Geopolityka to za mało
Świat, jaki znamy od niemal ćwierćwiecza, właśnie się kończy. Konstrukcją nośną ładu po zimnej wojnie była dominacja Zachodu, przede wszystkim USA, na globalnej arenie międzynarodowej. Upadek ZSRR zrodził nadzieję nie tylko na nowy, bezpieczniejszy układ geopolityczny, ale także na coś bardziej trwałego – nowe zasady gry w polityce międzynarodowej. Ta nadzieja powoli, lecz nieuchronnie umiera. Na jej trupie do głosu dochodzi język geopolityki, w którym słowo „konieczność” jest jednym z najczęściej używanych.
Nowy wspaniały świat się kończy
Triumf Zachodu został utożsamiony ze zwycięstwem ustroju zapewniającego nie tylko praworządność, wolność i prawa człowieka, ale przede wszystkim rozwój gospodarczy. Wydawać się mogło, że nie ma lepszej alternatywnej koncepcji ładu politycznego. Dyskusyjne było tempo, a nie kierunek zmian, polegający na stopniowym rozszerzeniu cywilizacji demokratyczno-liberalnej, opartej na gospodarce wolnorynkowej. Upadek systemu dwublokowego miał zwiastować koniec strategicznych konfliktów, a więc triumf liberalnego paradygmatu porządku międzynarodowego. W 1989 r. nie tylko miała się zakończyć zimna wojna czy ostatecznie upaść pojałtański ład polityczny, ale miał skończyć się oparty na równowadze sił i imperialnej pokusie system, obecny w Europie od trzystu lat. Nowy porządek miał oprzeć się na tandemie „twardej” siły USA i „miękkiego” wpływu UE.
W dyskursie politycznym coraz rzadziej stosowano klasyczne kategorie geopolityki, jak walka o status czy strefa wpływów. Porządek międzynarodowy miał być oparty na global governance – globalnym systemie instytucjonalno-prawnym, bazującym na prawie międzynarodowym, międzynarodowych reżimach, suwerenności dobrowolnie ograniczonej i współdzielonej. System polityczny, jakim jest UE, miał być tylko przedsmakiem, zwiastunem tego nowego, lepszego świata.
Nowy system miał być oparty na prymacie geoekonomii nad geopolityką; miał stwarzać warunki do gry o sumie niezerowej. Wierzono, że stosunki między państwami będzie cechować raczej współpraca niż konflikt. Wszystkim wydawało się, że państwa, które nie będą podzielać konsensusu waszyngtońskiego – zestawu neoliberalnych zasad reform rynkowych stworzonych przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy – zostaną geopolitycznie i cywilizacyjnie zmarginalizowane. Upadek silnie zideologizowanego systemu, jakim był ZSRR, rodził wiarę w koniec wielkich sporów ideologicznych oraz możliwość poskromienia atawistycznej natury ludzkiej poprzez stworzenie lepszych, skuteczniejszych i silniejszych instytucji.
Oczywiście, najsłynniejszą książką, która wyraża klimat intelektualny lat 90., jest Koniec historii Francisa Fukuyamy. Postawił on w niej tezę o końcu poszukiwań najlepszego ustroju – demokracja liberalna oparta o wolny rynek miała być ostateczną formą polityczną, która w miarę upływu czasu będzie się rozpowszechniać na cały świat. Co ciekawe, na skutek różnych politycznych doświadczeń wizja Fukuyamy miała większy rezonans w Europie niż w USA. Rola „globalnego policjanta” powodowała, że okazjonalnie Amerykanie musieli uciekać się do siły, więc nawet w „złotych” latach 90. nurt realistyczny w USA nie był zmarginalizowany. Koncentracja na nieustannych wewnętrznych reformach systemu unijnego, wewnątrz którego udało się załagodzić rywalizację międzynarodową, a nawet wszczepić pewne mechanizmy solidarnościowe, całkowicie zmieniła percepcję politycznej rzeczywistości europejskich elit. Dodatkowym bodźcem „odrealniającym” decydentów na Starym Kontynencie była uniwersalizacja skutecznego włączenie Europy Środkowo-Wschodniej do struktur euroatlantyckich, które przebiegało zgodnie z wizją Fukuyamy.
Zachód zwolnił tron
Lektura książki Jacka Bartosiaka Pacyfik i Eurazja. O wojnie wyrywa nas z fukuyamowskiej „drzemki”, w jaką Zachód, a wraz z nim Polska, wpadł w ostatnich dwudziestu kilku latach. Bartosiak pokazuje, jak na naszych oczach „historia przyspieszyła” i dokonuje się erozja globalnego porządku, który dotąd wydawał się nam czymś trwałym i oczywistym. Zachód przestaje rządzić, ale tron, który zajmował wciąż jeszcze wakuje. Świat jest pozbawiony wyraźnego przywódcy, Europa traci na znaczeniu, USA przestają być niepodzielnym hegemonem, wzrasta rola Azji, Rosja coraz śmielej próbuje odbudowywać swoją dawną sferę wpływów.
Choć symptomy zmian, o których pisze Bartosiak, były widoczne już wcześniej, to wydarzenia ostatnich lat znacząco zdynamizowały przemiany, które Zbigniew Brzeziński określa jako „globalne przebudzenie polityczne”. Chociaż wydarzenia polityczne, tj. wojna na Bałkanach, konflikt izraelsko-palestyński czy w końcu atak terrorystyczny na World Trade Center w 2001 r., mocno ograniczyły optymizm wobec budowy nowego ładu międzynarodowego i przypominały scenariusz innej klasycznej lektury tamtych czasów – Zderzenia cywilizacji Samuela Huntingtona, to jednak dopiero ostatnie lata pozbawiły nas złudzeń co do możliwości „wielkiej naprawy świata”.
Zachód, który dominował przez pięć wieków, nie ma już monopolu na władzę i bogactwo.
USA powoli przyzwyczają się do zmierzchu świata jednobiegunowego, w którym mogły sobie pozwolić na swobodne działania unilateralne, i przygotowują się do świata postamerykańskiego, w którym ich rola jest bardziej złożona i określana nie jako hegemona, ale primus inter pares. To w końcu nie ponowoczesna UE, ale autorytarne Chiny zdecydowanie prowadzą w ekonomicznym wyścigu.
Chiny wychodzą przed szereg
Ostatnie lata to nie tylko dynamiczny wzrost gospodarczy, ale także większe ambicje w polityce międzynarodowej Państwa Środka. Przejawia się to w ich coraz silniejszej pozycji w międzynarodowych instytucjach politycznych i finansowych (MFW, G20) oraz w umacnianiu strategicznej obecności nie tylko w Azji, ale też w Afryce i Ameryce Południowej. Państwa tych obszarów widzą w Pekinie szansę na zdywersyfikowanie relacji politycznych i gospodarczych. Atrakcyjność Chin przejawia się także w braku oczekiwań Pekinu wobec reform swoich partnerów w takich obszarach jak prawa człowieka, rządy prawa czy demokratyzacja. Choć chińska ekspansja nie niesie ze sobą żadnego sztandaru, a jedynie ogromne środki na inwestycje, to zagrożeniem dla ideowego wpływu Zachodu jest to, że do wielu miejsc Chińczycy dotarli szybciej niż Fukuyama.
Tym samym słabnie wpływ Zachodu, który często podejmował współpracę na zasadzie warunkowości reform i zawsze umacniał swoją pozycję w regionach, w których inne państwa przyjmowały zachodnie standardy polityczne i gospodarcze. Jest to więc istotne zagrożenie dla Zachodu, który traci pozycję centrum i jest zmuszony poświęcać zasoby do utrzymania pozycji, zamiast inwestować je w nowe obszary. Wobec powstania alternatywnych instytucji wspierających rozwój państw Afryki, Azji, Ameryki Południowej, a nawet Europy Zachód musi oferować bardziej atrakcyjne warunki współpracy. Utrzymanie swoich wpływów kosztuje więc coraz więcej, a i tak ten wysiłek nie przekłada się na proporcjonalnie lepsze efekty.
Świat nie jest już bowiem skazany na Europę i USA, a pierwszą ofiarą chińskiej ekspansji są zachodnie wartości, z których Zachód rezygnuje, chcąc utrzymać wpływy polityczne i gospodarcze.
Pekin skutecznie podważył tym samym zachodni mit, że eksport własnych standardów jest tylko kwestią czasu, a zasmakowanie demoliberalnego i ponowoczesnego porządku raz na zawsze skieruje państwa w orbitę wpływów Zachodu.
Sojusz państw autorytarnych na czele z Chinami i Rosją stanowi więc szansę dla przywódców tych państw, które nie podzielają wartości demoliberalnych. Co więcej, dynamiczny rozwój gospodarczy Państwa Środka oznacza alternatywny wobec konsensusu waszyngtońskiego model rozwoju gospodarczego, który jest nazywany „konsensusem pekińskim”. Ma on stanowić swoistą mieszankę państwowego kapitalizmu, który jest kompatybilny z autorytarnym systemem politycznym.
Oznacza to, że zakończył się etap konstruowania bezkolizyjnego ładu międzynarodowego, a wróciła twarda rywalizacja. Geopolityczne gra rozpoczyna się na nowo, a wraz z nią powracają klasyczne kategorie opisu stosunków międzynarodowych, takie jak strefa wpływów, peryferia czy mocarstwo. Przygotowania do militarnego starcia na Pacyfiku ostatecznie dowodzą końca marzeń o końcu historii, a okres dominacji tej intelektualnej iluzji okazał się jedynie krótkotrwałą strategiczną pauzą w światowej rywalizacji.
Nie możemy się już dłużej ukrywać w tłumie
Z lektury książki Bartosiaka możemy się dowiedzieć, że żyjemy w okresie być może najbardziej dynamicznej zmiany w stosunkach międzynarodowych po 1989 r. Trwa on jednak wciąż zbyt krótko, aby ostatecznie stwierdzić, jaki będzie świat, który wyłoni się w wyniku tych zmian. Choć kształt nowego porządku politycznego jest mniej widoczny niż gruzy poprzedniego (mówiąc ściślej – gruzy tamtego złudzenia), to można być pewnym, że ta zmiana jest dla Polski bardzo niekorzystna.
Jesteśmy bowiem świadkami stopniowego rozmywania się strategicznych pewników na mapie Europy. Wejście do głównych struktur politycznych, gospodarczych i wojskowych najpotężniejszej cywilizacji na świecie dawało nam poczucie bezpieczeństwa i stabilności rozwoju. UE nie tylko miała dawać gwarancję ekonomicznego dobrobytu, ale także poprzez aktywną rolę na arenie międzynarodowej podnieść znaczenie Polski w świecie. NATO miało z kolei raz na zawsze potwierdzić suwerenność Rzeczpospolitej, w tym przede wszystkim przed zakusami Rosji, która również miała powoli dryfować w stronę demokracji liberalnej.
Kształtujący się porządek nie daje gwarancji stabilnego (kryzys rozwojowy UE) ani bezpiecznego (osłabienie przywództwa USA i koncentracja na innych częściach świata) rozwoju. Transatlantycki parasol nie jest już tak szczelny jak w latach 90., co wymusza wzmocnienie podmiotowości Polski w świecie, w którym następuje rewitalizacja kategorii równowagi sił, stratyfikacji, przewagi konkurencyjnej, budowania sojuszy.
Erozja ładu postzimnowojennego powoduje, że członkostwo Polski w UE, NATO czy sojusz ze USA określają jedynie minimalny pułap pozycji międzynarodowej, ale nie są już gwarancją statusu, który odpowiadałby potencjałowi Polski.
Cztery wyzwania dla Polski
Intensyfikacja rywalizacji między państwami wymusza na Rzeczpospolitej wejście do geopolitycznej gry, w której stawką jest miejsce w globalnej hierarchii. Strategia „ukrycia się w tłumie” nie daje już gwarancji nie tylko przyzwoitego poziomu rozwoju, ale i bezpieczeństwa.
Po pierwsze, wobec coraz słabszego rozwoju gospodarczego dotychczasowa strategia rozwojowa Zachodu zaczyna być poddawana coraz ostrzejszej krytyce. Kopiowanie zachodnich rozwiązań nie jest już gwarancją dynamicznego wzrostu. Etykietka „made in Europe/USA” nie gwarantuje, że recepta będzie skuteczna.
Po drugie, rosnąca rywalizacja międzynarodowa przekłada się na wzrost rywalizacji w samym obozie Zachodu, gdzie wspólnota interesów poddawana jest coraz większym ciśnieniom. Rywalizacja wewnętrzna oznacza partykularyzacje czy w mocniejszej wersji – nacjonalizacje polityk, także w samej UE, która miała być zwiastunem nowego typu relacji międzypaństwowych opartych o zasadę gry o sumie niezerowej. Także obecnie coraz większa międzynarodowa konkurencja gospodarcza, wzmacniana przez dynamiczny rozwój Chin, wzmaga presję konkurencyjną na UE, aby więcej środków inwestować w źródła wzrostu gospodarczego, niż redystrybuować na rzecz mniej zamożnych państw. Taka stratyfikacja skutkowałaby trwałą hierarchizacją i dezintegracją modelu solidarnościowego, który zakłada, że dobrem wspólnym Europy jest wyrównywanie nierówności. Uruchomienie wewnętrznej logiki konkurencyjności spowodowało, że multilateralny ład jednobiegunowej Europy się nie ziścił, a na horyzoncie pojawiło się zagrożenie Europy wielobiegunowej.
Po trzecie, zachodni parasol bezpieczeństwa zaczyna coraz mocniej przeciekać nie tylko z powodu osłabienia USA, ale także samego NATO. Zakończyła się bowiem ostatnia postzimnowojenna faza jego ewolucji: od sojuszu opartego na wspólnych celach i złączonego wspólną ideą polityczną w stronę techniczno-organizacyjnego zaplecza dla działań „koalicji chętnych i zdolnych”. Różnice w percepcji bezpieczeństwa powodują, że pojęcie solidarności sojuszniczej jest wykorzystywane jako pretekst do wciągania NATO w działania zmierzające do zwiększenia poziomu własnego bezpieczeństwa, a więc przestaje być ono zarezerwowane dla zagrożeń Sojuszu jako całości.
Po czwarte, nie tylko wyłonienie się nowych biegunów zwiastuje powstanie nowego ładu. Zmiana obejmuje bowiem także porzucenie przez zarówno Waszyngton, jak i państwa Europy Zachodniej ambicji (żywej jeszcze w latach dziewięćdziesiątych) realnego rozszerzania standardów państwa prawa i demokracji w Rosji. Zachód zrezygnował z przekształcania Rosji, a zaczął się z nią układać, wierząc, że receptą na jej „ucywilizowanie” jest cierpliwość i wyrozumiałość. Jest to z pewnością efekt korozji i zróżnicowania transatlantyckiej wspólnoty oraz wzrastającej roli Kremla. Bardziej asertywną postawę Moskwy ukazywał już konflikt w Gruzji w 2008 r., pierwsza na taką skalę regularna wojna w naszym rejonie świata od czasu konfliktów w byłej Jugosławii. Brak zdecydowanej reakcji Zachodu na agresję Moskwy z dużym prawdopodobieństwem pozwala przypuszczać, że Rosja będzie zwiększać presję na Zachodzie, żeby odzyskać utracone w latach dziewięćdziesiątych geopolityczne wpływy.
Jest to ogromne wyzwanie dla Polski, która musi zacząć myśleć w kategoriach strategicznych, a nie realizacji drobnych interesów.
Geografia, głupcze!
Książka Bartosiaka jest nie tylko analizą aktualnej sytuacji i prognozą ewentualnych konsekwencji przesunięć na światowej „szachownicy”. Może być ona również punktem wyjścia do szerszej refleksji nad percepcją współczesnych zjawisk politycznych. Kto wie, czy obecnie nie istotniejsza od zmiany ładu międzynarodowego jest sama zmiana jego postrzegania, która w przyszłości będzie wpływać na rzeczywistość polityczną ze zdwojoną siłą.
Wzrost napięcia międzynarodowego na skutek erozji dotychczasowego ładu opartego na Pax Americana spowodował, że renesans przeżywają wszystkie wersje (neo)realistycznego paradygmatu stosunków międzynarodowych. Wspólnym mianownikiem wszystkich jego wersji jest pesymistyczne założenie co do głównych czynników sprawczych w polityce i niemocy przezwyciężenia tego procesu. Państwa, chcąc zapewnić sobie bezpieczeństwo, dążą do maksymalizacji swojej siły, co ustawia je na kursie kolizyjnym wobec innych państw. W efekcie niemożliwy jest ład oparty na sprawiedliwości i moralności, ale zawsze jest on wynikiem wypadkowej siły poszczególnych państw. To powoduje, że niczym więcej jak tylko politycznym chciejstwem jest osiągnięcie stanu „wiecznego pokoju”, o którym pisał Immanuel Kant. Miał on zostać osiągnięty dzięki lepszym instytucjom, które byłyby w stanie powstrzymać międzynarodowe antagonizmy, a przynajmniej na tyle je ujarzmić, aby nie wywoływały militarnych konfliktów. Realiści są także sceptyczni wobec możliwości powstrzymania agresji wojskowej na skutek powiązań gospodarczych, co zakładał m.in. Adam Smith. Według realistów polityka ma zawsze prymat nad ekonomią, więc współzależność gospodarcza jedynie podwyższa koszty wojny, ale jej nie eliminuje. Ta uwaga dotyczy dziś przede wszystkim rywalizacji między USA a Chinami.
Erozja dotychczasowego ładu międzynarodowego spowodowała również powrót do łask klasyków geopolityki. Na popularności zyskują analizy interpretujące zmiany w stosunkach międzynarodowych przez pryzmat teorii Alfreda Thayera Mahana, Halforda Johna Mackindera czy Nicholasa Spykmana.
Kluczowym założeniem tych koncepcji jest traktowanie uwarunkowań geograficznych jako kluczowych uwarunkowań politycznych. Geografia jest dla geopolityków niczym aksjomat w systemie dedukcyjnym; budują oni na niej swoją interpretację zachowań politycznych.
W takiej perspektywie państwa zachowują się mechanicznie, ponieważ wspólnym mianownikiem wszystkich teorii geopolitycznych są niezmienne „prawa geopolityki”, które powodują, że dane państwo (x), które znajdzie się w sytuacji y, reaguje w sposób z. Ten deterministyczny ton jest wyczuwalny także w książce Bartosiaka.
Rimland i Heartland nie wyjaśnią całej rzeczywistości
Tezy geopolityków od wielu dekad były przedmiotem licznych sporów i wątpliwości. Jednym z najciekawszych nurtów krytyki wobec klasycznych koncepcji geopolitycznych jest konstruktywizm. Konstruktywiści zakładają znaczący wpływ wartości, a przede wszystkim idei na świat społeczny, w tym także na stosunki międzynarodowe, choć od razu trzeba podkreślić, że nie oznacza to, że według nich świat polityczny jest bardziej moralny. Znaczenie norm w ludzkim procesie decyzyjnym mocno ogranicza racjonalizm, jaki zakładają geopolitycy. Konstruktywiści kwestionują skoncentrowanie się jedynie na materialnych czynnikach: geografii, zasobach, zdolnościach militarnych czy technologii. Uważają, że nie można deprecjonować wartości, które często stoją w hierarchii wielu osób, a także państw. Ponadto to one definiują interes, a nie na odwrót, jak twierdzą geopolitycy.
Naczelna teza konstruktywistów mówi także o tym, że fakty nie mówią same za siebie; nasz dostęp do nich zapośredniczony jest zawsze przez interpretację, które nieodzownie uwikłane są w kontekst kulturowy. Dla jednego państwa fakt ustąpienia drugiego kraju w negocjacjach może być interpretowany jako wyraz zaufania i chęci kooperacji, dla innego – słabości. Dla jednych zwiększenie wydatków zbrojeniowych sąsiada oznacza wzrost zagrożenia, za którym również powinny iść wydatki na wojsko, dla drugich jest to sygnał potrzeby dokonania refleksji nad wadliwością systemu bezpieczeństwa zbiorowego i konieczności jego zmiany, aby dawał on większe poczucie bezpieczeństwa zbrojącemu się państwu. Dobrym przykładem jest percepcja wzrostu militaryzacji Rosji przez Niemcy, uważające, że wynika ona m.in. z wadliwej konstrukcji instytucji bezpieczeństwa, która nie daje poczucia komfortu Moskwie oraz niewystarczającego „dialogu” zamiast woli ekspansji.
Uwzględnienie emocji, wartości, idei i tożsamości powoduje, że geopolityczne gry stają się duże trudniejsze do wyjaśnienia, a przede wszystkim prognozowania. Należy podkreślić, że zmienność kultury w czasie, która wpływa na decyzje państw powoduje, że historyczne analogie, do których lubią sięgać klasycy geopolityki, stają się co najmniej wątpliwe.
Z tego powodu najbardziej dyskusyjnym wątkiem w książce Bartosiaka jest oparcie jego wyjaśnienia na geopolitycznych koncepcjach „Rimlandu” i „Heartlandu”, zakładających obiektywne znaczenie polityczne określonych regionów. Symptomatyczne jest umieszczenie na początku książki znanego cytatu Nicholasa Spykmana: „geografia nie wykłóca się na argumenty, ona po prostu jest”. Jest to z pewnością zdanie prawdziwe, pytanie jednak, co z niego wynika? Bartosiak, za swymi geopolitycznymi mistrzami, zakłada geograficzny determinizm, pozwalający prognozować rozwój wydarzeń na podstawie analizy położenia geograficznego oraz potencjału sił.
Człowiek to nie maszyna
Największa słabość zwolenników geopolityki tkwi więc przede wszystkim w pomijaniu zróżnicowania ludzkich tożsamości i ich politycznych konsekwencji. Nasze zakotwiczenie tożsamościowe we wspólnotach lokalnych, narodowych, a także cywilizacyjnych powoduje duże zróżnicowanie norm kulturowych, które ma swój przejaw w różnych wzorcach prowadzenia polityki przez poszczególne państwa.
Odnoszą się one zarówno do celów, środków, jak i samej percepcji zjawisk i ich interpretacji. Im dalej wykraczamy poza perspektywę wspólnot lokalnych i chcemy znaleźć wspólny mianownik zachowań wszystkich ludzkich zbiorowości i państw, tym mniejszą znajdujemy wspólną ogólnoludzką podstawę, która sprowadza się często do bardzo ogólnych prawd, które nie pozwalają wystarczająco wyjaśniać zachowania państw.
Tak, jak człowiek nie jest maszyną, której sposób zachowania da się zredukować do konkretnego algorytmu, tak państwa nie poddają się takiemu procesowi. W życiu społecznym i politycznym występują pewne regularności, ale nie mają one charakteru praw tak, jak ma to miejsce w świecie nauk ścisłych, a co najwyżej prawidłowości, których poziom pewności jest znacznie niższy.
Złożoność i związana z nią nieprzewidywalność zachowania ludzi i ich wytworów powoduje, że nauki społeczne nie są w stanie przedstawić „żelaznych” praw politycznych, które pozwalałyby skutecznie prognozować rozwój wydarzeń. Z tego powodu często oskarżane są o mniejszą naukowość od nauk przyrodniczych. Choć w intelektualnej historii politologii wielu próbowało odnaleźć „św. Graala”, to zawsze wysiłki te kończyły się co najwyżej umiarkowanym powodzeniem – odkryciem co najwyżej kolejnej prawidłowości, która stanowiła jeszcze jedną cegłę w już i tak bardzo skomplikowanym i różnorodnym gmachu wiedzy o zachowaniach politycznych.
Mimo sporych ambicji geopolityka nie przekroczyła ograniczeń, jakie cechują politologię oraz inne pokrewne jej nauki społeczne. Nie stała się „bardziej naukową politologią”, mimo że wielu jej przedstawicieli tak właśnie chciałoby ją postrzegać.
Nie sprawdziły się żadne „wielkie” paradygmaty, proponujące uniwersalną perspektywę oceny rzeczywistości, dlatego dziś naukowcy zajmujący się stosunkami międzynarodowymi starają się tworzyć teorie co najwyżej „średniego zasięgu” – pozwalające wyjaśniać tylko wycinek rzeczywistości i to zazwyczaj w odniesieniu do partykularnych obszarów czy wspólnot kulturowych. W analizie rzeczywistości potrzebne są więc nie tylko „twarde” nauki, jak geografia, biologia, informatyka, ale także „miękkie” – jak socjologia czy psychologia. Warto zwrócić uwagę na fakt, że krytyka ta wpisuje się w szeroki nurt odrzucenia pozytywizmu, którego przedstawicielami na gruncie stosunków międzynarodowych są m.in. właśnie geopolitycy.
Podstawowym zarzutem wobec geopolityki jest więc redukcjonizm. Polega on na tym, że w analizie ignoruje się pewną część rzeczywistości lub nadaje się pewnym czynnikom zbyt duże znaczenie, co zniekształca finalny rezultat. W przypadku geopolityki są to uwarunkowania geograficzne, które dla wielu stają się wręcz fetyszem pozwalającym wyjaśnić całą historię stosunków międzynarodowych. Jest to bodaj najczęstszy (i najłatwiejszy do popełnienia) błąd intelektualny. Stworzenie teorii wyjaśniającej dane zjawisko zawsze powinno poprzedzać wzięcie pod uwagę wielu czynników, a złożoność świata społecznego powoduje, że jest to niezmiernie trudne. Należy także zauważyć, że geopolityka jak każda doktryna oferuje spójne i kompleksowe narzędzia analizy rzeczywistości. Dlatego tak łatwo dać się zwieść obietnicy geopolityki, która rzekomo wyjaśnia wszystkie kluczowe mechanizmy rządzące światowym ładem politycznym.
Polityka to nie matematyka
Charakterystyczne, że na prawie 600 stronach pracy Bartosiaka nie ma analizy systemów politycznych USA i Chin. Autor zakłada, że obydwa mocarstwa mają te same cele, grają w tę samą grę, wewnątrz systemu nie toczy się żadna debata, a kulturowe zróżnicowanie nie ma żadnego wpływu na strategiczne decyzje. Czy aby na pewno tak jest?
Bez wątpienia zewnętrzne uwarunkowania są kluczowym czynnikiem decydującym o strategii międzynarodowej państwa, ale czy na pewno jedynym? Odwołując się do historii dyplomacji, można znaleźć wiele przykładów na to, jak wybór poszczególnych opcji politycznych fundamentalnie zmieniał politykę zagraniczną państw. To nie żelazne prawa geopolityki kazały prezydentowi Bushowi wprowadzać wojska amerykańskie do Iraku, a Obamie je z niego wyprowadzać. Jeśli już coś było tutaj główną determinantą, to prawa demokracji i debaty publicznej, które zrodziły presje na podjęcie tych decyzji.
Mimo poważnych ograniczeń polityka zagraniczna jest zawsze wariantywna i ostateczny wybór nie jest ani przewidywalny, ani nawet racjonalny z punktu widzenia interesów państw. Tym samym polityka międzynarodowa nie jest w żaden sposób zdeterminowana czynnikami zewnętrznymi, choć stanowią one istotne uwarunkowania podjęcia decyzji. Decyzje te podejmowane są często pod wpływem emocji, czy „ogólnego trendu”. Tak jak trendem lat 90. było wycofywanie państwa z gospodarki, tak obecnym trendem jest wzrost jego znaczenia na tym polu. Co ważne, Bartosiak przyznaje, że stratedzy popełniają błędy, ponieważ nie zawsze właściwie interpretują geopolitykę, ale ta uwaga nie wpłynęła zasadniczo na zmianę fundamentalnego dla jego refleksji założenia, że można w sposób obiektywny odkryć, jak dane państwo w określonej sytuacji powinno się zachować. Skoro kluczowym czynnikiem decydującym o podjęciu danej decyzji politycznej są decyzje podejmowane przez innych aktorów, to przy założeniu, że mogą oni podjąć różne decyzje, nie sposób jednoznacznie stwierdzić, co w danej sytuacji jest najbardziej „obiektywnym” interesem. Co najwyżej jesteśmy w stanie wskazać, co jest naszym interesem w sytuacji podjęcia przez inne państwa określonej decyzji, która jednakowoż w dalszym ciągu nie jest zdeterminowana.
Warto podkreślić, że błąd redukcjonizmu nie przekreśla całkowicie dorobku geopolityków, ale każe ze sporą dozą ostrożności podchodzić do ich ustaleń. Tak jak ignorowanie spostrzeżeń konstruktywistów czy zwolenników tzw. teorii liberalnych jest błędne, tak szkodliwe jest rezygnowanie z analiz geopolitycznych (co miało miejsce w latach 90.).
Wynika to z logiki nowego ładu. Nowy porządek światowy nie będzie prostym odtworzeniem dziewiętnastowiecznego koncertu mocarstw. Choć nadzieja na globalny ład międzynarodowy została zarzucona, to wiele elementów tego ładu pozostaje faktycznym składnikiem rzeczywistości politycznej. Wyłaniający się porządek jest więc splotem ciągłości i nieciągłości poprzedniego paradygmatu. Tak jak ponowoczesność nie jest negacją nowoczesności i nie oznacza całkowitego z nią zerwania, tak nowy ład zawiera w sobie elementy odchodzącego porządku. Żywotność klasycznych pojęć ze słownika realizmu politycznego nakłada się więc na zglobalizowany świat współzależności, reżimów międzynarodowych, obecność nowych aktorów międzynarodowych (korporacje transnarodowe, organizacje społeczne). Rodzący się dziś nowy etap w kształtowaniu stosunków międzynarodowych jest więc na tyle odmienny, że należy dla niego wydzielić odrębne miejsce w siatce pojęciowej.
Kto pierwszy dokona najlepszej syntezy różnych perspektyw stosunków międzynarodowych, ten wygra na najważniejszym odcinku międzynarodowej rywalizacji – zdobędzie klucz do właściwej interpretacji procesów zachodzących w naszym świecie.
Esej pochodzi z 45. teki Pressji pt. „Inny uniwersytet jest możliwy”. Zachęcamy do kupna numeru oraz prenumeraty pisma.