Rojek: Bez intelektualistów daleko nie zajdziemy
„Jestem polskim socjologiem, więc mam obowiązki polskie”. Powinniśmy jakoś spłacić dług wobec wspólnoty, która pomogła nam zdobyć wykształcenie. Moje koleżanki i koledzy zajmowali się jednak najczęściej wszystkim, ale nie polskimi problemami i polską specyfiką. Jeśli dobrze pamiętam, ktoś podjął się tematyki tatuaży wśród hinduskich emigrantów w Irlandii. Dramat. O tym czy inteligent ma obowiązek siąść z ekspertami, którzy jego intelektualne wizje chcą przekuć w polityczny, ekonomiczny i instytucjonalny konkret z dr Pawłem Rojkiem, autorem książki Awangardowy konserwatyzm. Idea polska w późnej nowoczesności rozmawia Piotr Kaszczyszyn.
Są dwa typy idealne działalności intelektualnej. Intelektualista jest zawodowcem, funkcjonuje w zamkniętym środowisku akademickim, pisze na oderwane od życia tematy w sposób, który potrafią zrozumieć tylko inni intelektualiści. Inteligent z kolei, twór Europy Środkowej, niezależnie od swojego zawodu przyjmuje pewien etos służby i zaangażowania społecznego, wynikający z troski o wspólnotę, jej kształt i przyszłe losy. Stara się podejmować ważne dla wspólnoty tematy, pisze w sposób publicystyczny, chce dotrzeć do jak najszerszej grupy odbiorców.
Why don’t we have both? Pamiętasz tę dziewczynkę z reklamy Old El Paso? Podział na intelektualistów i inteligentów jest zasadny, ale nie są to przeciwieństwa. Można być bowiem jednocześnie intelektualistą i inteligentem. Inteligent przyjmuje wspólnotowy punkt widzenia, stara się wyjść poza ograniczenia własnego interesu. To może być nauczyciel, lekarz, ksiądz, ale też uczony. Można łączyć akademicki profesjonalizm z troską o dobro wspólne.
Życie intelektualne wydaje się jednak często sztuką dla sztuki. W moim przekonaniu główna odpowiedzialność intelektualisty / inteligenta jest związana z dwoma zagadnieniami. Po pierwsze – co czyta, jakimi problemami się zajmuje, o czym pisze, czyli dobór tematyki. Po drugie zaś – hermetyczność języka, sposób konstruowania wywodu, czyli grupa potencjalnych odbiorców. Syndrom sztuki dla sztuki oznacza, że tworzy się wsobny, zamknięty krąg odbiorców – inteligent rzekomo zajmujący się problemami wspólnoty pisze tylko dla kolegów-intelektualistów.
Pamiętam jak kończyłem studia socjologiczne i szukałem jakiegoś tematu na pracę magisterską. Było dla mnie zupełnie oczywiste, że powinienem działać według zasady: „Jestem polskim socjologiem, więc mam obowiązki polskie” (śmiech). Powinniśmy jakoś spłacić dług wobec wspólnoty, która pomogła nam zdobyć wykształcenie. Moje koleżanki i koledzy zajmowali się jednak najczęściej wszystkim, ale nie polskimi problemami i polską specyfiką. Jeśli dobrze pamiętam, ktoś podjął się tematyki tatuaży wśród hinduskich emigrantów w Irlandii. Dramat.
Czym w takim razie postanowił zająć się magistrant Paweł Rojek?
Solidarnością. Napisałem książkę porównującą dyskursy partii komunistycznej i solidarnościowej opozycji. Zgoda, to była praca ściśle naukowa, pewnie dość hermetyczna – odwoływałem się do pojęć tartusko-moskiewskiej szkoły semiotycznej. Skierowana była przede wszystkim do świata akademickiego.
Miałem jednak poczucie, że analizując te zagadnienia pomagam w jakimś stopniu w naszym rozumieniu samych siebie. Starałem się pokazać, że sposób myślenia Solidarności – wbrew opiniom wielu komentatorów, choćby Jadwigi Staniszkis – nie był odzwierciedleniem myślenia komunistów. To ma kapitalne znaczenie dla pytania o aktualność idei Solidarności.
Delikatnie mówiąc, nie była to jednak książka, o której można by rozmawiać w telewizji śniadaniowej. To pokazuje, że kryterium hermetyczności języka nie jest wystarczające. Czasem potrzebna jest robota laboratoryjna, a nie popularyzatorska. Najważniejsze jest, czy nasze badania służą jakoś społeczeństwu.
A twoja kolejna książka Przekleństwo imperium?
Mam nadzieję że to akurat był przykład udanej popularyzacji. Zajmuję się zawodowo filozofią rosyjską i czułem, że w obecnej sytuacji międzynarodowej powinienem włączyć się do dyskusji nad współczesną Rosją. Chciałem napisać sensowną, ale jak najłatwiejszą w odbiorze książkę o ideach we współczesnej Rosji. Takie było też zamówienie wydawcy. Książeczka miała duży nakład, była dołączana do „Do Rzeczy”.
Przedstawiłem w niej tezę o końcu rosyjskiego imperium, sformułowałem argumenty, ale starałem się to zrobić maksymalnie jasno, by mógł ją zrozumieć każdy zainteresowany tymi sprawami człowiek. Książka trafiła pod strzechy, wywołała też ciekawe dyskusje, została nawet przetłumaczona na czeski. Mam sporą satysfakcję, bo udało mi się zabrać głos w ważnej dla ludzi sprawie, chyba w sposób zrozumiały, ale też nie upraszczający złożonych kwestii. Wydaje mi się, że powinniśmy też robić takie rzeczy.
Jak jednak intelektualista, nawet głoszący swoją troskę o wspólnotę, może wpływać na zwykłych ludzi? Czy egzotyczne tematy i hermetyczny język nie dają tylko poczucia wyższości i gwarancji wygodnego życia bez zobowiązań?
Bronisław Łagowski napisał kiedyś znakomity esej porównujący postawy dwóch polskich filozofów: Romana Ingardena i Leszka Kołakowskiego. Według Twoich kryteriów Ingarden przyjął postawę skrajnie intelektualistyczną: zajmował się oderwanym od życia sporem realizmu z idealizmem i napisał na ten temat kilka potężnych tomów, przez które przebrnąć można tylko po licencjacie z filozofii. Rzecz radykalnie hermetyczna, skierowana do innych filozofów, ale jednocześnie jest to jedno z najważniejszych dzieł polskiej filozofii. Ingarden sam uważał, że pisząc na taki temat i w taki sposób, najlepiej przysłuży się polskiej kulturze. Miał rację!
Tylko co z jego pracy ma zwykły człowiek? To była przecież praca dla kilkuset osób, które są w stanie zrozumieć jego dzieło.
Filozof nie musi oddziaływać bezpośrednio na całe społeczeństwo. W grupie seminaryjnej znajduje się kilkanaście osób, ale one mają potem wpływ na innych. Ingarden wytworzył całą formację intelektualną, która miała wielki wpływ na Polskę. Jego uczniem był przecież Józef Tischner, którego już kojarzą wszyscy, bo pojawiał się w góralskim kapeluszu w telewizji.
Dziś rządzą nami ludzie, którzy uczyli się myśleć na Sporze o istnienie świata. W ten sposób Ingarden pośrednio oddziaływał na całe społeczeństwo. Tak samo było zresztą z filozofami ze szkoły lwowsko-warszawskiej, którzy przed wojną wykształcili fantastyczną warstwę uczonych i nauczycieli, oddziałujących potem na inne dyscypliny naukowe i szerokie masy ludowe. Na początku tego procesu jest jednak zawsze małe seminarium, na którym często mówi się o rzeczach oderwanych od codziennego, za pośrednictwem mało zrozumiałego dla ludzi z zewnątrz języka.
A Kołakowski?
On według Łagowskiego wybrał drogę łączenia pracy systematycznej z popularyzatorską. Dlatego pisał z jednej strony zaawansowane książki, a z drugiej uprawiał zaangażowaną publicystykę. Ostatecznie jednak cel odmiennych strategii Ingardena i Kołakowskiego był wspólny – obaj bowiem nie uchylali się od odpowiedzialności za wspólnotę.
A może intelektualiści powinni adresować swoje teksty nie do szerokich mas, ale przede wszystkim do polityków? Przecież tak odniosła sukces na przykład idea patriotyzmu gospodarczego, sprawnie przejęta przez PiS. Zamiast długotrwałego i niepewnego oddziaływania pośredniego dostajemy szybszy i większy konkret, oddziałujący na życie milionów Polaków.
Znowu, dlaczego nie robić obu tych rzeczy naraz? Zresztą, to akurat przykład wskazujący na doniosłość naszych niszowych dyskusji. Przecież to właśnie wcześniejsze debaty w jakichś niskonakładowych czasopismach czy wystąpienia na kolejnych konferencjach „Polska Wielki Projekt” podsunęły rządzącym takie pomysły. Bezsilne idee w sprzyjających okolicznościach mogą przekształcić się w jak najbardziej konkretny program polityki państwowej.
A może to intelektualne zadufanie? Naprawdę wierzysz, że polityka jest efektem abstrakcyjnych dyskusji?
Poglądy polityków nie biorą się z powietrza. O ile politycy nie są sami intelektualistami, to docierają do nich za pośrednictwem liderów opinii, którzy filtrują i przetwarzają dyskusje ze świata idei. Dlatego tak ważne jest, by mieć głos, by stawiać nowe pytania i formułować nowe odpowiedzi. Dyskusje te mogą mieć nawet charakter hermetyczny i akademicki. Potrzebne jest laboratorium, w którym tworzy się alternatywy, nawet bez perspektywy natychmiastowej translacji na politykę czy nawet publicystykę. Ważne jest to, by mieć co przekładać.
Między kolegą z uniwersyteckiej katedry a panem z saloniku prasowego jest jeszcze miejsce na innych odbiorców. Na łamach „Nowej Konfederacji” Rafał Matyja zaproponował niedawno skierowanie inteligenckiej twórczości nie do opinii publicznej, nie do polityków, ale do administracji średniego szczebla, która wolna jest od partyjnego cynizmu.
Niech kwitnie tysiąc kwiatów, jak powiadał towarzysz Mao. Potrzebujemy jednak podziału pracy. W idealnym świecie uniwersytety byłyby odpowiedzialne za tworzenie idei, publicyści przekładaliby je na język szerokiej debaty publicznej, a think-tanki formułowałyby na ich podstawie konkretne polityki publiczne.
U nas to oczywiście tak nie działa. Uniwersytety czują się zwolnione z odpowiedzialności, publicyści obsługują konflikty polityczne, a think-tanki zajmują się PR. Na naszych uczelniach coraz bardziej dominuje model kariery opartej na punktach, który utrudnia zajęcie się polskimi sprawami. Zagraniczne publikacje realizują po prostu zagraniczne agendy badań, odzwierciedlające zagraniczne problemy. Mało kto widzi w tym problem. Kiedyś spytałem kolegę, który napisał potężną książkę o ustroju amerykańskim, jakie z tego płyną wnioski dla Polski. Nie zrozumiał nawet mojego pytania.
Efekt jest taki, że najważniejsze debaty toczą się dziś nie na uniwersytetach, ale w niszowych czasopismach intelektualnych albo – jak ostatnio obserwuję – w galeriach sztuki współczesnej. Próżnię zapełniają takie instytucje jak Klub Jagielloński, które łączą właśnie działalność ideową, ekspercką i publicystyczną.
Mówiłeś o podziale pracy. Odnoszę często wrażenie, że ludzie „robiący w metapolityce” są przekonani, że samo wypracowanie teoretycznej idei to już „to”, ta pożądana zmiana rzeczywistości już się dokonała. Stworzyliśmy model idealny, pozbawiony zakorzenienia w otaczającej nas rzeczywistości społeczno-ekonomicznej, nie ma rozpisania tego modelu na konkretne instytucje i działania polityczne, ale to nic – moja praca została już wykonana, wystarczy tylko, że teraz ktoś wdroży ten mój „intelektualny dar” w życie. Tymczasem w rzeczywistości to może 25% całej pracy, i to w żadnym wypadku nie najtrudniejsze i najważniejsze 25%. Elity (?) intelektualne tworzą wielkie idee, a rzeczywistość dzieje się obok.
Niewielu ludzi potrafi jednocześnie prowadzić akademickie dysputy, sprzedawać je w formie publicystycznej, a dodatkowo jeszcze formułować je w żargonie zrozumiałym dla tej elity urzędniczej średniego szczebla. Znów – bardzo dobrze, że istnieją instytucje, jak Klub Jagielloński, które łączą specjalistów z różnych dziedzin. Dyskusje ideowe muszą łączyć się z publicystyką i politykami. Obowiązkiem ludzi „robiących w ideach” jest dostarczenie produktu maksymalnie ważnego i przystępnego. Powinni oni brać pod uwagę, że ich działalność ma służyć szerszej wspólnocie. Nie trzeba jednak oczekiwać, by sami przekładali idee na felietony czy ustawy. Można mieć słuszne pretensje do intelektualistów, że nie troszczą się o losy swoich idei. Ale można mieć też uzasadnione pretensje do publicystów i urzędników, że nie chce im się poszerzać swoich horyzontów.
Może jednak właściwym rozwiązaniem jest droga profesora Legutki, który potrafi jednocześnie napisać opasłą monografię o Sokratesie i przemawiać w Parlamencie Europejskim. Inny przykład – Tomasz Merta. Znakomity intelektualista, publicysta, akademicki dydaktyk, który był w stanie pójść przekuwać swoje ideowe koncepcje w polityczną praktykę, pracując jako podsekretarz stanu w Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Generalny Konserwator Zabytków.
Dodałbym tu jeszcze Krzysztofa Koehlera czy Mateusza Matyszkowicza. Myślę jednak, że takie łączenie ról wymaga szczególnych predyspozycji. Nie może stać się modelem normatywnym. Dlatego potrzebny jest rozumny podział pracy w ramach uświadomionej wspólnoty celów.
Gdzie w tym podziale pracy sytuuje się sam Paweł Rojek? Po lekturze Twojej ostatniej książki Awangardowy konserwatyzm. Idea polska w późnej nowoczesności mam wrażenie, że siedzisz w jakimś intelektualnym laboratorium.
Moja książką i wcześniej praca w „Pressjach” to zdecydowanie badania podstawowe, a nie wdrożeniowe. Umieszczam się więc świadomie na początku tego podziału pracy.
Wyobraźmy sobie, że przychodzą do Ciebie eksperci od badań wdrożeniowych i proponują rozwinięcie idei mesjanizmu integralnego w polityce społecznej, gospodarce i stosunkach międzynarodowych. Moim zdaniem w tej sytuacji Twoim obowiązkiem jest siąść z tymi ekspertami i zadbać z jednej strony o „koszerność” ich implementacyjnej strategii z Twoimi intuicjami, z drugiej o maksymalną efektywność i wartościowość Twojej metapolitycznej idei po jej praktycznym wdrożeniu.
Jasne. O to przecież chodzi. Dzięki takiej współpracy idee mogłyby nabrać ciała. Nie każ mi jednak zajmować się samemu tym wszystkim! (śmiech). Zresztą właśnie ze względu na możliwość takiej współpracy dobrze jest zajmować się ideami w szerszej instytucji, jaką jest Klub Jagielloński. W dzisiejszym polskim życiu intelektualnym i politycznym trudno mi sobie wyobrazić lepsze miejsce do podrzucenia jakiejś idei. Klub daje szansę na przełożenie abstrakcyjnych intelektualnych konstrukcji na bardziej konkretne dyskusje i działania. Mamy tu przecież nie tylko filozofów, teologów czy socjologów, ale też publicystów, artystów, prawników, ekonomistów i dziesiątki innych ekspertów z rozmaitych dziedzin. Jeśli nie tu, to nigdzie.
Co więc odkryłeś w swoim ideowym laboratorium?
Chciałem przede wszystkim intelektualnie rozszczepić kilka połączonych ze sobą wymiarów naszej tożsamości. Żyjemy wciąż w świecie, który podzielony jest dychotomicznie na część nowoczesną, liberalną i świecką oraz tradycyjną, konserwatywną i religijną. Symbolem tego przeciwstawienia jest opozycja Gombrowicza i Wyszyńskiego. Próbuję pokazać, że wymiary te nie muszą się nakładać. Nasz konserwatyzm może, a nawet musi być dziś awangardowy.
Dalej, starałem się pokazać, że nasze idee z przeszłości, takie jak sarmacki republikanizm czy romantyczny mesjanizm, mogą stanowić dziś fantastyczne źródła inspiracji dla formułowania alternatywy dla coraz bardziej ciążącego nam współczesnego porządku. Ich moc emancypacyjna ujawnia się jednak dopiero wtedy, gdy weźmiemy je na serio. O tym, że nie jest to łatwe świadczą reakcje na rozdział, w którym na poważnie analizuję bardzo tradycyjne polskie postulatu ruchu intronizacji.
Wreszcie, chciałem sformułować teorię polskości, która unikałaby coraz częściej formułowanych obecnie zarzutów wobec szlacheckości polskiej tożsamości. Uznanie, że polskość jest ideą, a nie genealogią, pozwala na to, byśmy wszyscy mogli się poczuć dziedzicami polskiej idei, nawet jeśli nie dziedziczymy po nikim przedwojennej porcelany.
Na ostatniej stronie Awangardowego konserwatyzmu zamieściłeś taki opis: „Staram się dowieść, że współczesne nawiązania do sarmackiego republikanizmu i romantycznego mesjanizmu mogą nam pomóc nie tylko zrekonstruować polską tożsamość, lecz także sformułować alternatywę dla późnej nowoczesności. Polska idea może – jak dawniej – wskrzesić Polskę i zbawić świat”. To przecież jakaś megalomania!
„Wskrzesić Polskę i zbawić świat” – to hasło polskiej emigracji politycznej z połowy XIX wieku, użyte potem jako tytuł znanej antologii Damiana Kalbarczyka. Tak właśnie definiowali swoją rolę nasi przodkowie. Udało im się przynajmniej wskrzesić Polskę.
Nie mam złudzeń. Rzeczywistość społeczna jest bardzo skomplikowana, rządzą nią wielkie struktury i nieprzewidywalne procesy. Cóż mogą znaczyć idee wobec wielkiej polityki, gospodarki, demografii i polityki? Okoliczności mogą się jednak zmienić. Wielkie procesy mogą stworzyć warunki możliwości realizacji idei, które dziś wydają się nie z tej ziemi. Nasi emigranci roili sobie przyszłą Polskę, która nagle, dzięki otwartemu oknu możliwości, mogła stać się rzeczywista. Gdybyśmy nie mieli wtedy alternatywnych scenariuszy, stracilibyśmy tę historyczną okazję.
Tak samo widzę dziś polską ideę. To jest idea, którą można i należy rozwijać, przekładać na język publicystyki, dyskusji ustrojowych, gospodarczych i geopolitycznych. Nawet jednak jeśli okaże się niemożliwa do zrealizowania dzisiaj, może być nam bardzo potrzebna jutro. Nieprzewidywalna dynamika procesu historycznego może niespodziewanie otworzyć możliwości jej realizacji.
Historia znów nabiera tempa. Powinniśmy przejrzeć i przedyskutować idee, o jakich zapomnieliśmy w ostatnich latach. Republikanizm, mesjanizm, Jan Paweł II, Solidarność, Międzymorze, wszystko to może stać się nieoczekiwanie bardzo aktualne. Polskę już mamy, może będzie okazja by zbawić świat.
Rozmawiał Piotr Kaszczyszyn.
Materiał powstał ze środków programu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego „Promocja literatury i czytelnictwa”.