będzie musiała się przekonać, że stawianie na taki model oznacza poddanie walki o hegemonię w kulturze walkowerem. Walki tej nie wygrywa już bowiem katechizmem (także tym w czerwonej okładce). Wygrywa się przez uwodzenie. A uwodzić mogą teksty niejednoznaczne, idące pod prąd, zbójeckie. I naprawdę chciałbym zobaczyć „prawicowe kino”, które napadnie mnie jak zbójcy na gościńcu i tak uwiedzie swoją wizją polskości (sarmacką, ziemiańską, ułańską czy jeszcze inną), że będę musiał wysilać wszystkie swe intelektualne zasoby, by obronić się przed jej urokiem, a i tak w jakiejś mierze przegram. Jeśli obecna władza zadekretuje wsparcie dla kolejnych Historii Roja – z pewnością mi to nie grozi. Z pożytkiem dla mojej ideowej spójności, ze stratą dla polskiej kultury.

Sebastian Smoliński

Choć wydaje się to oczywiste, to warto podkreślić, że rozmowę o kinie narodowym utrudnia negatywne zabarwienie słowa „narodowy” – i w kontekście polskiej historii najnowszej, i w związku z wydarzeniami ostatnich miesięcy. Tymczasem począwszy od systemu podatkowego na okolicznościach geograficznych i wspólnym języku kończąc, jesteśmy skazani na kino narodowe, czyli takie, które w centrum zainteresowania stawia polskie opowieści i historię. Nie należy mylić tego z prowincjonalizmem lub nacjonalistycznym zacięciem. To nie przypadek, że jedna z najpopularniejszych książek o polskim kinie, napisana po angielsku przez Marka Haltofa pod kątem zagranicznych czytelników, nosi tytuł Polish National Cinema – przymiotnik „national” wskazuje w tym wypadku po prostu na specyfikę i odrębność naszej kinematografii (co znaczące, wydawca polskiego tłumaczenia zdecydował się usunąć to słowo i zostawił tylko Kino polskie).

Dobrego kina – a tylko o takie warto się spierać – z pewnością nie da się zadekretować, a państwowe wsparcie, choć bezcenne dla większości twórców, nie zamieni nagle kiepskiej klasy rzemieślnika w geniusza od kina historycznego. Producenci i scenarzyści starają się wyczuć koniunkturę – a liczby widzów pokazują, że zapotrzebowanie na polskie kino osadzone w przeszłości jest wciąż duże (od Miasta 44 po Wołyń). Najważniejszym wyzwaniem jest zatem spojrzenie jeszcze głębiej w przeszłość – wyjście poza wiek XX. Na palcach jednej ręki można policzyć polskie filmy o średniowieczu, poza ekranizacjami Sienkiewicza nie ma też żadnych istotnych wizji wieku XVII, a XVIII i XIX, tak bogate pod względem materiału historycznego, to wciąż w dużej mierze białe plamy. Polskie kino bardzo rzadko opowiada nam o narodzinach europejskiej nowoczesności, nawet jeśli do Polski przyszła ona wiele dekad później (albo wcale). W ten sposób pozbawia siebie i widzów wielu potencjalnie fascynujących opowieści.

Jest jeszcze jeden powód, by zająć się na poważnie kinem historycznym. Przez ostatnie lata udało nam się odbudować przemysł filmowy na tyle, że możemy pozwolić sobie dziś na każdą fantazję.

Mogę wyobrazić sobie kosztowny i krytycznie patrzący na przeszłość serial o rozbiorach nakręcony chociażby we współpracy z HBO (na razie taki nie powstał).

Wzorcowy przykład wysokobudżetowego kina narodowego, które można traktować bez taryfy ulgowej, to Miasto 44 Jana Komasy, wybitne osiągnięcie produkcyjne i realizatorskie. Nikt niestety nie poszedł na razie w ślady Komasy – niewielu twórców ma zresztą dość talentu i odwagi, by to zrobić.

Oczywiście popieram tych, którzy fantazjują o polskim Django. Skrajne podziały w społeczeństwie i chore napięcie na linii lewica-prawica należy spacyfikować lub bezboleśnie zdetonować: kompensacyjnym, szalonym, porywającym spektaklem, który wysadzi historyczne demony resentymentu, winy i krzywdy. Kręćmy takie kino narodowe, które będzie przyśpieszać bicie serca i powodować emocjonalną zadyszkę.

Jakub Socha

O kinie narodowym warto rozmawiać, ale odgórnie je „dekretować”? Do tego to chyba trzeba być co najmniej marszałkiem – nie mierzę tak wysoko.

Natomiast na pewno chętnie w ramach kina narodowego obejrzałbym dzieła, które podejmują tematykę rzadziej obecną w polskim kinie. Myślę tu na przykład o filmie o rewolucji 1905–1907 na ziemiach polskich, o protestach, w których chodziło nie tylko o Polskę, ale także o prawa pracownicze.

Od lat się mówi o tym, że kino polskie powinno wrócić do literatury, ale jakoś nie wraca. Trzeba się z tym chyba po prostu pogodzić. Gdyby jednak nasi filmowcy zechcieli się zabrać za książki, byłbym szczęśliwy, gdyby najpierw zabrali się za opowiadania Jane Bowles i Kornela Filipowicza, a potem za sny, które opisuje w swoich tomikach Bohdan Zadura.

Szukając konkretnych inspiracji mogą wskazać pięć konkretnych tytułów: Salvatore Giuliano Francesco Rossiego, Wolne miasto Stanisława Różewicza, Emigrantów Jana Troella, Armię cieni J.P. Mellvile’a oraz Towarzyszy broni Jeana Renoira.

Piotr Zaremba

Większość zdarzeń, postaci i zjawisk z polskiej historii nie znalazła swojego odzwierciedlenia w kinie albo znalazła w sposób ułomny. Dlatego wierzę w sens inspirowania takich filmów przez państwo, ale też tylko w stopniu ograniczonym. Z wielu powodów.

Świat filmowców ma immanentną trudność z wchodzeniem w świat polskiej historii – w celach innych niż dekonstrukcja, a kino narodowe nawet jeśli podważa jakieś mity czy szarpie rany, nie może sobie stawiać tego za cel jedyny.

Dobrym przykładem był chłód, z jakim świat filmowy przyjął na festiwalu w Gdyni najwybitniejszy w ostatnich latach obraz historyczny – myślę o Wołyniu Wojciecha Smarzowskiego. To zarazem odpowiedź na pytanie, jaki film uważam w ostatnich latach za spełniający kryterium kina narodowego. Wołyń wykonywał jeden z wielkich patriotycznych obowiązków, jakim jest uczczenie swoich zmarłych. A równocześnie był żywą, uniwersalną opowieścią o zbiorowości doświadczonej przez wojenny kataklizm. Jeden cel nie wyklucza drugiego. Tym niemniej większość filmowej socjety zgromadzonej w Gdyni jakby przelękła się tego filmu. Jako prawicowej martyrologii?

Oczywiście gdyby PISF przeszedł w ręce rządzącej prawicy, nastroje mogłyby się lekko zmienić. Ale czy można wykrzesać z siebie coś, czego się nie ma? Przemiana Smarzowskiego z twórcy dekonstruującego w twórcę narodowego pokazuje, że indywidualnie możliwe jest wszystko. W skali masowej – śmiem wątpić.

Ale problem jest też po drugiej stronie.

Obóz prawicowy zrażony wieloletnimi przesadnymi atakami na polską historię i po prostu na Polskę, jest dziś przywiązany do wizji jednostronnie bogoojczyźnianej.

Na ile byłoby to egzekwowane przez państwowego mecenasa – nie wiem. Wiem, że laurki nie sprzyjają sztuce. Na dokładkę drastyczne rozjeżdżanie się wizji polskich dziejów w ramach sławetnej polaryzacji zniechęca wielu twórców, bo grozi wejście w sam środek dramatycznej kontrowersji o interpretację. Zarówno nadmierny krytycyzm, jak i nadmierna chełpliwość zawsze wikłają w konflikt z jakimś wpływowym środowiskiem. Praktycznie nie ma tematu, w którym dorobiliśmy się, my Polacy, wspólnego narodowego podejścia.

Szansą są samotni entuzjaści, przekonani do jakiegoś tematu, gromadzący na niego środki, wbrew przeciwnościom. Czasem osiągają efekt wielki jak Smarzowski. Czasem skromniejszy jak twórca Historii Roja Jerzy Zalewski, który nie ustrzegł się scenariuszowych i produkcyjnych niedoróbek . Jednak atak na jego film jako kompletnie nieudany był, moim zdaniem, przesadą. Jako pierwszy, nacechowany emocjami, niewyrachowany portret „wyklętych” zasługiwał na bardziej wyważone oceny. Nagonka na niego jest jednak przyczynkiem do tego, jak bardzo nie opłaca się, nawet dziś, brać za tę tematykę.

Co nie znaczy, że typowe filmy na zamówienie nie miewają pewnego sensu. Czas honoru, obstalowany przez TVP, to masowa i dość schematyczna produkcja dotycząca młodych Polaków walczących z Niemcami, potem z komunistami. Można jej zarzucić setki przekłamań i wpadek. A jednak spełniała zapotrzebowanie na łatwy obrazkowy wykład historii konspiratorów. Takie też są potrzebne.

Z kolei Jan Komasa w Mieście 44 trochę zmarnował szansę na epicką opowieść o Powstaniu Warszawskim zamówioną przez PISF. Ale i w jego wersji, bardzo współczesnej, chwilami zbyt natrętnie popkulturowej, można dostrzec siłę emocji. Te emocje przemawiały do sporych grup widzów. Przemawiały w generalnie dobrej sprawie.

Pojawiło się pytanie o wzorzec Django. Jeden z kolegów krytyków żąda filmu o „wyklętych” w stylu Bękartów wojny tegoż Tarantino. Inny chce naśladowania Dzikiej bandy Peckinpaha. Jestem sceptyczny. Polska historia jest na tyle tragiczna, że nie da się jej upozować na western, a już zwłaszcza na widowisko, gdzie jesteśmy zwycięzcami. Owszem, są takie fragmenty historii, które bardziej do takiej wizji pasują (zwycięstwo nad bolszewikami w roku 1920, nie mówiąc o różnych epizodach dziejów dawniejszych), ale próba wpychania w ten schemat II wojny światowej i powojennej apokalipsy mnie by osobiście raził. Niemniej nie przeszkadzam innym w szukaniu rozmaitych, nawet mocno ekscentrycznych formuł. Choć nadmiar ekscentryzmu może prowadzić do dziwactwa (patrz Hiszpanka Łukasza Barczyka). Ale solidne kino przygodowe – dlaczego nie?

W tym mieści się też nadzieja na filmy animowane, a i na telewizyjne seriale, które w świecie przejmują rolę kina, gdy trzeba prezentować historie bardziej skomplikowane, zniuansowane, pełne postaci i wątków.

To serial byłby szansą na pokazanie kampanii wyborczej 1946–1947, instalowania w Polsce komunizmu, dylematów z jednej strony polskiej emigracji, z drugiej Mikołajczyka, wreszcie przemian świadomościowych Polaków w tyglu, jakim był PRL.

Chętnie bym taki serial obejrzał, a nawet napisał do niego scenariusz.

Między dwiema rolami kina narodowego – zewnętrzną i wewnętrzną – jest napięcie. Do wewnątrz powinno się komplikować, mnożyć pytania. Na zewnątrz, za granicę, sprzedawać produkt możliwie klarowny i sugestywny, a więc prostszy. Szczupłość środków każe stawiać pytanie, czy myć powinniśmy najpierw ręce, czy nogi. Ale potrzebne jest jedno i drugie.