Laidler: Nie bójmy się Ameryki Trumpa
O zwycięstwie Trumpa zadecydowały poszczególne grupy społeczne i regiony. Kluczowa była umiejętność trafnego dopasowania komunikatów do konkretnych grup społecznych w konkretnych stanach. Prawdopodobnie to dzięki pracy jego profilerów kandydat republikanów mógł jeździć po kraju mówiąc Amerykanom to, co chcieli usłyszeć. Co teraz? Do pogodzenia się i dogadania będą dążyć obie strony, zarówno prezydent-elekt, jak i republikański establishment. Sam Trump będzie prawdopodobnie stał w rozkroku pomiędzy izolacjonizmem a typowym dla Republikanów „kowbojskim” podejściem do polityki zagranicznej. Z dr. hab. Paweł Laidlerem rozmawiał Bartosz Brzyski.
Donald Trump 45. prezydentem Stanów Zjednoczonych. Pierwsza reakcja?
Zaskoczenie. Nie tylko zwycięstwem Trumpa, ale przede wszystkim przewagą, z jaką to uczynił. To zdziwienie wynikało z kilku czynników.
Po pierwsze, już od roku twierdziłem, że Trump nie ma szans – najpierw na partyjną nominację, a później na wyborcze zwycięstwo. Opierałem to przekonanie nie tylko na sondażach opinii publicznej, ale także na przesłance, że sposób prowadzenia kampanii, wbrew dotychczas praktykowanym normom, okaże się metodą nieskuteczną. Co więcej, widziałem usilne starania establishmentu partyjnego republikanów polegające wręcz na dyskredytacji Trumpa albo przez wspieranie jego przeciwników, albo – tak jak na finiszu – nie popieraniu jego samego.
Wydawało mi się, że ktoś znany jako biznesmen i celebryta nie ma szans na zwycięstwo z kimś, kto został namaszczony przez machinę polityczno-partyjną. I to mimo wielu negatywnych aspektów związanych czy to z kampanią, czy z samą postacią Hillary Clinton. To zaskoczenie było też wzmacniane analizami amerykańskich analityków, którzy jeszcze w przeddzień wyborów wskazywali na znaczące zwycięstwo kandydatki demokratów.
Teraz już wiemy, że to niezdecydowani wyborcy przesądzili o zwycięstwie Donalda Trumpa. Dlaczego ci, którzy do końca nie wiedzieli czy w ogóle pójdą głosować ostatecznie poparli właśnie jego?
To była najbardziej negatywna kampania w historii. Wystarczy przyjrzeć się i przeanalizować wypowiedzi obu kandydatów w trakcie debat – więcej mówili o słabościach przeciwnika niż o własnej sile. Dostrzegamy to również w kształcie budżetów kampanijnych – ponad 70% tzw. środków niezależnych zostało wydanych na różnego rodzaju spoty, reklamówki czy nagrania uderzające i próbujące zdyskredytować przeciwnika.
Skuteczniejszy w tej grze na czarny PR okazał się Donald Trump. Z pewnością pomogła mu także sama Clinton poprzez głośną sprawę e-maili. Fakt, że kandydatem na urząd prezydenta zainteresowało się FBI jest rzeczą bezprecedensową. Swoje zrobił także ogólny wizerunek Clinton jako osoby może i poprawnej, ale nudnej, do bólu przewidywalnej, a jednocześnie zamieszanej w jakiejś niejasne, potencjalnie przestępcze sprawy. W tych okolicznościach Trump, z jego językiem mającym za nic świętości politycznej poprawności, okazał się po prostu atrakcyjniejszą alternatywą. Tyle że nie był to wybór „za”, lecz „przeciw”.
Akurat pieniądze w tej kampanii stanowiły atut raczej Clinton niż Trumpa. Kandydatka demokratów wydała ich dwa razy więcej od nowego prezydenta, cieszyła się poparciem mediów, artystów, całego szeregu osób publicznych, a mimo to przegrała. Cały ten system trochę się skompromitował.
W dzisiejszych czasach media nie są już bezstronne. Washington Post, CNN, Fox News – oglądając relacje na poszczególnych stacjach z łatwością dało się rozszyfrować, kogo popierają redaktorzy i właściciele poszczególnych mediów. Obiektywizm to ułuda.
Porządnego pstryczka w nos dostały również obie partie. Republikanie specjalnie nie kryli się ze wsparciem nie tylko symbolicznym, ale także jak najbardziej praktycznym, finansowym – najpierw Jeba Busha, później Marco Rubio, a na końcu – Teda Cruza. Wszyscy polegli. Demokraci wykorzystali swoją instytucję super-delegatów, która w dużej mierze stała za sukcesem Hillary Clinton. Był bowiem moment, kiedy Berni Sanders miał przewagę w głosach elektorskich. Nie wiemy, czy w starciu z Trumpem Sanders nie okazałby się lepszym kandydatem.
Młodzi, dochody, wykształcenie. Teraz rozpoczęły się poszukiwania odpowiedzi na pytanie: „Dlaczego Clinton przegrała?”. Tylko czy taka analiza poszczególnych segmentów wyborców z punktu widzenia ogólnokrajowej perspektywy ma sens? Być może należy skupić się raczej na pojedynczych stanach lub regionach.
Powinniśmy patrzeć na poszczególne grupy społeczne i regiony. W cieniu zasadniczo pozytywnych statystyk, wskazujących na rozwój gospodarczy kraju, ukrywa się cały szereg problemów, które miały bardzo istotny wpływ na wynik wyborczego wyścigu. Bezrobocie, przestępczość, kwestia imigracji, nasilające się w ostatnich latach niepokoje na tle rasowym. Do tego dochodzi kontekst zewnętrzny, czyli poczucie zagrożenia terrorystycznego, dzisiaj symbolizowane przez tzw. Państwo Islamskie.
Druga sprawa to kwestia wartości. Dla części Amerykanów obserwowany w ostatnich latach „skręt w lewo” – nasilająca się poprawność polityczna, stopniowo liberalizowany skład Sądu Najwyższego – jest trudny do zaakceptowania.
O kogo więc chodziło? O białych Amerykanów z klasy robotniczej i niższej klasy średniej. To oni głosowali za Trumpem. Niezwykle istotną rolę odegrali także ci, którzy zostali w domach, a jednocześnie osiem lat wcześniej zdecydowali o pojawieniu się Baracka Obamy w Białym Domu: Latynosi oraz Afroamerykanie. Oni poczuli się zawiedzeni – ich zdaniem – niewystarczającą skalą zmian ostatnich dwóch kadencji prezydenta-demokraty.
To właśnie te subiektywne odczucia, zarówno popierających Trumpa, jak i nie popierających Clinton zadecydowały w dużej mierze o ostatecznych rezultatach wyścigu do Gabinetu Owalnego. Kluczem była zdolność do mobilizacji. Lepszym okazał się kandydat Republikanów.
W kontekście regionalnym warto zwrócić uwagę na tzw. swinging states. Na obszarze przemysłowym nazywanym Rust Belt, od Pensylwanii po Wisconsin, tylko w jednym stanie wygrała Hillary Clinton. Jednocześnie analizy mówią, że gdyby Trump startował przeciwko Sandersowi a nie Clinton, to właśnie kandydat demokratów byłby dziś prezydentem-elektem.
To pokazuje, że kluczowe były personalia, natomiast partyjne barwy odgrywały rolę drugorzędną.
Czym wygrał Trump w odniesieniu do poszczególnych stanów? Umiejętnością trafnego dopasowania komunikatów do konkretnych grup społecznych w konkretnych stanach. Prawdopodobnie to dzięki pracy jego profilerów kandydat republikanów mógł jeździć po kraju mówiąc Amerykanom to, co chcieli usłyszeć. Wydaje się, że nawet te zaskakujące, kontrowersyjne wystąpienia wyglądające na improwizowane, były z góry wyreżyserowane. Kandydat Republikanów wiedział kogo prowokować. Efekty? Spójrzmy choćby na Florydę – Trump wygrał tam ogromną przewagą 150 tys. głosów.
Co zakończona kampania zmieni w strategii politycznej głównych partii? Oba ugrupowania mocno ucierpiały, chociaż w różny sposób.
Na początek paradoks – w trakcie samej kampanii zwracano uwagę na postępujący kryzys u republikanów, tymczasem ostatecznie osiągnęli oni największy sukces od 50 lat.
Byłbym ostrożny wobec formułowania jakichś rewolucyjnych scenariuszy transformacji obu partii. Podobnych kryzysów było już w historii wiele,, na przykład ten z 2008 r., kiedy Obama zdecydowanie pokonał McCaina. Wówczas republikanie poważnie obawiali się utraty poparcia w stanach południowych, wynikającej ze zmian demograficznych – nowe pokolenie miało przechodzić stopniowo na stronę Demokratów. Stąd wynikał zwrot w stronę Marco Rubio czy Teda Cruza, którzy mieli zapewnić skuteczne „otwarcie”, choćby na elektorat latynoski.
Teraz przed poważnymi wyzwaniami stoją Demokraci. Przede wszystkim muszą zmodyfikować system prawyborów, który związany jest z instytucją super-delegatów. Ponadto Partia Demokratyczna musi poszukać nowego, wyrazistego lidera. Obecnie trudno poważnie rozstrzygać, kto mógłby nim być. Na horyzoncie pojawiają się nazwiska Michel Obamy czy Tima Kaine’a. Najpierw jednak trzeba zdecydować czy – tak jak teraz – partia powinna namaścić kandydata, czy doprowadzić do rzeczywiście demokratycznych prawyborów.
Zasadniczo amerykański system polityczny wyjdzie z tych wyborów poobijany, ale trudno już teraz ferować wyroki wskazujące na koniec modelu dwupartyjnego. Stoi za nim 150 lat tradycji. Podobnie jest z samym modelem pośrednim, elektorskim. Przetrwał on kontrowersje z roku 2000, przetrwa i Trumpa.
Republikanie zgarnęli pełną pulę. Czy rzeczywiście przez najbliższe dwa lata czeka nas rewolucja?
W kampanii wyborczej establishment republikański mógł grać przeciwko Trumpowi, ale nie wierzę, że teraz pozwoli mu robić to, co mu się żywnie będzie podobać. Rewolucji nie będzie, nie będzie też jednak pełnej kontynuacji czy zachowania status quo. Mur na granicy z Meksykiem? Nie, ale zaostrzenie regulacji prawnych dotyczących imigrantów już jak najbardziej. TTIP? Możliwe, że Biały Dom wycofa się z tej umowy. W Sądzie Najwyższym pojawi się na pewno sędzia o konserwatywnych poglądach. Na pewno dojdzie też do zmian podatkowych zapowiedzianych w kampanii. Trump będzie prawdopodobnie stał w rozkroku pomiędzy izolacjonizmem a typowym dla Republikanów „kowbojskim” podejściem do polityki zagranicznej.
Nastroje społeczne z okresu kampanii wskazują, że Trump może przechylać się w stronę izolacjonizmu.
Tak, ale przede wszystkim w sprawach gospodarczych. Głównym wrogiem są Chiny. Kiedy Trump jeździł do robotników w Indianie, mówił, że nie mają pracy, bo „wyoutsoursowaliśmy” ją za granicę. Teraz czas ściągnąć ją z powrotem do kraju.
Czy zaadresowanie tak wielu obietnic do tak różnych grup społecznych nie odbije się Trumpowi czkawką?
Wraz z prezydenturą Trump dostał także w prezencie republikański Kongres. Taką okazję trudno zmarnować. Do pogodzenia się i dogadania będą dążyć obie strony, zarówno prezydent-elekt, jak i republikański establishment. Trump może i jest niedoświadczony, ale nie skreślajmy go z góry. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby otoczył się kompetentnymi doradcami i współpracownikami, co pozwoli mu stopniowo zdobyć zaufanie społeczeństwa już nie wyborczymi obietnicami, ale konkretnymi posunięciami politycznymi.
Zresztą nie przeceniałbym roli prezydenta jako jednostki. Kongres naprawdę odgrywa istotną rolę hamulcowego, zarówno w polityce wewnętrznej, jak i w mniejszym stopniu zagranicznej.
Ameryka jest jak polityczny tankowiec – nawet szalony kapitan nie dokona nagłych zwrotów.
Wielką rewolucję zapowiadano już po zwycięstwie Baracka Obamy, a przecież w polityce zagranicznej z żadną nie mieliśmy do czynienia. Lokatorzy Białego Domu są drugorzędni wobec interesów Stanów Zjednoczonych jako mocarstwa. To właśnie te interesy warunkują działania amerykańskich przywódców. Bądźmy więc ostrożni z tą antysystemowością.
Czyli nie mamy się czego obawiać?
Żyjemy w czasach geopolitycznych przesunięć. Wybór Trumpa jest ich częścią. Czy rzeczywiście pociągnie on za sobą wzrost znaczenia Rosji w naszym regionie? Byłbym ostrożny. My musimy w pierwszej kolejności zajmować się sobą i wzmacnianiem naszego potencjału w ramach UE i NATO. Nie sądzę, że Ameryka Trumpa będzie stanowiła dla nas zagrożenie.
Paweł Laidler
Bartosz Brzyski