Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Jacek Kaniewski, Karolina Olejak  3 września 2016

Kaniewski: Edukacja domowa to nie złota klatka

Jacek Kaniewski, Karolina Olejak  3 września 2016
przeczytanie zajmie 8 min

Nauczanie dzieci przez rodziców poza przestrzenią klasycznej szkoły, przestrzeń wielopokoleniowej rodziny, odpowiednio wyselekcjonowane grupy rówieśnicze jak harcerstwo czy duszpasterstwo. O filozofii kryjącej się za edukacją domową z jej praktykiem, Jackiem Kaniewskim rozmawia Karolina Olejak.

Psychologia rozwojowa kładzie silny nacisk na potrzebę przebywania dziecka w grupie i związane z tym potrzeby socjalizacyjne. Często rodzice, którzy decydują się na edukację domową i tak szukają substytutu szkoły, miejsca w którym dzieci będą miały kontakt z rówieśnikami.

Chciałbym zacząć od ogólnej uwagi na temat współczesnego kontekstu szkolnictwa w środowiskach miejskich – bo to właśnie w nich bardzo szybko rozwija się moda na edukację domową. Dzisiejsza szkoła kompletnie zmieniła swoją funkcję w stosunku do tej pierwotnej, nad czym chyba mało kto się zastanawia. Kiedyś rodzic potrzebował instytucji, która zajmie się kształceniem jego dziecka, bo dla rodzica to zadanie było za trudne. Dziś merytorycznie nie ma już takiej konieczności. Większość rodziców może samodzielnie przeprowadzić swoje dzieci przez proces edukacji. Wynika to z dwóch czynników. Po pierwsze, z dobrego ogólnego poziomu wykształcenia przeciętnego rodzica. A po drugie, i to klucz do rewolucji w kształceniu, z dostępności w Internecie wszelkiej wiedzy szczegółowej. Współcześnie każdy ma pełen dostęp do wiedzy. Nauczyciel potrzebny jest dziś już tylko do towarzyszenia dziecku w korzystaniu z niej, w  pomaganiu w wyborach. A to już może zrobić niemal każdy rodzic. W związku z tym moja teza jest taka, że tradycyjna szkoła jest teraz potrzebna bardziej dorosłym niż dzieciom.

W jakim sensie?

Chodzi o organizację życia społecznego, rodzinnego. Rodzice wychodzą na cały dzień do pracy, więc coś trzeba z dziećmi zrobić. Tradycyjny system szkolnictwa idealnie zaspakaja tę potrzebę. Jest to, podobnie jak przedszkole, co częściej rodzice rozumieją, wysublimowana przechowalnia dla dzieci. To bardziej wygoda rodziców niż zaspakajanie realnej potrzeby edukacyjnej dziecka. Problem polega na tym, że zmiana ta zaszła na skutek procesu rozwoju cywilizacyjnego i jakby nie została jeszcze zauważona w kontekście edukacji. Szkolnictwo traktujemy jako oczywistość i trudno nam zauważyć, że tak wiele się zmieniło.

Mieszkamy wysoko w górach, bez dojazdu, pracujemy razem, prowadząc agroturystykę. Nasze życie przypomina życie rodziny rolniczej – jest skupione wokół gospodarstwa. Czasem żartuję, że gdybyśmy żyli na bezludnej wyspie, to w ogóle nie przyszłoby nam do głowy, że coś takiego jak szkoła jest potrzebne. Jak uczyliśmy nasze dzieci chodzić, jeść czy mówić, naturalnie dalej je uczymy. Dlaczego właśnie w szóstym czy siódmym roku życia powinniśmy przestać i powierzyć to zadanie komuś innemu? Naturalnym procesem jest to, że dziecko przychodzi z trudniejszymi pytaniami. Życie codzienne daje wystarczająco dużo możliwości, żeby w naturalny sposób uczyć się liczyć, odmierzać, obserwować. Nie wymyśliliśmy sobie edukacji domowej na siłę. Dla nas to po prostu kolejny etap. Współcześnie zatraciliśmy naturalne mistrzostwo rodziców. Kiedyś było tak, że gdy ojciec był prawnikiem, to często fach przekazywał dziecku. Moim zdaniem to było zdrowsze, bo dziecko miało to jakby we krwi, obserwowało pracę rodziców. W trybie rodzinnym dziecko chłonie wszystko.

Idea włączania dziecka w codzienne życie, nawet zawodowe, jest bardzo ważna, tylko przestała być naturalna wraz z rozwojem zawodów, które nie są zsynchronizowane z naturalnym porządkiem życia człowieka. Często sprowadzają się do siedzenia godzinami przed komputerem, do czego dziecko nie jest przystosowane. W rzeczywistości w miejscach pracy w które można zabierać dzieci i tak stwarza się sztuczne kąciki zabaw, nad którymi opiekę sprawuje zatrudnione do tego osoba, więc dziecko wcale nie uczestniczy w życiu zawodowym rodzica, nie obserwuje go.

Po części tak jest, ale nie do końca się zgadzam. Dlaczego 3-letnie dziecko jest w stanie obsługiwać wiele całkiem skomplikowanych funkcji w telefonie? Wszystko do czego dopuścimy dziecko, ono natychmiast przyswaja. Dlaczego stopniowo nie dopuścić starszego dziecka do pisania maili, czytania ustaw czy obserwowania zdjęć rentgenowskich – w zależności od tego, czym zawodowo zajmują się rodzice. Tak jak tłumaczymy stażyście, możemy i własnemu dziecku.

Z drugiej strony szkoła ma tę przewagę, że dziecko ma okazję poznać inne możliwe zawody i specjalizacje, nie ograniczając się do zawodu rodziców.

I tutaj dochodzimy do kwestii samej socjalizacji. Jeśli uznamy, że element edukacyjny jesteśmy w stanie wprowadzić sami, to zostają nam kwestie społeczne, o których wspominałaś na początku. Tu też odwołam się do natury. Po pierwsze – duża wielopokoleniowa rodzina, rodzice, rodzeństwo w różnym wieku, dziadkowie, wujkowie, kuzynostwo. W ten sposób zapewniamy dziecku różnorodność relacji, przyjmowanych ról społecznych, naturalny kontakt z ludźmi w różnym wieku i z różnymi doświadczeniami życiowymi. Wychowanie w rodzinie warto uzupełnić harcerstwem, kółkiem teatralnym, szkółką piłkarską czy duszpasterstwem, które zajmują kilka godzin w ciągu tygodnia, a nie osiem godzin dziennie. Do tego dochodzi jeszcze istotniejszy fakt, że w moim odczuciu szkoła nie ma szans dać takiej socjalizacji, jakiej ja bym sobie życzył dla mojego dziecka. Mówiąc wprost i nieco górnolotnie, chciałbym żeby dziecko uczyło się kochać, czyli rezygnować z siebie, dzielić się sobą, swoim sercem, talentami, czasem, rzeczami, uczyło się współpracować. A w szkole uczy się raczej przetrwania w dużej, niemal anonimowej grupie.

Mówiłeś wcześniej o naturalności nauki w przestrzeni codzienności i życia rodzinnego. Tyle że ta naturalność może stać się sztucznością, bo jako rodzice nie jesteście w stanie stworzyć pewnych ,,sytuacji wychowawczych’’. Nauka miłości, dzielenia się sobą w relacji z rodzeństwem czy kuzynostwem to rzecz łatwiejsza niż wrażliwość na krzywdę i pomoc osobom z zewnątrz. I tutaj to szkoła okazuje się być naturalnym środowiskiem do wykształcenia takich nawyków. Tym bardziej, że tam dziecko znajduje się już poza wzrokiem rodziców.

Nie ma lepszego miejsca do nauki pomocy słabszemu niż dom i młodsze rodzeństwo, które wymaga opieki ze strony starszego brata czy siostry. I znów jest to coś naturalnego. Nie chodzi jednocześnie o zamykanie dzieci w jakiejś bańce i izolowanie ich od problemów społecznych. Rodzina nie jest przecież jakimś ideałem – kontakt z rozwiedzioną ciotką, wujkiem-alkoholikiem, od tego nie uciekniemy i nie chcemy uciekać.

Syn idący w ślady zawodowe ojca, wielopokoleniowa rodzina, świadomie i celowo wybrane środowisko – to wciąż wygląda na nadmierne „chuchanie” na dziecko, chęć maksymalnego ograniczenia jego kontaktu ze światem zewnętrznym, gdzie kryje się zło i chaos. Przecież nawet to harcerstwo ma na celu wychowanie dziecka do życia „na zewnątrz”.

Faktycznie, szkoła uczy jak przetrwać w chaotycznym środowisku społecznym i zastąpienie tego w procesie edukacji domowej jest trudne. Do pewnego stopnia rodzina i harcerstwo mają za zadanie zminimalizować to stykanie się ze złem. Ale też nie do końca, o czym mówiłem wcześniej. Więc nie przeceniałbym tego „chuchania”.

Teraz więc pojawia się podstawowe pytanie – czy takie „wychowanie w miłości” okaże się wystarczające, kiedy dziecko zetknie się w miejscu pracy z ludźmi wyznającymi całkowicie odmienne zasady? Tego sam do końca nie wiem. Wydaje mi się, że życie niesie wyjątkowo dużo niesprawiedliwości, nawet w życiu rodzinnym, i nie trzeba ich sztucznie generować czy szukać na siłę.

W grupie rówieśniczej dzieci mają szansę wyjść spod prowadzenia rodziców czy starszego rodzeństwa i przejść do roli osoby prowadzącej, do roli lidera. Przewagą klasycznej szkoły jest wykształcanie w dzieciach, za pośrednictwem pracy w grupach, umiejętności przywódczych.

Ja do liderstwa szkoły mam duży dystans. Oczywiście, że te relacje liderskie się układają, tylko pozostaje pytanie jak. Mówię to też jako instruktor, przewodnik, wychowawca na zielonych szkołach. W szkole zasadniczo mamy dwa rodzaje przywództwa: silnych „negatywnych” liderów, którzy są destrukcyjni dla dobrych postaw w grupie, oraz liderów promowanych przez nauczycieli, czyli te dzieci, które same z siebie się czymś wyróżniają. Pozostaje natomiast cała grupa dzieci z drugiego rzędu, prawych, wrażliwych, kreatywnych, odpowiedzialnych, a jednocześnie mniej śmiałych lub po prostu dobrze wychowanych do skromności. Moje doświadczenie jest takie, że to właśnie wśród nich należy szukać przyszłych przywódców w społeczeństwie. Wiele tych talentów niestety się marnuje, bo trudno ich w szkolnej grupie „wyłowić” i pomóc im nabierać pewności siebie.

Szkoła zabija kreatywność, jej schematyczność i standaryzacja procesu nauczania nie uwzględnia osobowości dziecka. Dopiero rodzic w indywidualnym kontakcie z dzieckiem jest w stanie wydobyć pełnię jego potencjału. Czy taki obraz edukacji domowej nie jest jego idealizacją? Jestem w stanie wyobrazić sobie raczej sytuację, w której rodzic obarczony własną pracą zawodową, zmęczony, zleca dzieciom jakieś zadania do wykonania, co niewiele różni się od sytuacji rodem ze szkolnej klasy.

To moim zdaniem najtrudniejszy wymiar edukacji domowej. Warto, żeby wiedzieli o tym ci, którzy rozważają tę formę edukacji swoich dzieci. Co zrobić z czasem? Nauka jako taka zajmuje, powiedzmy, kilka godzin tygodniowo, a dziecko i tak jest bardzo do przodu w stosunku do swoich szkolnych rówieśników. Dalej prowadzimy jakieś ciekawe zajęcia okołoedukacyjne w formie zabawy, zwiedzania itp. Ale wciąż pozostaje ogromna ilość czasu do zagospodarowania. Zabawne są sytuacje, gdy ambitny konserwatywny ojciec proponuje żonie, która i tak „siedzi w domu”, edukację domową dla ich trójki czy czwórki dzieci. Problem polega na tym, że tata jest dyrektorem od 7.00 do 21.00. Kobieta karmi jedno dziecko, gotuje, przewija, uczy czytać drugie, no i co z tego, że te starsze dzieci mogą same coś przeczytać. Ile można siedzieć w domu czy bibliotece? Potrzebują wyjść, coś zrobić i potrzebują w tym wsparcia, stowarzyszenia. A koledzy i kuzynowie są w szkole. To jest duży problem organizacji życia w edukacji domowej. Jak zorganizować dziecku czasu? W wielu wypadkach sprowadza się to do tego, że mama jest animatorem kultury, nie ma już siły, ale biega od muzeum do muzeum, a edukacja domowa przy jednym rodzicu pracującym poza domem staje się ogromnym trudem. Z tego powodu często zamienia się to w takie mini komuny edukacyjne. Jedna rodzina zajmuje się dziesięciorgiem dzieci z okolicy. Uczą się różnych rzeczy.

Czyli wracamy do szkoły, tylko mniej licznej i na własnych zasadach.

Trochę tak, chociaż bardziej to przypomina wspólne wakacje kilku rodzin, podczas których rodzice również muszą zorganizować jakoś czas dzieci. Raz jeden ojciec idzie z dziećmi na basen, innego dnia drugi idzie z nimi na wycieczkę. Więc taka pół-szkoła, pół-wakacje.

Czy istnieją gotowe bazy danych, strony internetowe z których można czerpać pewne „gotowce” czy inne pomoce edukacyjne?

Rodzice uczący dzieci w domu są bardzo zaangażowani, co można również łatwo zaobserwować w Internecie. Tych materiałów jest bardzo dużo. Bardzo ważny jest też ruch edukacji Montessori, która bazuje na pracy indywidualnej i ma bardzo wiele świetnych pomysłów, które można zastosować przy nauce w domu. Inną formą wsparcia mogą być także szkoły, gdzie zapisanych jest sporo dzieci, których rodzice wybrali formułę nauczania domowego. Takie placówki często organizują specjalne wyjazdy dla dzieci, przeprowadzają dodatkowe warsztaty, które mogą stanowić uzupełnienie domowego nauczania. I odciążenie dla samych rodziców. Przykładem tego jest szkoła w Koszarawie prowadzona przez państwa Sawickich.

Nie zawsze „projekt-dom” wypala. Jak wyglądają powroty takich dzieci do normalnej szkoły?

Nie chcę generalizować, ale na pewno dla dziecka nie jest to proces łatwy. Często po prostu szkoła jest dla takich dzieci nudna, uciążliwa, postrzegana jako marnowanie czasu. Dzieci, które pracują z rodzicami, bardzo szybko osiągają samodzielność edukacyjną. Inna kwestia to oczywiście kłopoty z wejściem w istniejące już grupy rówieśnicze.

Od tego roku zmieni się system finansowania edukacji domowej, która w Polsce w roku 2015 objęła 3020 dzieci. Na jakiej zasadzie będą teraz przyznawane subwencje dla szkół?

To bardzo ważny temat. Każde dziecko, które funkcjonuje w systemie edukacji domowej, musi być zapisane do szkoły, więc przysługuje mu subwencja wypłacana z budżetu państwa. Do tej pory sytuacja wyglądała tak, że 100% tej subwencji dostawała szkoła (to ok. 500 zł miesięcznie). Szkoła nie ponosi żadnych kosztów związanych z dzieckiem poza przeprowadzeniem rocznej klasyfikacji. Zdarzają się nawet całe klasy złożone wyłącznie z dzieci objętych edukacją domową. W takich okolicznościach należy zdać pytanie – dlaczego to szkoła ma dostawać te pieniądze?

Od tego roku już tylko ok. 62% subwencji na ucznia w edukacji domowej trafia do szkół, a mówi się, że stopniowo ma to być zmniejszone aż do poziomu 30%. Niestety odebrane szkołom sumy nie trafią do kieszeni rodziców, lecz zostaną w budżecie państwa. I to kolejna niesprawiedliwość. Oczywiście są szkoły, które za otrzymane środki organizują kursy, warsztaty, wyjazdy, ale zależy to tylko od ich dobrej woli. Przestańmy traktować edukację domową jako edukację drugiej kategorii, zwłaszcza, że z perspektywy państwa jest to najtańsza i najskuteczniejsza forma edukacji.

Rozmawiała Karolina Olejak.