Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Piotr Kaszczyszyn  11 stycznia 2017

Przekleństwo demokratycznej nudy

Piotr Kaszczyszyn  11 stycznia 2017
przeczytanie zajmie 8 min

Ten Typ Mes w jednym z kawałków rapował, że „jest tak nudny jak Zachód”. Podobne odczucia mieli młodzi Ukraińcy, siedzący na froncie pod Słowiańskiem, którzy w rozmowie z reporterką Moniką Andruszewską stwierdzili – odnosząc się do politycznego zamieszania w naszym kraju – że chodzi nam o nudę i kasę. Warto pójść tym tropem, który może nas doprowadzić do bardziej smutnych systemowych refleksji na temat kondycji współczesnej demokracji i mediów.

Wydarzenia ostatniego roku sugerują, że zachodni świat (w tym Polska) ma chyba coraz większy problem ze stworzeniem atrakcyjnej i jednocześnie poważnej opowieści o coraz bardziej złożonej polityce w coraz bardziej złożonym świecie, gdzie samo państwo nie jest już jedynym rozgrywającym. Odpowiedź na nudę współczesnej demokracji podsuwana nam przez elity polityczne i świat mediokracji sprowadza się do tworzenia coraz bardziej odjechanych opowieści i stopniowej radykalizacji języka, które mają nam dostarczyć „emocjonalnego kopa” i przekonać, że uczestniczymy w wydarzeniach rewolucyjnych i historycznych. Tylko że to nieprawda.

Dwie przyczyny szwankującej demokracji

Ostatnie 200 lat zachodniej demokracji można opowiedzieć jako historię ciągłego poszukiwania na nowo równowagi pomiędzy atrakcyjną opowieścią o polityce snutą na potrzeby wyborców, która siłą rzeczy upraszcza rzeczywistość a technokratyczną nudą faktycznej polityki, która te atrakcyjne opowieści przekłada na instytucjonalny i systemowy konkret którejś z polityk publicznych.

Dzisiaj wydaje się, że ta równowaga jest szczególnie mocno zaburzona, a opowieść coraz bardziej odlatuje od politycznej praktyki. Moim zdaniem wynika to z dwóch podstawowych czynników.

Po pierwsze, z rosnącej złożoności współczesnego świata. Ludzie chcą od polityków sprawczości, przekonani, że polityka posiada moc zmiany otaczającej ich rzeczywistości i ich własnego życia. Tylko że dzisiaj politycy nie są już zdolni sprostać takim wyobrażeniom o polityce. Dlaczego? Bo ich „maszyna do zmiany” nie działa już tak sprawnie jak kiedyś.

Odpowiedź jest tak naprawdę banalna: globalizacja. Współczesna złożoność i skomplikowanie porządku międzynarodowego, w którym państwo w kształtowaniu rzeczywistości musi ustąpić miejsca ponadnarodowym korporacjom, międzynarodowym regulacjom gospodarczym, organizacjom integracji regionalnej jak Unia Europejska, czy mierzyć się z wyzwaniami o skali globalnej jak terroryzm i kryzys finansowy, sprawia, że krajowi politycy muszą znaleźć sposób na przykrycie własnej bezradności.

Najłatwiejszym rozwiązaniem wydaje się radykalizacja języka i tworzenie identyfikacji tożsamościowej, wręcz estetycznej. Coraz mniej liczy się polityczny konkret z porządku technokratycznej nudy. Nawet kiedy mówimy o wprowadzeniu programu społecznego Rodzina 500 Plus, to należy przedstawić go, ubierając całość w narrację o przywracaniu godności polskim rodzinom. Emocje i tożsamość.

Język staje się już tylko użytecznym i plastycznym narzędziem, pałką w ideologicznej wojnie. Faszyzm, autorytaryzm, pełzający totalitaryzm, zamach stanu, dyktatura, destabilizacja państwa, powrót komuny – ta postępująca inflacja języka i całkowite oderwanie pojęć od ich właściwego znaczenia wskazuje na intrygujący proces: dzisiejszy język debaty politycznej to język postmodernistyczny, gdzie każdy używa słów tak, jak mu się to podoba, i tak, jak jest to dla niego politycznie użyteczne. Dzisiejsi politycy i medialni komentatorzy pośrednio nawołują nas do wyrzucania i palenia słowników, bo sami już to zrobili.

Drugi czynnik to współczesny system mediokracji, działający według logiki infotainment. Dzisiejsze media hołdują zasadzie „szybciej, krócej, mocniej”. Wystarczy popatrzeć na takie narzędzia jak Facebook (dowal lewakowi tym memem), Twitter (musisz zmieścić świat w 140 znakach), Instagram (pamiętaj o odpowiednim filtrze) czy Snapchat (sześć sekund i zdjęcie znika), żeby dostrzec, w jaki sposób teraz relacjonujemy, czy raczej upiększamy, rzeczywistość: skrótem, sztucznie poprawianymi obrazkami, z emocjonalną i językową przesadą. Konsekwencje są oczywiste: dostajemy rozbite, fragmentaryczne i powierzchowne opowieści o otaczającym nas świecie, które więcej zaciemniają niż wyjaśniają. Co nie zmienia faktu, że dobrze się sprzedają, a to jest przecież w biznesie najważniejsze.

Częścią mediokracji, a może procesem mu tylko towarzyszącym, jest problem z naszym funkcjonowaniem w czasie. Czas przyspiesza, sprawiając, że wszystko musi być krótsze, bardziej skondensowane i jednocześnie intensywne, najlepiej zamknięte w jednym obrazku z minimalną ilością słów. Znów: skrót i przesada.

W konsekwencji dostajemy fast food: polityczne i czasowe „śmieciowe jedzenie”. Jednocześnie twórcy tego fast foodu starają się nas przekonać, że jemy wykwintne dania kuchni francuskiej lub włoskiej.

Dwie konsekwencje szwankującej demokracji

W ostatnich kilkunastu miesiącach przerysowane opowieści coraz mocniej i szczelniej przykrywają nudę politycznej praktyki. A może należałoby raczej powiedzieć, że odlatują? Separując się całkowicie od politycznego konkretu, tworzą własny hermetyczny świat, w którym odwołują się już tylko same do siebie, bez kontaktu z resztą rzeczywistości.

Zasadniczy problem wynikający z tej praktyki jest jeden: w przeciwieństwie do nudnych, mało spektakularnych i technokratycznych posunięć w ramach polityk publicznych, odjechany i radykalny język jest nieweryfikowalny. Kiedy bowiem będziemy mogli stwierdzić, że „Ameryka jest znów wielka”?

W konsekwencji otrzymujemy zafałszowaną polityczność, gdzie opowieści można wciąż i wciąż snuć na nowo, językiem coraz bardziej przypominającym współczesną reklamę, która sprzedaje już nie tyle konkretny produkt, co emocje i określoną tożsamość z nim związaną.

Drugi problem jest już bardziej oczywisty i banalny: wyborcy, postrzegając politykę przez pryzmat dwóch wymienionych wcześniej czynników, będą częściej skłonni wybierać charyzmatycznych mówców, tych, którzy snują przed nimi wielkie wizje i opowieści. Ci bardziej technokratyczni, merytoryczni, lepiej przystosowani do złożonego świata współczesnej polityki będą przegrywać. Prawdopodobne jednak, że całkiem nie znikną. Usuną się raczej w cień, przejdą do administracji (albo biznesu), która wciąż pozostaje i w przyszłości chyba prędko się to nie zmieni, ostoją tej nudnej, ale za to bardziej poważnej i mającej rzeczywisty wpływ na nasze codzienne życie polityki. A tej politycznej machiny nawet najlepsi „gawędziarze” tak szybko nie rozmontują.

Donald Trump to żywy algorytm

Obecnie (nie)równowaga pomiędzy polityką-opowieścią a polityką-technokracją „ustabilizowała się” w postaci radykalizmu koncesjonowanego, o którym pisaliśmy, komentując wyniki wyborów w USA. Oprócz już wymienionych składników, jak radykalizacja języka, inflacja „wielkich słów” czy rewolucyjna retoryka, wiąże się on z jeszcze jedną istotną konsekwencją: w dużej mierze ten koncesjonowany radykalizm jest strażnikiem status quo, a polityczny konkret, idący za wyborczymi obietnicami, jest już zdecydowanie mniej spektakularny. Dużo słów, mało zmian.

Jak więc będzie wyglądał świat „po Trumpie”? Daleki jestem od determinizmu i wchodzenia w buty politycznego jasnowidza, ale warto w tym kontekście przyjrzeć się dwóm wydarzeniom z niedalekiej przeszłości.

Rok 2012. Facebook na potrzeby prac nad aplikacją „I voted” postanowił przeprowadzić pewien eksperyment. Majstrując przy algorytmie odpowiedzialnym za treści wyświetlane na naszej tablicy sprawił, że 1,9 mln użytkownikom serwisu (bez ich wiedzy) sztucznie zwiększono liczbę treści politycznych, udostępnianych wcześniej przez ich znajomych. Wkrótce pojawiły się również głosy naukowców zaangażowanych w badanie, wskazujące, że takie posunięcia Facebooka miały konkretne przełożenie na zachowanie „stymulowanych” użytkowników: częściej głosowali, byli także mocniej zaangażowani i świadomi tego, co robi ich rząd. Otrzymaliśmy więc całkiem skuteczne narzędzie profrekwencyjne.

Potencjalne konsekwencje tego eksperymentu muszą robić wrażenie.

W czasach, kiedy wybory wygrywa się głosami niezdecydowanych, o zwycięstwie nieraz decydują niewielkie procenty, a kluczem jest odpowiednia mobilizacja elektoratu, narzędzie profrekwencyjne o takiej skali oddziaływania jak Facebook może zwyczajnie w świecie rozstrzygać o wynikach wyborów.

Sytuację można by jeszcze jakoś zaakceptować, gdyby takie majstrowanie przy algorytmie prowadzić przejrzyście jako rodzaj kampanii społecznej, mającej na celu zmotywowanie większej liczby wyborców do udania się do urn. Problem pojawia się jednak w momencie, gdy stymulujemy potencjalnych zwolenników określonej partii. A Facebook takich zwolenników na podstawie aktywności w serwisie jest przecież w stanie zidentyfikować.

I teraz dochodzimy do wydarzeń już jak najbardziej bieżących – ostatniej kampanii prezydenckiej w USA. Wszyscy zwracali uwagę na dosyć dziwne zachowanie Donalda Trumpa i jego niespójne wypowiedzi. Szkopuł tkwi w tym, że była to przemyślana i skuteczna strategia przygotowana dla niego przez ośrodek Cambridge Analityca.

W największym skrócie sprawa wygląda następująco. Korzystając z osiągnięć psychometrii (dziedziny psychologii badającej profile osobowościowe ludzi), sprzężonej z Big Data, która pozwoliła osiągnąć niezwykły efekt skali i stworzyć ogromną bazę danych (choćby za pośrednictwem popularnych quizów na Facebooku czy kupowania baz danych milionów ludzi od firm, które taką sprzedażą zajmują się już dziś na ogromną skalę), ośrodek był w stanie wypracować bardzo skuteczną metodę docierania do określonych osób, potencjalnych wyborców Trumpa. W ten sposób powstała metoda micro-targetingu. Brzmi może jak marketingowa nowomowa, ale chodzi po prostu o maksymalnie spersonalizowane adresowanie treści do określonych osób. Stąd właśnie wynikała owa niespójność wypowiedzi republikańskiego kandydata – on po prostu mówił do różnych grup wyborców.

Otrzymaliśmy więc efektywne połączenie trzech elementów: psychologicznej analizy behawioralnej, analizy Big Data i reklamy celowej. Ludzie z Cambridge Analityca zamienili po prostu Trumpa w doskonały chodzący algorytm, dostosowujący się do określonych grup elektoratu.

W takie algorytmy zamienili nawet wolontariuszy, który z gotowymi profilami osobowościowymi wędrowali po domach wyborców.

Cambridge Analityca nie ograniczyli się jednak do samego szukania głosów poparcia, postanowili uderzyć również w potencjalnych wyborców Clinton, zniechęcając ich do udania się do urn (znów gra wokół frekwencji, jak w pierwszym przypadku): „W Miami w dzielnicy Little Haiti Cambridge Analytica dostarcza mieszkańcom wiadomość o porażce Fundacji Clintonów po trzęsieniu ziemi na Haiti — żeby zapobiec ich głosowaniu na Clinton. To jest jeden z celów: potencjalnych wyborców Clinton – a do nich zaliczają się wahający się progresywiści, Afroamerykanie, młode kobiety – trzymać z daleka od urny, „stłumić” ich głosy, jak wyjaśnia pracownik Trumpa. W tak zwanych ciemnych postach (są to wkładki reklamowe publikowane na prywatnej ścianie użytkownika Facebooka), które może widzieć tylko użytkownik z pasującym profilem, zostają Afroamerykanom wyświetlone filmy, na których Hillary Clinton określa czarnych mężczyzn jako drapieżniki”.

Co można powiedzieć? Witajcie w rodzącym się świecie demokracji cyfrowej, gdzie poglądy polityka zostaną idealnie dopasowane do naszej religii, poglądu na posiadanie broni, czy opinii na temat małżeństw homoseksualnych.

Rewolucja z rozbitym iPhone’em

Czy w tych okolicznościach pozostaje nam już tylko czarnowidztwo? Niekoniecznie. Ta właściwa nudna i technokratyczna polityka i tak się odbywa, mimo tego, że współczesne media niekoniecznie są nią zainteresowane. Owszem, wraz z rosnącą złożonością świata, wprost proporcjonalnie wydaje się rosnąć znaczenie infotainment oraz radykalizacja języka i politycznych opowieści. Nie zmienia to jednak faktu, że w tle dzieją się wciąż rzeczy istotne. Przykład z naszego podwórka z pierwszego roku rządów PiS-u – program 500 Plus, który z pewnością zmieni „zasady gry” w politykę socjalną i prorodzinną w perspektywie kolejnej dekady lub dwóch.

Na koniec wróćmy do młodych Ukraińców siedzących na froncie pod Słowiańskiem. Polityka ma jeszcze jeden, fundamentalny wymiar: jest grą, w której stawką jest śmierć. Zachód po 1945 roku starał się zrobić wszystko, aby tę przykrą perspektywę wyeliminować z własnej przestrzeni terytorialnej, wygnać gdzieś na peryferie, zagadać czy przykryć innymi sprawami. Ale śmierć wciąż pozostaje obecna. Ukraina, Syria, uchodźcy ginący w Morzu Śródziemnym. Śmierć znów wraca, często przedstawiana niestety według zasad emocjonalnego infotainmentu, podatna na manipulacje, łatwe moralizowanie, z mediami niezdolnymi do głębszego przedstawienia skomplikowanych wydarzeń.

I to właśnie w tym kontekście wychodzi na jaw cała żałosna tragikomiczność naszych nadwiślańskich „walk o demokrację”, gdzie najwyższą ceną, jaką trzeba zapłacić w toku „rewolucyjnych” działań jest stłuczony ekran iPhone’a. Takie już jest przekleństwo demokratycznej nudy.