Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
dr Michał Kuź  28 października 2016

Ostateczny triumf korporacji?

dr Michał Kuź  28 października 2016
przeczytanie zajmie 8 min

Czy międzynarodowe przedsiębiorstwo (korporacja) jest osobą, która może dokonywać wyborów politycznych i upominać się o te same prawa, co człowiek? Amerykańska doktryna prawna – mówiąca, że tak jest w istocie – ma coraz większy wpływ na globalną gospodarką, politykę i prawo. Trudno się jednak oprzeć wrażeniu, że ta potęga systemu korporacji budowana jest kosztem praw indywiduów.

W styczniu 2010 orzeczenie amerykańskiego sądu najwyższego w sprawie Citizens United vs. Election Commission wstrząsnęło posadami amerykańskiej polityki. Orzeczenie to de facto pozwoliło na nielimitowane finansowanie kampanii politycznych przez osoby prawne, w tym duże przedsiębiorstwa, które na zasadzie kalki językowej również w nowoczesnej polszczyźnie przyjęło się nazywać korporacjami. Oczywiście oficjalne fundusze komitetów wyborczych poszczególnych kandydatów, tzw. „hard money”, nadal podlegają prawnym regulacjom. Nic nie stoi już jednak na przeszkodzie, by korporacje łożyły pieniądze na osobne organizacje, które tylko formalnie nie podlegają strategom głównych kandydatów.

W ten sposób amerykańska polityka weszła już w pełnym majestacie prawa w epokę tzw. „Super PAC-ów” – organizacji kampanijnych (Polititcal Action Committee) zbierających często wielokrotność tego, czym oficjalnie dysponuje sztab.

O tym, jak niszczący wpływ na amerykańską politykę miała ta decyzja, niektórzy publicyści wiedzieli od razu. Precedens ten, ujmując rzecz lapidarnie, był bowiem równoznaczny z systemową legalizacją pewnej formy korupcji i plutokratyzacją całego systemu politycznego. Mimo to, poważne głosy na amerykańskiej prawicy przyjęły orzeczenie ze spokojem. Okazały się zbyt uwikłane w określone interesy lub też pojmowały politykę na zasadzie sprzecznych i przestarzałych libertariańskich zaklęć. Do historii przeszedł zwłaszcza  Mitt Romney, późniejszy republikański kandydat na prezydenta, który przekonywał, że przecież „korporacje to ludzie”. Lewica zdobył się zaś na krytykę tylko poza głównym, globalistycznym nurtem, z dala od Białego Domu czy też imperium Clintonów i wpływów świata wielkich finansów.

Wobec takiej postawy elit nie powinno dziwić, że wraz z końcem drugiej kadencji Obamy zaczęto wyczuwać rosnącą wrogość elektoratu do establishmentu. Outsider Berni Sanders o mało nie wygrał prawyborczego wyścigu z Hillary Clinton, byłą pierwszą damą i byłą sekretarz stanu. Zaś w nadchodzących wyborach Clinton zmierzy się z Donaldem Trumpem, który zdeklasował establishmentowych republikanów. Na szczególną uwagę zasługuje tu fakt, że Trump nie ma po swojej stronie żadnych „super PAC-ów”. Jeśli zaś chodzi o pieniądze na kampanię, to jest znacznie „biedniejszym” kandydatem nawet od lewicowo-lokalistycznego Sandersa. Świat naprawdę wielkich, globalnych finansów Trumpa zwyczajnie nie cierpi. To dlatego w rankingu funduszy kampanijnych w decydującym momencie prawyborów Trump był dopiero na siódmym miejscu, a teraz jego skromne środki są doprawdy nieporównywalne z funduszami Clinton. Pieniądze, jakie Trump wydaje, pochodzą w przeważającej większości z dwóch źródeł: indywidualnych, małych datków  sympatyków i jego osobistych funduszy, a więc z rodzinnego imperium hotelarsko-developerskiego. Co więcej, nawet własne pieniądze Trumpa są w oczach wyborców zarabiane w realnej, dającej pracę gospodarce, a nie za pomocą skomplikowanych narzędzi finansowych, tak jak to miało miejsce np. w przypadku Mitta Romneya Nic dziwnego, że Trump na każdym kroku z dumą podkreśla, że nie stoją za nim milionerzy.

Ta subtelna różnica pomiędzy własnymi a cudzymi milionami może się wydać trywialna dla Europejczyka, który w Trumpie widzi tylko polityka-bogacza. Z punktu widzenia wyborcy amerykańskiego kandydat, który ma swoje pieniądze, a więc nie jest zobowiązany do reprezentowania cudzych poglądów, jest jednak kimś zasadniczo innym od kandydatów, którzy jawią się jedynie jako wysoce wyspecjalizowane produkty polityczne.

Ukorporacyjnienie zaszło bowiem w amerykańskiej polityce tak daleko, że czołowi komentatorzy polityczni zamiast zastanawiać się kogo poprze jaki elektorat, coraz częściej zaczynają zupełnie otwarcie mówić o tym, kogo poprze przemysł naftowy, a kogo firmy produkujące panele słoneczne.

Za kim opowiadają się firmy należące do Saudów, a komu kibicują fundusze inwestycyjne etc. Jakiś czas temu media emocjonowały się zaś tym, że sam tylko George Soros wyłożył na kampanię Clinton więcej (8 mln) niż do połowy czerwca udało się zebrać całemu sztabowi Trumpa (1,3 mln).

Ja-korporacja

Stwierdzenie, że zaistniały stan rzeczy i prawne jego sankcjonowanie wynika po prostu z niefrasobliwości sędziów Sądu Najwyższego, ślepoty elektoratu i zepsucia polityków, byłoby sądem dość dziecinnym. Za doktryną, która uprawomocnia amerykański korporacyjny plutokratyzm musi bowiem stać jakaś myśl z zakresu filozofii polityki. Z jednej strony można w przypadku słynnego orzeczenia z 2010 roku mówić o typowo anglosaskim pragmatyzmie, którzy każe legalizować i w zamyśle nieco cywilizować patologie, z którymi i tak nie da się walczyć. Z drugiej strony, decyzja sędziów mogła też wynikać z niechęci do tego, by wylewać dziecko z kąpielą. Orzeczenie dotyczyło przecież nie tylko korporacji w znaczeniu dużych przedsiębiorstw,  ale także np. związków zawodowych, NGO-sów i fundacji.

I tu chyba pojawia się najbardziej doniosły wniosek filozoficzny płynący z wyroku. Sędziowie nie rozróżniali bowiem pomiędzy tym, jak są zarządzane dane ciała kolektywne. Czy są, na przykład, wewnętrznie bardziej czy mniej egalitarne i „demokratyczne”? Czy stawiają sobie cele non-profitowe, czy też działają dla zysku? Orzekli po prostu, że osobom prawnym przysługują te same prawa i swobody, co osobom fizycznym. Natychmiast też pojawiali się nader skorzy do uzasadnienia tego teoretycy prawa, jak choćby Ira Bashkov, która wprost stwierdza, że prawo nie może przecież opierać się na „,magicznych” biologicystycznych intuicjach, które każą nam przyjąć, że podmiot, który nie może tak jak człowiek rodzić się umierać, czuć i myśleć, nie jest osobą.

Można powiedzieć, że tym samym amerykańska filozofia prawa zatoczyła pełne koło. Od skrajnego biologicyzmu przeszła bowiem do zupełnego oderwania pojęcia osoby od biologicznej natury człowieka. Jeszcze na początku wieku dwudziestego w amerykańskim prawie i myśli społecznej roiło się tymczasem od pojęć wręcz rasistowskich, zoologicznych i higienicystycznych. Do historii przeszła np. obrona eugeniki, której podjął się w 1927 słynny sędzia Olivier  Wendell Holmes, skutecznie (na jakiś czas) uzasadniając prawo do sterylizacji ludzi niepełnosprawnych umysłowo. Wczesny kapitalizm szukał z kolei uzasadnień raczej na gruncie społecznego darwinizmu niż wysublimowanych doktryn zwiększania konkurencyjności i budowania otwartego społeczeństwa.

Powojenna myśl prawna za oceanem, i ogólnie na Zachodzie, zaczęła się jednak szybko przesuwać w inną skrajność.

Coraz częściej i śmielej podważano bowiem pojęcie osoby jako czegoś, co w ogóle musi być jakoś związane z ludzkim ciałem.

Wprawdzie w prawie europejskim słabiej niż w USA osadzona jest doktryna osobowości korporacji, na Starym Kontynencie pojawiły się jednak inne ciekawe działania dehumanizujące pojęcie osoby. W 2008 roku na przykład hiszpański parlament przyjął rezolucję wzywającą do przestrzegania tak zwanego „Projektu Wielkich Małp”, a tym samym przyznał godność osoby istotom, które biologicznie nie są częścią gatunku homo sapiens. Z kolei do Parlamentu Europejskiego pod koniec maja trafił raport na temat robotyki. Rekomenduje on, by w przyszłym prawodawstwie przyjąć pojęcie „elektronicznej osoby”.

Inwazja korpoosób

Dla polityki zagranicznej i życia codziennego, do tej pory, najbardziej doniosłe konsekwencje ma jednak personalizacja korporacji. Tym bardziej, że dzięki hegemonicznemu statusowi USA doktryna ta zaczyna odgrywać coraz większą rolę. Dla przykładu już umowa ACTA zawierała zapisy dające korporacjom rozległe uprawnienia w zakresie prawa własności intelektualnej. Prawdziwym przełomem mogą być jednak dopiero transatlantyckie (TTIP) i transpacyficzne (TPP) porozumienia handlowe. Oczywiście trudno podejrzewać, aby nadawały one amerykańskim korporacjom prawa polityczne w krajach, w których inwestują.

Wyraźne dążą one jednak do częściowego rozszerzenia praw człowieka na korporacje.

Zgodnie z dostępną wiedzą TTIP rozszerza bowiem zakres, w jakim inwestujące za granicą amerykańskie korporacje mogą pozywać kraje, w których inwestują w oparciu o mechanizmy ISDS (Investor-State Dispute Settlement). Mechanizmy te bronią zwykle korporacje przez zmianami prawnymi godzącymi w ich prawo do własności i zdolność do prowadzenia interesów. Co ciekawe, choć umowy ISDS znane są co najmniej od lat 80., to w przeszłości rządy nie traktowały ich do końca poważnie i dopiero niedawno dramatycznie wzrosła liczba pozwów z nimi związanych.

Orzeczenie Citizens United v. Election Commission zresztą również nawiązywało do wcześniejszej praktyki prawnej, która istotnie w ograniczonym zakresie personalizowała przedsiębiorstwa. Współcześnie jednak ta stara doktryna została ujęta w zupełnie nowy sposób. Analogicznie, nowe podejście do ISDS pozwala oskarżanym o zatruwanie wody przedsiębiorstwom górniczym pozwać Salwador za zakaz wydobycia i zażądać sumy równej 5% rocznego budżetu kraju.. Podobnie jak w przypadku Citizens United v. Election Commission umysły prawników oraz światowych decydentów coraz częściej przyjmują za naturalne, że korporacje nie są przedmiotem, ale podmiotem prawa, że zamiast po prostu przyjmować tworzony w ramach państw narodowych system z dobrodziejstwem inwentarza – mogą go współtworzyć.

Czynią to zresztą tym łatwiej, że świat korporacyjny dysponuje coraz silniejszymi narzędziami nacisku w rodzaju choćby groźby obniżenia ratingu, czy też destabilizacji sytuacji na rynku walutowym. Do tego korporacje dbają też o to, aby zachować pewne przywileje prawne niedostępne zwykłym śmiertelnikom. O ile bowiem zwykły obywatel nie może wybierać sądu przed którym będzie odpowiadał, o tyle korporacje od sądów krajowych wolą niezależne trybunały arbitrażowe, w których mają oczywistą przewagę.

Nie bez przyczyny państwa „starej Unii” nalegają więc dziś, by w sporach ich firm z polskim sądownictwem krajowym decydowały trybunały arbitrażowe, a jednocześnie jak tylko mogą bronią się przed podobnymi żądaniami ze strony Amerykanów.

Prawo jest dla ludzi!

Po brexitowym referendum wobec kryzysu imigracyjnego i rozmaitych wybuchów niezadowolenia społecznego żyjemy dziś w świecie coraz bardziej niestabilnym. Jest tak częściowo dlatego, że powojenny globalistyczny liberalizm dotarł do antropologicznej granicy, po której przekroczeniu nie sposób wymagać już od normalnych istot ludzkich większej elastyczności, wszechstronności i otwartości. Zresztą można przewrotnie powiedzieć, że miliony imigrantów z krajów Trzeciego Świata, podobnie jak miliony, które z Europy Środkowo-Wschodniej przeniosły się do Wielkiej Brytanii, potraktowały liberalny postulat elastyczności aż nazbyt poważnie.

Skoro międzynarodowa korporacja może przenieść swoje działania gdzie zechce i kiedy zechce, to dlaczego nie może tego czynić siła robocza? Wydaje się, iż nawet przy otwartych granicach jest pewien limit tego, jak łatwo i często nawet najbardziej przedsiębiorczy ludzie są w stanie się przenosić. Fizyczni ludzie nie mogą też być w wielu miejscach na raz i nawet korzystając z najnowocześniejszych technologii mają w sposób oczywisty ograniczoną zdolność koordynacji różnych zadań i zwiększania wydajności pracy. Korporacje mają znacznie mniej takich ograniczeń, kapitał przenoszą tak szybko, jak tylko pozwalają światłowody, mogą korzystać z czasu i energii wielu ludzi w wielu zakątkach świata i koordynować bardzo wiele czynności na raz.

Patrząc na współczesny świat można wręcz pomyśleć, że pełna prawna personalizacja korporacji jest faktycznie uzasadniona. Realia współczesnego globalnego kapitalizmu wydają się bowiem zaprojektowane raczej dla komputerów i korporacji niż dla żywych istot.

W nawiązaniu do teorii hiperrzeczywistości Jeana Baudrillada można rzec, że w istocie rzeczy korporacje są dziś osobami „bardziej” niż sami ludzie.

Można też oczywiście, tak jak to czyni Lance Strate, porównywać korporacje do quasipaństw w sensie hobbesowskim. To, co jednak czyni państwa bardziej ludzkimi i odmiennymi od korporacji, to przede wszystkim ich terytorialność. Jako twory związane z określonym terytorium muszą, chcąc nie chcąc, gorzej lub lepiej dbać o rozwój zamieszkującej go populacji ludzkiej, w przeciwnym razie nie miałyby żołnierzy i podatników. Korporacje, po osiągnięciu odpowiednich rozmiarów, mogą zrobić to, czego elity państw narodowych nigdy zrobić nie mogły, choć, zapewne, często chciały – wybrać sobie w razie potrzeby inny lud. W efekcie zaś korporacje mogą zasobami ludzkimi, podobnie zresztą jak i zasobami naturalnymi, gospodarować w sposób mniej frasobliwy niż jakiekolwiek państwo narodowe. 

Dochodząc do podobnego wniosku badający zagadnienie korporacyjnej odpowiedzialności w zakresie ekologii, szkocki naukowiec Michael S. Northcott stwierdził wręcz, że gdyby korporacje były faktycznie osobami o określonym charakterze, to należałoby uznać większość z nich za „socjopatów”. Tak więc wydaje się, że albo powrócimy do krojenia prawa i polityki na miarę żywych, biologicznych osób ludzkich, albo obudzimy się w zdestabilizowanym, niebezpiecznym świecie, który jest historią socjopaty pełną „wściekłości i wrzasku”. Przecież już Karl Polanyi w swej genialnej Wielkiej transformacji zauważył, że konsekwentne nie branie pod uwagę zasady homo mensura w projektowaniu globalnych rozwiązań gospodarczych i politycznych sprawia, że w pewnym momencie masy odwracają się od tych rozwiązań. Potem zaś mniej lub bardziej świadomie dążą do spowodowania ostatecznego krachu nieakceptowanego systemu. Nawet za cenę bardzo krwawych wojen i rewolucji.

Artykuł pochodzi z 44. teki dwumiesięcznika Pressje pt. Polska przesądzona. Zapraszamy do kupna pisma.