To nie jest takie proste. Dyskusja wokół „Smoleńska”
Niczego nie rozstrzygamy. Przede wszystkim dlatego, że polska opinia publiczna nie dysponuje pełnym zestawem niezbędnych informacji. Prawie wszystko, co dziś wiemy, pochodzi z drugiej ręki, koncesjonowane przez Rosjan. Dlatego dyskusja rozpięta między smoleńską sektą a pancerną brzozą do niczego nie prowadzi. Robimy więc tylko to, co możemy – stawiamy dużo znaków zapytania.
Wybuchy, błędy ludzi, czy złośliwość rzeczy martwych?
Kaszczyszyn: Zacznijmy nietypowo – nie krytykujmy filmu, lecz potraktujemy go śmiertelnie poważnie, pomimo jego artystyczno-warsztatowej mierności, co do której niestety jesteśmy zgodni. Jaką opowieść stara się nam przedstawić na ekranie Antoni Krauze i zespół scenarzystów? Co mówi o okolicznościach i powodach katastrofy? Co o przebiegu śledztwa? Jak ocenia sposób relacjonowania wydarzeń przez media głównego nurtu? Filmowe przedstawienie tych wątków może całkowicie „leżeć”, ale to nie odbiera zasadności potraktowania tych zagadnień na serio, wykorzystując Smoleńsk wyłącznie jako punkt wyjścia do analizy świata już pozafilmowego.
Brzyski: Jako pierwsza pojawia się słabej jakości komputerowa animacja Jaka-40, płyty smoleńskiego lotniska i budy z kontrolerami. To wszystko stanowi punkt wyjścia do zarysowania już w pierwszych scenach głównego wątku filmu – przedstawienia faktycznego przebiegu katastrofy oraz późniejszego śledztwa. Faktycznego według scenarzystów.
Kaszczyszyn: Ja odniosłem wrażenie, że początek i koniec filmu to jednak dwie różne opowieści. Zaczęliśmy od przerażonej twarzy rosyjskiego kontrolera, który mówi coś w stylu „Zabiją mnie”, co moim zdaniem było suflowaniem wersji, że za katastrofą stoją błędy Rosjan. Natomiast na końcu – i tak musimy to zdradzić– mamy wybuchy i żadnych dwuznaczności – to nie był wypadek, to był zamach.
Grzegorczyk: Nie wydaje mi się. Pierwsze sceny zarysowują tylko kontekst, wyjaśnienie ich znaczenia pojawia się dopiero na końcu wraz z wybuchami. Zresztą cały film ma trochę z konwencji średnio udanego thrillera politycznego.
Brzyski: Według mnie to jednak cały czas jeden i ten sam film. Dlaczego? Ten kontroler, o którym mówisz, nie jest tutaj wcale najważniejszy. Kluczowa jest postać, którą w filmie w budce zobaczymy dopiero później – chodzi o płk. Krasnokutskiego, który wydaje polecenia kontrolerom lotu. W filmie jest on przedstawiony jednoznacznie, jako człowiek Moskwy, który każe schodzić polskiej załodze na poziom 50 metrów, a więc w domyśle oficer przysłany w celu likwidacji polskiej delegacji. Ten przerażony kontroler to tylko „słup”, który mógł co najwyżej stwierdzić, że teraz – jak to w Rosji – po całej sprawie będą pozbywać się świadków.
I tutaj pojawia się pierwsze „ale” i konieczność zderzenia filmu z rzeczywistością. Pułkownik Krasnokutski nie jest postacią fikcyjną i rzeczywiście kontaktował się z kimś wyższym stopniem. Natomiast nie ma wystarczających dowodów, że kazał on zejść naszej załodze na wysokość 50 metrów. Wręcz odwrotnie, na wszystkich dostępnych stenogramach mowa jest o 100 metrach.
Paszcza: To skąd Krauze wziął tę liczbę?
Brzyski: Z zeznań pilota i technika Jaka-40. Obaj 10 kwietnia zeznali, że słyszeli, jak Rosjanie z wieży kontrolnej mówili naszej załodze o zejściu do pułapu 50 metrów i ta wersja została przedstawiona w filmie. Jednak w żadnych zapisach nie znajdujemy potwierdzenia tej informacji. Stąd wniosek, że albo załoga Jaka-40 się myli, albo przekazane Polsce materiały są niekompletne lub sfałszowane.
Paszcza: Jednocześnie trzeba podkreślić, że bez względu na to czy mówimy o 50 czy o 100 metrach, to dyskutujemy wciąż nie o lądowaniu, lecz o zejściu do tego poziomu, gdzie decyzja o ewentualnym lądowaniu ma zostać dopiero podjęta.
Brzyski: To prawda, jednak jest to o tyle ważne, że zgodnie z instrukcją obowiązującą lotnisko w Smoleńsku kontroler nie może sprowadzić samolotu niżej niż do granicy 100 metrów. W innym wypadku jest to złamanie procedur. Tak czy inaczej, załoga Tupolewa naprawdę nie wiedziała, na jakiej jest wysokości, tak samo jak kontrolerzy lotu. I mówię tutaj o rzeczywistości naszej, nie filmowej.
Rosyjski radar był zbyt nieprecyzyjny, aby określić położenie naszego statku powietrznego. Można powiedzieć, że był on naprowadzany „na oko”. Rosjanie twierdzili cały czas, że Tupolew jest na tzw. kursie i ścieżce, czyli że jest w odpowiednim położeniu względem pasa. Tymczasem okazało się, że Rosjanie nie mogli tego wiedzieć. Nie mogli znać ani dokładnej wysokości, ani dokładnego położenia samolotu względem osi pasa a mimo to utwierdzali załogę w przekonaniu, że wszystko jest w porzadku. Pamiętajmy także, że kontroler dopiero kilka sekund po decyzji załogi krzyknął komendę „horyzont”, co oznacza odejście. Podsumowując, nasz samolot rozmijał się z pasem lądowania, będąc jednocześnie niżej niż wszyscy myśleli.
Co działo się dalej? Nasz samolot schodzi teoretycznie do poziomu 100, nie 50 metrów (mówimy cały czas o ustaleniach raportu MAK-u i polskiego raportu autorstwa Jerzego Millera), ale piloci sami decydują się na odejście na drugi krąg, zanim jeszcze zrobi to wieża. I tutaj dzieje się rzecz kluczowa – próbują odejść na autopilocie, który jednak nie działa. Widzimy to także na filmie w scenie, podczas której pierwszy pilot próbuje wciskać bezskutecznie czerwony przycisk symbolizujący autopilota. Ponieważ nie działa, sam zwiększa ciąg i podejmuję próbę poderwania samolotu. Jest już jednak za późno, bo znajduje się zbyt nisko. Wówczas ścina drzewa, a w końcu uderza skrzydłem w brzozę, obraca się, po czym następuje zderzenie z ziemią.
Kaszczyszyn: Co było nie tak z tym autopilotem?
Brzyski: Na lotnisku w Smoleńsku nie było systemu ILS, więc autopilot nie mógł zadziałać. Polscy piloci o tym nie wiedzieli.
Kaszczyszyn: A w filmie mamy dwa tropy. Pierwszy, oczywisty, to wybuchy, które mają tłumaczyć, co stało się w momencie poderwania samolotu z wysokości, w filmie, 50 metrów. Mamy przy tym cały czas w pamięci, że na tę wysokość kazał kontrolerom sprowadzić Polaków tajemniczy wojskowy bez twarzy. Drugi trop, bardziej subtelny, to wątek o urzędniku MON-u, który w grudniu 2009 roku popełnił samobójstwo wkrótce po powrocie z Rosji, gdzie nadzorował remont Tupolewa. W ten sposób sugerowane jest, że Rosjanie celowo już wtedy zepsuli nam autopilota, a być może nawet zainstalowali ładunki. I w ten sposób układa się cały misterny plan.
Abstrahując teraz od tych spiskowych teorii – mało rozsądne jest serwisowanie samolotu rządowego w Rosji.
Brzyski: Faktycznie są to dwie części tej samej historii. Tupolew był remontowany na pół roku przed lotem do Smoleńska, więc to wtedy miały zostać zamontowane materiały wybuchowe. Dlaczego miano ich nie wykryć? Ponieważ Polacy mieliby zrobić to w ramach rutynowej kontroli, nie uwzględniając, że Rosjanie mogli zamontować coś znacznie głębiej, mając absolutny dostęp do samolotu. Natomiast jeśli chodzi o samobójstwo Grzegorza Michniewicza, dyrektora generalnego kancelarii premiera Tuska, to faktycznie zostało ono popełnione w dzień przylotu Tupolewa do Polski, ale nie ma dowodów na związek obu spraw, jak sugerowane jest to w filmie.
Grzegorczyk: Mi czerwona lampka zapala się także w momencie podejrzanej samobójczej śmierci twórcy jednostki GROM, gen. Petelickiego. Śmierci w jakimś podziemnym garażu, akurat w miejscu, gdzie nie sięga kamera, z bardzo szybko wykluczonym przez prokuraturę udziałem osób trzecich. Za poruszenie wątku tych dziwnych samobójstw akurat scenarzystów doceniam.
Brzyski: Rzeczywiście, sytuacja z generałem Petelickim jest dziwna. To on ujawnił sms-y z „przekazem dnia” dla polityków Platformy Obywatelskiej wysłane 10 kwietnia, w której forsowana była jednoznacznie wersja, że winni katastrofy byli polscy piloci, a do ustalenia pozostaje, kto ich do tego skłonił. W filmie wątek tych sms-ów też jest przedstawiony. I co najciekawsze, generał twierdził, że Amerykanie byli źli na to, że oddaliśmy Rosjanom śledztwo, bo byli gotowi nam pomóc. Więcej, podobno takie zachowanie Polaków miało według Petelickiego wpływ na decyzję o nie uzbrojeniu zestawów rakietowych Patriot.
Z drugiej jednak strony pokazana w filmie lista podejrzanych śmierci, ofiar „seryjnego samobójcy”, która pojawia się pod koniec filmu jest już grubymi nićmi szyta. Dla przykładu – na samym początku filmu mamy postać polskiego reportera Krzysztofa Knyża, który kręci miejsce katastrofy zaraz po 8.41 i bardzo szybko tę kamerę mu rekwirują, a w tle pojawia się po raz pierwszy demoniczny Jerzy Zelnik. Tyle że tego reportera nie było wtedy w Smoleńsku, bo był chory i leżał w szpitalu. Tak więc znów – mamy mieszanie nieprawdziwych informacji z uzasadnionym stawianiem znaków zapytania.
Wracając jeszcze do kwestii wybuchów – pamiętajmy też o tym, że nasi mechanicy spędzili trzy godziny tuż przed wylotem Tupolewa z Warszawy, sprawdzając jego sprawność techniczną. Oczywiście w tym miejscu rodzi się wątpliwość, czy gdyby hipotetycznie były tam te ładunki, to można było je tak ukryć, aby nasza strona nie była w stanie ich znaleźć.
Kaszczyszyn: Można zbudować jeszcze inną wersję wydarzeń – nie ma wybuchów i zamachu, jest za to decyzja podjęta na szybko, w oparciu o istniejące warunki pogodowe, już w samej wieży kontrolnej na zasadzie: pozwólmy im podjąć próbę lądowania, zobaczymy co się stanie. Rozbiją się i zginą? Super, to jest w naszym interesie. I tak nic nam nie udowodnią. A nawet jak wiedzę zdobędą Amerykanie, to przecież z pobudek politycznych i geopolitycznych niewiele z tą wiedzą zrobią.
Paszcza: Diaboliczny plan w pięć minut? A co by się stało, jakby Tupolew zahaczył skrzydłem o drzewa i wylądował bez szwanku?
Brzyski: Nic.
Kaszczyszyn: Zwalamy winę na polskich pilotów, ewentualnie przyznajemy się, że nawaliła nam aparatura. Ale to lotnisko i tak przecież wybrali Polacy, więc odczepcie się od nas.
Brzyski: Wybrali, a nawet nie wysłali tam swoich służb, żeby wcześniej sprawdziły lotnisko i były na miejscu przy lądowaniu. Zabezpieczenie wizyty było tak słabe, że oficer BOR będący w Smoleńsku dzwonił do centrali BOR w Warszawie, by dowiedzieć się, „co się stało z samolotem”.
Kaszczyszyn: Zakładam natomiast, że w przeciwieństwie do naszego kartonowego państwa, Rosjanie zadbali o to, by na lotnisku było kilku wyższych rangą oficerów rosyjskich z możliwością natychmiastowego i bezpośredniego połączenia z Moskwą.
Paszcza: Według mnie przesadzacie i robicie z Rosji super-mocarza. Tymczasem oni również byli przestraszeni przez pewien czas sytuacją i trzeba było grać ostrzej. Nawet jeśli ostatecznie nic by z tego nie wyszło.
Brzyski: Teorii jest wiele i niekoniecznie są one związane z wybuchami. Jedna z nich zakłada, że Rosjanie nie tyle chcieli doprowadzić do rozbicia tego samolotu i śmierci pasażerów, co po prostu upokorzyć nas, sprawić nam jak najwięcej problemów, rzucając nam kłody pod nogi.
Kaszczyszyn: W każdej wersji Rosjanie wygrywają.
Paszcza: I do tej drugiej wersji byłbym już skłonny częściowo się przychylić, a nie do koncepcji zamachu planowanego o 8.35.
Kaszczyszyn: Film bardzo mocno podkreśla także wątek „pancernej brzozy”. Temu służy choćby cała sekwencja scen w Chicago i prezentowanie eksperta żywcem wyjętego z zespołu parlamentarnego Macierewicza. Scenarzyści zdają się sugerować jednoznacznie – to nie brzoza oderwała skrzydło, to jeden z trzech wybuchów to zrobił. Po pierwszym z nich samolot zrobił „beczkę”, później był drugi wybuch, który przepołowił samolot, wreszcie ostatni– ładunku umieszczonego pod salonką VIP, gdzie był prezydent, który dopełnił dzieła zniszczenia.
Brzyski: I tutaj musimy się zatrzymać, bo nie jesteśmy uprawnieni, żeby to rozstrzygać. Edmund Klich mówił za to o jednym – gdyby samolot się nie obrócił to była minimalna szansa, że ktoś przeżyje. Dlatego brzoza i spowodowana nią beczka samolotu pełni tu kluczową rolę. Pewne jest jedno, oględziny przeprowadzane przez trzy różne komisje wskazywały inną wysokość brzozy. To oczywiście tylko potęguje nieufność.
Kaszczyszyn: W filmie została pokazana jeszcze samobójcza śmierć tego technika Jaka-40 w dosyć podejrzanych okolicznościach, które sugerują potencjalny udział osób trzecich. W rzeczywistości też się powiesił?
Brzyski: Tak, chorąży Remigiusz Muś, technik Jaka-40 popełnił samobójstwo w piwnicy, tak jak zostało to pokazane w filmie. To między innymi on zeznawał o pozwoleniu na zejście do 50 m oraz o słyszanych przez siebie wybuchach. Niemniej prokuratura we wszystkich tych przypadkach stwierdza brak udziału osób trzecich. Tak jak w poprzednich wypadkach, interpretacja zależy od naszej wiary w działania polskich służb lub nieufności do nich. Ostatecznie to właśnie ten czynnik decyduje o stosunku ludzi do katastrofy smoleńskiej.
Państwo nie zdaje egzaminu
Brzyski: Kwestia stenogramów z wieży kontrolnej lotniska to dobry pretekst, żeby przyjrzeć się dokładniej samemu śledztwu. Rzeczą absolutnie fundamentalną było przyjęcie załącznika nr 13. konwencji chicagowskiej jako podstawy dalszych prac. Co w rzeczywistości oznaczało, że MAK odpowiada za całość raportu, a strona polska będzie miała jedynie 60 dni na jego „skomentowanie”. Nie było przewidzianej procedury odwoławczej. Rosjanie wiedzieli od początku, że mają nad wszystkim całkowitą kontrolę i ostateczne słowo.
O tym, jak do tego doszło, opowiada w książce Edmund Klich. Relacjonuje, że zaraz po katastrofie dostał telefon od Morozowa, który powiedział mu o katastrofie, sugerując jako podstawę prawną właśnie 13. załącznik. Później wszystko prowadziło do uznania właśnie tego załącznika jako podstawy prawnej do prowadzenia śledztwa. Zresztą koniec końców i tak największym problemem było to, że Rosjanie łamali jego zapisy. Ale kto ich do czegoś zmusi?
W Smoleńsku panowało typowe polskie zamieszanie. Na miejscu są przedstawiciele cywilnej i wojskowej komisji, mimo tego Rosjanie zapraszają na wideokonferencję z Putinem szefa cywilnej – Klicha. Polska strona się zgadza a później rzeczy dzieją się siłą rozpędu. W ten pośredni sposób zgodziliśmy się na akceptację, że lot do Smoleńska był cywilny a nie wojskowy. Bo przecież cywilna komisja nie badałaby wojskowego lotu, prawda?
Paszcza: Czyli de facto o wszystkim zadecydowali Rosjanie, a my tylko biernie to „przyklepaliśmy”?
Brzyski: Tak to można odczytywać. Polski rząd dopiero piętnaście miesięcy później się zreflektował i zmienił klasyfikację lotu. Znakomity refleks.
Kaszczyszyn: Dlaczego klasyfikacja lotu ma tak duże znaczenie?
Brzyski: W przypadku lotu cywilnego bada się przede wszystkim winę załogi samolotu. Jeśli lot byłby zakwalifikowany jako wojskowy, część winy za katastrofę automatycznie spadłaby na kontrolerów. Dlatego Rosjanom zależało na takim rozwiązaniu. Przy klasyfikacji wojskowej lotu część odpowiedzialności spada na nich. W raporcie Millera przeczytamy, że klasyfikacja lotu jest niejednoznaczna. Dopiero w lipcu 2011 roku Jerzy Miller uznaje, że popełniono błąd.
Kaszczyszyn: A takie kwestie jak szybszy, łatwiejszy dostęp do czarnych skrzynek, wraku, różnej dokumentacji dotyczącej choćby wieży kontrolnej czy sekcji zwłok?
Brzyski: Polski rząd nie wiedział nawet, co tak naprawdę oznacza przyjęcie 13. załącznika, ponieważ nie zlecił niezbędnych ekspertyz prawnych lub zrobił to za późno. Zawaliliśmy organizacyjnie, a to pierwsze godziny były decydujące.
Grzegorczyk: Nawet jeśli otrzymalibyśmy od razu większe uprawnienia, nie oznacza to, że nasz rząd rzeczywiście by z nich korzystał. Jego bierność od samego początku nie wróżyła dobrze.
Kaszczyszyn: Nie ma też żadnej pewności, że Rosjanie tak czy siak nie utrudnialiby nam wszystkiego, tak jak to miało miejsce w rzeczywistości. Co nie zmienia faktu, że nasz rząd nawet nie spróbował. Byliśmy słabi od pierwszego dnia, pierwszych godzin po katastrofie.
Paszcza: Nie dość, że Rosjanie narzucili nam podstawę prawną do badania całej sprawy, to jeszcze pośrednio sami wybrali osobę, która będzie się tym w Polsce zajmować.
Brzyski: Problemy zaczęły się już zresztą od pierwszego dnia w Smoleńsku. Na samych tłumaczy Klich musiał czekał cztery dni. Także współpraca z Rosjanami od początku wyglądała źle. Klich stwierdził, że przypominało to zwykłe targowanie się, bo załącznik 13. nie obowiązywał w przypadku wojskowych dokumentów, a przecież były one niezbędne do badania katastrofy.
Kaszczyszyn: Co myśmy mogli Rosjanom zaoferować?
Brzyski: Na przykład zapis rejestratora Jaka 40. Ale Rosjanie nie chcieli od nas wiele, to przede wszystkim nam zależało na dostępie do ich materiałów. Morozow więc zasłaniał się potrzebą zgody wojskowych, a oni nie byli skorzy do współpracy.
Kaszczyszyn: Czyli z jednej strony załącznik 13. do cywilnej konwencji, z drugiej strony problem z dostępem do materiałów wojskowych. Najpierw „ustawili” sobie nas prawnie, później rozgrywali nawet na poziomie technicznych posunięć.
Brzyski: Warto tutaj poruszyć jeszcze jedną kwestię dotycząca samej organizacji lotu do Smoleńska, która w filmie nie została przedstawiona. Otóż na trzy tygodnie przed wylotem strona polska wysłała notę dyplomatyczną, gdzie zwróciliśmy się do Rosjan o przysłanie tzw. lidera, odpowiedniego nawigatora, znającego lotnisko w Smoleńsku, człowieka, który będzie także kontaktował się z wieżą w trakcie lądowania. Rosjanie przez dwa tygodnie milczeli, więc ostatecznie zdecydowaliśmy, że polecimy sami, z polskim pilotem znającym rosyjski. Nie zmienia to faktu, że poprzez niewysłanie lidera, złamali własne przepisy. W tej samej nocie prosiliśmy również o przesłanie odpowiednich schematów i procedur dotyczących lotniska. Aktualne dostaliśmy faksem… dwie godziny po katastrofie. Wolałbym, żeby fabuła opierała się na takich wątkach, które mogą obciążać Rosjan, które są udokumentowane, zamiast na domysłach.
Kaszczyszyn: Tusk lecąc na wcześniejsze uroczystości dostał tego lidera? Bo gdyby miał, to sugerowałoby to, że Rosjanie od początku celowo rozgrywali obie nasze wizyty, dążąc do skłócenia nas wewnętrznie.
Paszcza: Nic z tego. Polska strona zrezygnowała z liderów w przypadku obu lotów. Inna kwestia jest jeszcze taka, że my teraz sugerujemy celowe zagrywki ze strony Rosjan. A może oni działają tak zawsze? I ten chaos, brak odpowiedzi na czas to tylko przejawy typowego rosyjskiego niezorganizowania. Brakuje nam wiedzy co do przebiegu innych podobnych lotów w przeszłości.
Kaszczyszyn: Mówiliśmy teraz o organizacji lotu oraz pierwszych godzinach i dniach po katastrofie, ale polskie państwo nie zdało egzaminu także później. Rosjanie szybko zaczęli grać z nami politycznie, o czym mówiliśmy wcześniej.
Dla mnie w tym kontekście najbardziej symboliczne była wydarzenie kilka miesięcy po katastrofie, a może już w 2011 roku. W każdym razie chodzi o te zdjęcia zwęglonych, skurczonych zwłok prezydenta Kaczyńskiego wrzucone na jakimś bodajże rosyjskim blogu. Mocniej już się w majestat państwa uderzyć chyba nie dało – zmasakrowane ciało głowy państwa krążące po jakiś przypadkowych stronach w Internecie.
Grzegorczyk: W tym kontekście Smoleńsk słusznie podnosi również kwestię pochówku ciał. To również było upokarzające – bliscy nie wiedzieli kogo tak naprawdę grzebią, później wychodziły pomyłki. Dramat. Pomijam już te kuriozalne zapewnienia Ewy Kopacz o przekopywaniu ziemi. Za co nie poniosła swoją drogą żadnych konsekwencji, choćby w postaci medialnego ostracyzmu.
Brzyski: Nie wiemy nawet, czy przy sekcjach byli polscy patolodzy. Ewa Kopacz zapewniała, że byli, ale istnieją także relacje, które temu przeczą. W dodatku same przesłuchania rodzin ofiar miały faktycznie ciągnąć się bardzo długo i być uciążliwe. Nie zawsze też byli podczas nich obecni przedstawiciele polskiej strony. Chociaż znów filmowa scena przesłuchania była zdecydowanie przerysowana.
Paszcza: Tyle że znów pojawia się pytanie – na ile było to celowe zagranie ze strony Rosjan, na ile ich błędy, chaos, nieprzygotowanie.
Brzyski: Podobną argumentację stosował Edmund Klich – Rosjanie nie chcieli nas dopuścić, bo mówiąc kolokwialnie „mieli burdel”, chcieli maksymalnie ukryć swoje błędy. Ale chociaż to teza bezpieczniejsza i bardziej prawdopodobna to o podobnej sile, co ta mówiąca o zacieraniu śladów. Każdy może wybrać to, co mu bardziej pasuje.
Paszcza: Oczywiście nie podważam, że Rosjanie później zaczęli już nas politycznie rozgrywać, korzystając na chaosie informacyjnym, wynikających z niego dezinformacjach, utrudnianiu pracy, skłócaniu elit politycznych i społeczeństwa. Pytanie, w którym momencie przyszedł prikaz z góry, żeby to robić. Być może już na tym etapie.
Kaszczyszyn: Albo już w momencie podróży Tuska i Kaczyńskiego na miejsce katastrofy, gdzie Kaczyński był zatrzymywany, opóźniany, zasadniczo nie przyjechali oni razem, a później było to całe zamieszane z nieprzyjętym przez prezesa PiS-u zaproszeniem do namiotu, gdzie był Tusk i Putin.
Paszcza: Wyszła tutaj kolejna nasza słabość, a Rosjanie od pierwszych godzin grali już na swoją korzyść. Opozycjoniści z PRL-u przegrali z byłym KGB-owcem.
Brzyski: Tak czy inaczej, efekt tamtych wydarzeń jest jdzisiaj wszystkim znany. Jeżeli nawet rodziny ofiar potrafią być do siebie wrogio nastawione to co mówić o nas?
Kopiuj-wklej z Russia Today
Kaszczyszyn: Wątkiem, który najbardziej podobał mi się w całym filmie były losy żony gen. Błasika i całe to kłamliwe zamieszanie wokół jego postaci. Naciski na pilotów, obecność w kokpicie, rzekoma kłótnia na płycie lotniska w Warszawie, która nigdy nie miała miejsca, wreszcie sprawa alkoholu. Ochocze atakowanie człowieka, który nie mógł się bronić i który grał rolę kozła ofiarnego, suflowanie wersji szkalującej dobre imię naszego państwa – kompromitacja polskich mediów w tym względzie była niezwykła i oburzająca. Szczególnie kwestia alkoholu, która ewidentnie wyglądała jak żywcem skopiowana z rosyjskich depesz prasowych.
Takie podejście było o tyle jeszcze szkodliwe, że usprawiedliwiało bierność mediów – no przecież wszystko już wiemy: naciski, wóda, brawura, ułańska fantazja pilotów.
Paszcza: To jest szerszy problem polskiego dziennikarstwa – idziemy na skróty tam, gdzie tylko można. Wrzucamy informacje bez większej weryfikacji, liczy się gorący news na „jedynce”. I później kończy się to właśnie kopiowaniem treści z rosyjskich agencji prasowych i wrzucaniem ich do Google Translate. Bo ktoś nas jeszcze wyprzedzi. Przy Smoleńsku było to mocno widać.
Brzyski: „Jak nie wyląduje, to mnie zabije”, „Tak lądują debeściaki” – kolejne wrzutki medialne, które nie znalazły później żadnego pokrycia w faktach. Na marginesie, kto uwierzy, że piloci mogli powiedzieć takie rzeczy? I nikt za te absurdalne oskarżenia nawet nie przeprosił. Zamiast tego mieliśmy jakieś wycofywanie się chyłkiem albo proste przejście do porządku dziennego.
W dodatku polska prokuratura stwierdziła jasno – nie mamy jednoznacznych dowodów świadczących o obecności generała w kokpicie, nie mówiąc już o rzekomym wywieraniu nacisków na pilotów.
Kaszczyszyn: W filmie te kwestie znów są wyostrzone do przesady i służą ostatecznie jako jedna z nitek prowadząca do zamachowego kłębka. Za tymi wrzutkami ewidentnie stoi w pierwszej kolejności postać grana przez Jerzego Zelnika, czyli rosyjski agent wpływu. Później Zelnik spotyka się z szefem? Dyrektorem? Sam nie wiem do końca, kogo grał Redbad Klijnistra i wrzuca mu gotową narrację. A jest to o tyle szkodliwe, że nie możemy przecież wykluczyć obecności w naszych mediach takich osób.
Grzegorczyk: Przeglądając prasę z pierwszego tygodnia po katastrofie w oczy rzuca się szczególnie jedna rzecz – już od 12, 13 kwietnia wysuwano jednoznacznie wersję, że pełną winę ponoszą nasi piloci, którzy chcieli lądować mimo mgły. Więc mamy brawurę, głupotę i całą resztę. A kto potwierdza te hipotezy? Wyłącznie rosyjscy pracownicy z lotniska w Smoleńsku. Dla przykładu taka narracja pojawia się już 12 kwietnia, czyli w pierwszym poweekendowym wydaniu „Gazety Wyborczej”, a trzy dni później Paweł Wroński pisze, że „państwo się spisało” i „wszystkie procedury zadziałały”. Jednocześnie Adam Michnik zaczyna uruchamiać narrację o pojednaniu z braćmi Moskalami. Mimo że tuż przed katastrofą na „jedynce” GW była informacja o Nord Stream II. Konkrety swoje, ideologia swoje.
Kaszczyszyn: Takie dualistyczne podejście do Rosji występuje u Michnika już od czasów dysydenckich. Wydaje mi się, że ten background biograficzny odgrywa tutaj istotną rolę – Okudżawa, Sacharow, podział na złą polityczną władzę i idealizowany lud rosyjski, przez tę władzę deprawowany. Kończy się to dziś wydaniem rozmów z Nawalnym jako rzekomym głosem tej dobrej, opozycyjnej, europejskiej Rosji.
To pękniecie to jedno, jemu towarzyszyły moim zdaniem straszne kompleksy i mikromania części dziennikarzy i komentatorów – od razu suflowanie wersji „To na pewno nasza wina. Z szablą na czołgi, ułani, sarmacka głupota”, „Dajcie spokój Rosjanom, to wszystko my”. A to wszystko podszyte było jednak strachem, strachem, który można było chować za parawanem złośliwych docinków o martyrologii, cierpiętnictwie i drugim Katyniu, ale on i tak wychodził na światło dzienne – sama myśl, że Rosjanie mogli zabić nam prezydenta i wizja konsekwencji takiego scenariusza była zbyt straszna, żeby w ogóle na serio pomyśleć o jej akceptacji.
Grzegorczyk: Media w kraju to jedno. Już trzy dni po katastrofie Anna Applebaum na łamach „Washington Post” przekonywała, że w Polsce teoriami spiskowymi zajmuje się tylko kilka oszołomskich stron w Internecie. Tyle że dla niej teorią spiskową było wszystko co nie było wypadkiem. Żona Sikorskiego już wszystko wiedziała trzy dni po katastrofie. Drugi przypadek – Andrzej Wajda, 22 kwietnia, wywiad dla „Le Monde”, gdzie człowiek jeszcze bardziej niekompetentny od Applebaum twierdzi, że pewnie za katastrofą stoi Lech Kaczyński, który naciskał na lądowanie i ma krew pasażerów na rękach. Z punktu widzenia polityki zagranicznej i dyplomacji takie twierdzenia są raczej mało korzystne dla naszego państwa.
Paszcza: Tacy komentatorzy mają posłuch za granicą i do nich akurat w pierwszej kolejności zgłosili się amerykańscy i francuscy dziennikarze. Taka jest stety, niestety rzeczywistość.
Brzyski: Od początku nie było chęci po polskiej stronie, żeby dementować fałszywe informacje, jak na przykład te o czterech próbach lądowaniach polskiego samolotu. Kolejny przykład – rosyjska konferencja i prezentacja raportu MAK, a premier Tusk jest akurat na nartach w Dolomitach. To był nasz problem – byliśmy cały czas bierni, reaktywni, nie wyciągaliśmy wniosków z naszych błędów komunikacyjnych, nie tworzyliśmy własnej kontrnarracji na użytek zewnętrzny. MAK wiedział, że Tusk jest na urlopie, więc to wykorzystał.
Z tym raportem była jeszcze jedna ciekawa sprawa – Rosjanie dali nam 60 dni na odniesienie się i wysłanie uwag. Inaczej nie zostaną one uwzględnione. A my nie robimy nic, żeby chociaż przedłużyć ten termin. Efekt jest taki, że na stronie MAK wisi raport rosyjski przetłumaczony na angielski. Nasze uwagi są tylko po polsku. Nie potrafiliśmy nawet przygotować wersji anglojęzycznej, dostępnej dla kogoś innego poza nami samymi. I kto to przeczyta?
Paszcza: Prosta konsekwencja przyjęcia początkowych prawnych ustaleń i oddania im śledztwa.
Kaszczyszyn: Zginęła elita państwa, a my jesteśmy petentami.
Grzegorczyk: Zasadniczy problem, jaki mamy w Polsce, to przyklejanie łatki oszołoma każdemu dziennikarzowi, który próbuje zająć się sprawą Smoleńska. W filmie jest to zamknięte w postaci tej dziennikarki, która gra Anna Samusionek, prawdopodobnie wzorowaną na Ewie Stankiewicz. Dzisiaj gdyby ktoś chciał raz jeszcze zbadać na serio wszystkie wątpliwości wokół katastrofy, to już na start jest spalony, skompromitowany i wrzucony do worka z napisem „sekta smoleńska”. A biorąc pod uwagę wagę tego wydarzenia dla naszej współczesnej historii takie podejście do sprawy jest jednak wyrazem jakieś patologii naszej debaty medialnej.
Brzyski: Z dziennikarzy nie po „prawej stronie” zajmował się dłużej tematem Smoleńska Michał Krzymowski z Newsweeka. To on przeprowadził ten wywiad-rzekę z Edmundem Klichem, na który też się powołuje, poza tym pisał pojedyncze artykuły dla Newsweeka. Ale to wszystko było fragmentaryczne, nie próbował tego zebrać w większą, systematyczną całość. I wątpię, że ktoś jeszcze się tym zajmie na poważnie. Przez naszą nieudolność pamiętamy tylko naciski, alkohol, pilotów. W rzeczywistości nie jest to takie proste.
Rosjanie mieli powody
Brzyski: Przeanalizujmy to na chłodno. Do czego z międzynarodowego punktu widzenia Rosjanom przydała się śmierć polskiej delegacji?
Kaszczyszyn: Wydaje mi się, że dzisiaj tę sprawę warto rozpatrywać, umieszczając wydarzenia w Smoleńsku w szerszym kontekście. Kwiecień 2008 roku – szczyt NATO w Bukareszcie, gdzie pierwotnie miano zaoferować Ukrainie i Gruzji Plan na Rzecz Członkostwa, ale ostatecznie ze względu na sprzeciw Francji i Rosji decyzję odroczono na grudzień tego samego roku. Prawdopodobnie po interwencjach dyplomatycznych Moskwy. W sierpniu mamy konflikt rosyjsko-gruziński o Abchazję i Osetię Południową. Rezultatów ponownego spotkania w grudniu można się łatwo domyślić – ani Gruzja ani Ukraina nie otrzymały zaproszenia do NATO. W międzyczasie mamy słynny wyjazd prezydenta Kaczyńskiego do Tbilisi razem z prezydentami państw naszego regionu. Błyskawiczna reakcja dyplomatyczna, mocne słowa przed gruzińskim parlamentem o solidarności regionalnej, odradzaniu się rosyjskiego imperializmu, przepowiednia dzisiejszych wydarzeń na Ukrainie.
I tutaj pojawia się kwestia zamachu. Powód pierwszy, w który mało wierzę – likwidacja brużdżącego nam przywódcy przed wyborami prezydenckimi. Ale biorąc pod uwagę niewielkie szanse Kaczyńskiego na reelekcję jest to mało prawdopodobne.
Opcja druga – użytek zewnętrzny i efekt międzynarodowy, przestraszenie państw bałtyckich, Ukrainy, pokazanie, że „żadnych nadziei panowie”, żadnego sojuszu regionalnego nie będzie, wchodzimy i robimy swoje. Prosty, brutalny komunikat. Z tym wiąże się kwestia kompromitacji polskiego państwa jako inicjatora całego tego środkowo-europejskiego przedsięwzięcia. Pytanie, które zostawiam otwarte brzmi: czy do osiągnięcia takich celów konieczne było aż zabicie prezydenta? A może Rosjanie, tak jak mówiliśmy wcześniej, chcieli tylko doprowadzić do wypadku, awaryjnego lądowania – efekt tego strachu i sygnał dla państw regionu też byłby jednoznaczny. Być może to byłby jednocześnie komunikat do USA, państw NATO – to jest nasza strefa wpływów, weszliśmy do Gruzji, teraz przecinamy sprawę jakiegoś amorficznego Międzymorza.
Pojawia się też pytanie, czy taki potencjalny sojusz byłby rzeczywiście dla Rosji tak geopolitycznie niebezpieczny, aby decydować się na fizyczną likwidację. A może patrzymy na to odwrotnie – Rosjanie to zrobili, bo to było dla nich właśnie takie łatwe, skoro weszli też na Ukrainę, łamiąc ostatecznie warunki ładu międzynarodowego po 1989 roku? Nie jestem w stanie tego rozstrzygnąć.
Paszcza: Znów – jestem w stanie przyjąć najbardziej tę wersję z działaniem na szkodę przelotu, brak lądowania w Smoleńsku, ewentualnie graniem na awaryjne lądowanie, uszkodzenie samolotu.
Grzegorczyk: Dyskutowałbym, czy można tak jednoznacznie ocenić, że Kaczyński nie miał szans na reelekcję, co pokazuje przykład Andrzeja Dudy. Ale sam kupuję argument z użytkiem zewnętrznym i działaniem na zduszenie już w zarodku potencjalnego sojuszu regionalnego.
Kaszczyszyn: Zagrożeniem jest oczywiście sama ta konstrukcja wydarzeń, tworzona post factum i wykluczająca jakby z góry udział czynnika losowego.
Grzegorczyk: Budowanie kolejnych ogniw aż do aneksji Krymu i zajęcia Donbasu byłoby z pewnością ryzykowne. Co nie zmienia faktu, że dziś trudno sobie wyobrazić zaproszenie Ukrainy do UE, nie mówiąc już o NATO.
Paszcza: Po Smoleńsku byliśmy bierni. Nasz rząd nie podejmował specjalnie energicznych, nie mówiąc już o skuteczności, prób budowania sojuszu regionalnego. Jako tako działało tylko Partnerstwo Wschodnie.
Brzyski: Co do jednego z pewnością się zgadzamy. Jeżeli 10 kwietnia był tym, co znajdziemy w oficjalnych raportach, to Rosjanie i tak wykorzystali to do swoich celów. Przegraliśmy podwójnie.
Wiemy, że mało wiemy
Brzyski: Naszym zasadniczym problemem w całej tej dyskusji jest szczątkowość wiedzy, którą dysponujemy. Rosjanie wzięli śledztwo na siebie, nasz dostęp do dokumentów był i wciąż jest koncesjonowany. Polskie ustalenia z zasady są ustaleniami „z drugiej ręki”. Jeśli mamy być uczciwi, to po prostu nie możemy z góry wykluczyć mataczeń ze strony Rosji, ukrywania materiałów, niszczenia jakiś dowodów. W polskich uwagach do raportu MAK jest taka długa tabela rzeczy, których Rosjanie nam nie przekazali lub zrobili to w niewłaściwej formie. Dlatego nie można wykluczyć niczego, bez względu na to czy twierdzimy, że ukrywają oni zamach, swoje własne błędy, czy może zachowują się tak tylko po to, aby rozgrywać nasz politycznie.
Kaszczyszyn: Po pierwsze, nie mamy dostępu do materiałów źródłowych. Po drugie, Rosjanie utrudniali i utrudniają nam nadal dostęp do takich rzeczy jak czarne skrzynki czy wrak. Jesteśmy zdani na ich łaskę. To trochę upokarzające.
Paszcza: W filmie jest to jeszcze dodatkowo zagmatwane, gdyż przez jego dziwną, pół-fabularną konstrukcję, nie wiemy do końca co jest materiałem dokumentalnym, co aktorską „dogrywką”; nie wiadomo, które wątki pochodzą z oficjalnych ustaleń, a które to teorie scenarzystów. Gdybyśmy sami wcześniej nie poszperali, to bylibyśmy zdani na łaskę ekipy filmowej i ich fantazji. Nie mówiąc już o przyszłych widzach filmu, którzy obejrzą go za 20 lat. Ewidentnie chodzi tutaj o stworzenie pewnego politycznego mitu.
Kaszczyszyn: Syn będzie pytał ojca, jaką postać z rzeczywistości odgrywał Jerzy Zelnik.
Grzegorczyk: Krauze i scenarzyści nie potrafili wybrać jednego wiodącego wątku i wokół niego zbudować całej fabuły. Wyobrażam sobie świetny film o katastrofie smoleńskiej z punktu widzenia dziennikarza śledczego, który nadzoruje polskie śledztwo, próbuje jeździć na własną rękę do Smoleńska, weryfikuje na bieżąco różne medialne informacje. I na końcu zostawia nas z całą serią uzasadnionych wątpliwości i znaków zapytania, a nie z wybuchami na pokładzie Tupolewa.
Kaszczyszyn: Taka poszarpana, wielowątkowa konstrukcja broni się jako metafora naszej (nie)wiedzy o całej sprawie.
Grzegorczyk: Ja nie potrzebuję chaosu – scenariusz powinien spróbować coś z tej medialnej gmatwaniny wydobyć i zbudować. A nie kopiować na kinowy ekran rzeczywistość w skali 1:1.
Paszcza: Przyjęcie takiej formuły, z wybuchami na końcu, jest też nieskuteczne z punktu widzenia przekonania widzów, że w sprawie katastrofy wciąż dużo nie wiemy. W Twojej wersji Paweł taki film mógłby przekonać pewnie 40, a nie 5% społeczeństwa.
Brzyski: To jest zasadniczy problem tego filmu – on jest skierowany do już przekonanych, nie do wątpiących. Zamiast zakończyć się pytajnikiem, to mamy całą masę wykrzykników. Ta prawicowa dziennikarka grana przez Annę Samusionek, ten ekspert z Chicago – to jest perspektywa ludzi, którzy nie poszukują prawdy o katastrofie, oni już ją znają i teraz objawiają ją maluczkim. Twoje uzasadnione wątpliwości mogą cię doprowadzić tylko do jednego finału – zamachu. I to jest największym błędem scenariusza, pomijając wiele przekłamań, uproszczeń i nieścisłości.
Kaszczyszyn: A my mamy po prostu wątpliwości. I dużo pretensji do polskiego państwa i mediów. Zakończmy więc tym pytajnikiem, którego zabrakło w filmie.
Dyskusja wokół filmu odbyła się 13 września.
Bartosz Paszcza
Bartosz Brzyski
Piotr Kaszczyszyn
Paweł Grzegorczyk