Książek: Nie odpowiedzieliśmy na pytanie „po co”
Za wprowadzeniem gimnazjów stały trzy konkretne powody. Za ich likwidacją nie padły już tak klarowne argumenty. Obecna reforma stawia nauczycieli na marginesie zmian. I dobrze jej to nie wróży. Z wiceministrem Edukacji Narodowej w latach 1997-2001 Wojciechem Książkiem rozmawia Karolina Olejak.
W 1999 roku pełnił Pan funkcję wiceministra Edukacji Narodowej, będąc jedną z kluczowych postaci pracujących przy reformie wprowadzającej trójstopniowy podział szczebli edukacji. Jakie były główne argumenty za wydzieleniem gimnazjów?
Dzisiejszym propozycjom wysuwanym przez minister Annę Zalewską wydaje się brakować jednego – doprecyzowania głównych celów, które mają zostać osiągnięte w dłuższej perspektywie czasowej. W przypadku reformy AWS na pytanie „po co?” udzieliliśmy sobie trzech odpowiedzi. Po pierwsze, chodziło zwiększenie tzw. stopnia skolaryzacji. Dotyczyło to głównie dzieci i młodzieży na terenach wiejskich. czasie na wsi było trzy razy mniej osób z maturami niż w miastach, natomiast jeżeli chodzi o wykształcenie wyższe aż pięć razy mniej. Takie dane można znaleźć w publikacji o projekcie reformy z 1998 r. przygotowywane przez Depratament Strategii Ministerstwa Edukacji Narodowej. Polska szkoła była naprawdę daleko od szosy. Paradoksalnie, przed wojną było na wsi więcej osób z cenzusem wykształcenia wyższego niż w okresie powojennym, co przedstawialiśmy w dokumentach zapowiadających zmiany. Czyli pierwszy cel: podnieść poziom wykształcenia.
Tak, ale jednocześnie mamy rejonizację szkół, której skutkiem jest to, że i tak w większości przypadków dzieci z małych miejscowości trafiają do jednej szkoły, więc to nie do końca rozwiązało problem.
Rozwiązywało, dlaczego? Chodziło o to, żeby w każdej gminie (a mamy ich prawie 2500) powstało przynajmniej jedno gimnazjum, gdzie zbiera się młodzież z podstawówek o różnym standardzie wyposażenia. W latach 90. bywały jeszcze szkoły, gdzie toalety stały na zewnątrz – często drewniane. Trzeba dodać, że mieliśmy spore środki na zadania, czego teraz ewidentnie brakuje rządowi, bo są inne programy: 500+, frankowicze , emeryci etc. My mogliśmy przeznaczyć pieniądze na inwestycje w gimnazja, a w nich laboratoria, sale gimnastyczne czy pracownie internetowe. Mieliśmy środki na dowóz, czego symbolem stały się tzw. gimbusy. Młodzież z takich placówek trafiała do szkoły z pracownią internetową, zapewnionym nauczaniem języków obcych, wyposażonym laboratorium fizycznym, chemicznym co było ogromną zmianą, a także szansą.
Z kolei egzamin zewnętrzny po szkole gimnazjalnej, a staraliśmy się wprowadzać zmiany kompleksowo, z elementami korygującymi, pokazywał młodemu człowiekowi, jego rodzicom, wychowawcy, że może wybierać zamiast wąsko profilowanego kształcenia zawodowego to ogólne, czego prawdopodobnie nie zrobiłby po 8-klasowej podstawówce w swojej wsi. Na to nałożył się problem z kształceniem zawodowym, które w tym czasie padało wraz ze szkołami przyzakładowymi. Silne gimnazjum, silna szkoła, która już na terenie wiejskim wyrównuje szanse i rozbudza aspiracje, pobudziła młodzież do wyboru szkół średnich kończących się maturami, a w kolejnym etapie wyższych uczelni – stąd na dwukrotnie większa liczba studentów. Co ciekawe, młodzi ludzie w wieku 15 lat zaczęli osiągać coraz lepsze wyniki w międzynarodowych badaniach PISA. Jesteśmy w czołówce europejskiej. Do ministra edukacji Mirosława Handke, który był liderem zespołu wdrażającego zmianę z przełomu wieków, zgłaszali się między innymi urzędnicy z USA z pytaniem, jak udało się osiągnąć taki postęp – progres w zakresie wiedzy humanistycznej, matematyczno-przyrodniczej. To ciekawe, że podnosi się dolny próg wiedzy młodych ludzi. Ten egalitaryzm wykształcenia jest wartością dodaną tej zmiany.
Drugi cel to pewne zmiany programowo-wychowawcze, nowy system kształcenia. Nacisk na to, żeby wydłużyć o rok kształcenie ogólnokształcące, w czasie gdy człowiek dojrzewa i nie potrafi jeszcze dokonać jednoznacznego wyboru. W debacie często zapomina się o tym, że w 1999 roku do szkoły trafiało ponad 800 000 dzieci w jednym roczniku – w tej chwili niewiele ponad 400 000. To znaczy, że zmniejszył się o ponad 45% odsetek dzieci w systemie. Poza tym występowało dramatyczne bezrobocie absolwentów, który w 1999 r. wynosił ponad 30%. Niedługo praca będzie czekać na absolwentów tym bardziej, że otworzył się rynek pracy w krajach UE. To też tworzy inne oczekiwania wobec polskich szkół i uczelni.
Trzeci powód, wiązał się z położeniem akcentu na rolę wychowawczą szkół. Widzieliśmy potrzebę oddzielenia faz rozwojowych: 7-13 od 13-16. To znowu były bardzo niepokojące dane. W samej Warszawie było rocznie około 1500 zgłoszeń ze szkół jeżeli chodzi o przemoc rówieśniczą, ale i handel narkotykami. Chodziło więc o to, aby oddzielić dzieci młodsze od młodzieży będącej w trudnej, nazwijmy to przejściowej, fazie rozwojowej.
I to jest właśnie główny argument przeciwników gimnazjum, że oddzielanie dzieci w tym najtrudniejszym okresie jest dla nich kolejnym obciążeniem. Zmiana otoczenia i powstawanie nowych hierarchii w grupach nie jest w tym okresie najlepszym rozwiązaniem. A nauczyciel, który dłużej zna dziecko, ma większe szanse wpływać na jego zachowanie niż nowy nauczyciel, który pracuje z nim tylko przez trzy lata.
Program wyborczy PiS-u, bo pewnie ich ma pani na myśli, diagnozował słusznie dwa ważne problemy, występujące w oświacie. Chodzi o stosunkowo krótki czas w liceum, po drugie trzyletnie gimnazjum stało się w jakimś sensie „przelotówką”. Widać, że gimnazja odnalazły sposób na dobre kształcenie i wychowanie, ale ten problem krótkiego czas bycia wspólnota, jest jakimś wyzwaniem. Stąd tak apelowaliśmy już w XXI wieku, aby tworzyć zespoły Gimnazjum – liceum. Sześć lat razem, to nie trzy. Uczeń po gimnazjum nie zmienia w pełni środowiska, nauczyciel licealny ma szanse spotkać się wcześniej z uczniem albo przynajmniej znać jego poprzednich pedagogów. Starsi uczniowie to też lepszy przykład dla młodszych. Z kolei tworzenie zespołów szkoła podstawowa – gimnazjum, a mamy ok. 60% takich połaczeń, jest też jakimś rozwiązaniem, tym bardziej w dobie tak dramatycznego niżu demograficznego. Chociaż lepsze to pierwsze. I jeszcze jedno, oczekiwaliśmy, że powstanie więcej tzw. gimnazjów, szkół uzawodowionych. W naszej wersji alternatywą dla nastolatków, które mają problemy wychowawcze i nie radzą sobie w grupie rówieśników miały być gimnazja uzawodowione, ale niestety jest ich stosunkowo niewiele. To szkoły, gdzie młodzież oprócz wiedzy ogólnokształcącej, zdobywa podstawowe umiejętności zawodowe. Nauczyciel również podczas tych warsztatów ma szanse go poznać, pracować z uczniem. Czasami byłoby dobrze, aby były to szkoły z internatami, aby młodzi ludzie nie musieli przybywać w mało budującym środowisku.
Drugi aspekt dotyczy tego , że w świadomości rodziców i dziadków gimnazja często są postrzegane jako siedlisko zła, agresji i przemocy. Niestety, taki obraz społeczny się wytworzył, mimo że wracaliśmy trójstopniowym ustrojem szkolnym do polskiej tradycji edukacyjnej, którą od 1932 roku wdrażał minister Janusz Jędrzejewicz (6 + 4 + 2). Zmieniono ją w latach pięćdziesiątych na szkołę podstawową i liceum, a obok wąskoprofilowe, często przyzakładowe, szkoły zawodowe (osmioklasowa szkoła podstawowa została ustanowiona w 1962 roku). Obecnie nauczyciele gimnazjalni z którymi pracuje mówią: „Nauczyliśmy się postępować z tą młodzieżą, to jest piękna faza rozwojowa”. Z badań wynika, że więcej przypadków przemocy występuje w 12-13 roku życia w szkołach podstawowych, bo dojrzewanie się przesuwa na coraz młodsze roczniki. Ale ocena gimnazjów pozostaje negatywna. Szkoda. Trójstopniowy system szkolnictwa funkcjonuje w większości krajów europejskich.
Sentyment za II RP zaowocował stworzeniem szczebla: szkoły-przelotówki, o którym mówił Pan wcześniej. Próba zachowania ciągłości na siłę, bez uwzględnienia zmieniających się okoliczności społecznych i demograficznych nie wydaje się być zbyt rozsądnym zachowaniem. Przecież przy dzisiejszej liczbie uczniów nie jest możliwe odtworzenie przedwojennej specyfiki, a nauczyciel zwyczajnie nie jest w stanie nawiązać pełnej relacji z tak duża klasą przy ledwie trzech latach trwania gimnazjum.
Nieprzypadkowo argument historyczny przywołałem jako ostatni, to tylko pewnego rodzaju zwieńczenie pozostałych wymienionych celów. Dzisiaj wydaje się, że zapominamy o jeszcze jednym czynniku – klimacie społecznym. W momencie wprowadzania reformy nie pojawiało się zbyt wiele argumentów krytycznych, projekt uzyskał nawet poparcie Episkopatu, którego przedstawiciele akcentowali znaczenie wykształcenia ogólnego oraz nacisk na wymiar wychowawczy reformy. Z dzisiejszej perspektywy oceniam jednak, że przeceniliśmy znaczenie tego poparcia społecznego, które przecież na pstrym koniu jeździ. Może należało pójść krok dalej i zdecydować się na referendum. Takie instytucjonalne „podparcie” reformy dałoby jej większą legitymizację.
Przejście wszystkich etapów edukacji zajmuje dwanaście lat; od wprowadzenia reformy z 1999 r. minęło zaledwie siedemnaście. Trudno więc chyba na poważnie oceniać sensowność lub brak sensowności wprowadzenia gimnazjów. Z tą sensownością jest zresztą szerszy problem – nie lubimy o niej rozmawiać, uciekamy od odpowiedzi na podstawowe pytanie: „Kogo chcemy kształcić?” Wobec tego zagadnienia dyskutowanie czy 6+3+3 czy 8+4 to rzecz wtórna. Czy możliwe jest w ogóle wypracowanie strategii, która udzieliła by odpowiedzi na tak postawione pytanie? Może należy pójść w stronę stworzenia jakiegoś pozakadencyjnego ciała, Komisji Edukacji Narodowej z prawdziwego zdarzenia, która dbałaby o spójność reform i ich ewolucyjność, nie rewolucyjność?
Stworzenie takiego ciała wydaje się dobrym rozwiązaniem. Takie próby były już zresztą podejmowane w latach 1997-2001. Działały rady przy premierze, czy ministrze edukacji narodowej, gdzie zapraszano regularnie przedstawicieli opozycji. Dyskusja nie była markowana, podejmowaliśmy trudne tematy.
Czy sami politycy, nawet z opozycji, to nie za mało?
Teraz widzę, że brakowało tam samych pedagogów. Polski nauczyciel nie jest traktowanym podmiotowo, nie ma wpływu na to jak i czego będzie uczył, gotowe rozwiązania przychodzą „z góry”. Kiedyś premier Jerzy Buzek stwierdził, że istotą jest równowaga edukacyjnego stołu. Ten stół stanowią organy państwa, instytucje samorządowe, organy szkół: dyrektor i nauczyciele, wreszcie rodzice i uczniowie. Rozmowa w zamkniętym gronie „swojaków” to ślepa uliczka.
Tylko, kto miałby reprezentować nauczycieli? ZNP? Dzisiaj Związek wydaje się zainteresowany przede wszystkim obroną za wszelką cenę Karty Nauczyciela.
Są dwie duże organizacje związkowe w oświacie: Solidarność, której ja jestem członkiem i ZNP. Zarówno w Solidarności, jak i w ZNP jest szereg świetnych nauczycieli. Wolę mówić o swojej strukturze, nie lubię wchodzić na czyjeś pole. Nauczyciel jest jak aktor na scenie. Ma niezwykle trudne wyzwanie. Jeżeli związki zawodowe występują w zakresie obrony czasu pracy, warunków – w tym wyposażenia klas, jak i godnego poziomu wynagrodzenia, to uważam, że to jest istotny głos w debacie publicznej
Nowa Komisja Edukacji Narodowej to jedno z potencjalnych narzędzi „stabilizowania” reform w edukacji, istotną rolę mogłyby odegrać Ośrodki Doskonalenia Nauczycieli, podlegające pod Ministerstwo Edukacji Narodowej. Mimo to działają w systemie grantów. Tak naprawdę nie realizuje się tutaj żadnej polityki MEN-u, tylko wizje poszczególnych organizacji pozarządowych, które te granty dostają. Kolejny czynnik chaosu w naszym systemie szkolnictwa.
Kluczem jest równowaga – udział trzeciego sektora w edukacji jest rzeczą wartościową, lecz odnoszę wrażenie, że poprzednia koalicja rządząca poszła w tym za daleko, co wyglądało już na ucieczkę od odpowiedzialności w intensywny „outscourcing” części zadań edukacyjnych. Państwo nie może dezerterować z tego obszaru.
W przypadku kształcenia do reformy są jeszcze dwie kwestie. Po pierwsze, system praktyki zawodowej w trakcie studiów – ciekawą propozycją MEN jest zamiar wydłużenie czasu stażu do dwóch lat, aby potencjalnym nauczycielom dać okazję prawdziwego „sprawdzenia się w boju”, ułatwiając im w ten sposób podjęcie odpowiedzialnej decyzji co do wyboru akurat tego zawodu. Z tym związana jest także dyskusja nad reglamentacją przyznawania przez uczelnie wyższe uprawnień nauczycielskich. Dzisiaj w Polsce mamy w tym obszarze do czynienia raczej z wolną amerykanką. Są określone standardy, ale z ich realizacją bywa różnie. Podobnie jak z praktykami studenckimi w szkołach.
Druga sprawa to system doskonalenia zawodowego już w trakcie kariery. Należy pomyśleć nad stworzeniem sprawnego systemu państwowej certyfikacji ośrodków szkolenia. Być może należy stworzyć towarzyszącą im sieć doradztwa zawodowego na poziomie lokalnym, tak aby nauczyciel historii mógł w swoim powiecie porozmawiać z odpowiednim doradcą na temat sposób nauczania, dotarcia do uczniów, etc. Oczywiście ów doradca metodyczny musi być autorytetem i ten system wyłaniania musi być precyzyjnie określony.
Trudno przeprowadzać też efektywną reformę, jeśli nie ma się poparcia samych nauczycieli, którzy będą przecież ją realizowali.
Sytuacja jest trudna. Według naszych szacunków zagrożenie zwolnieniami może dotyczyć około 40 000 tzw. etatów kalkulacyjnych. Oczywiście, za nimi stoją nauczyciele. Gdy mówiło się o dużo mniejszej liczbie zwolnień, np. w górnictwie, to podejmowanym działaniom towarzyszyły programy osłonowe. To trzeba też wypracować, np. wydłużyć stan nieczynny z pół roku do roku, może powrót do wcześniejszych uprawnień emerytalnych dla tej grupy. Istnieje również możliwość, aby kuratoria tworzyły swoisty bank etatów – aby w pierwszej kolejności ponowne zatrudnienie znajdowali nauczyciele, który stracili pracę w wyniku reformy. Likwidacja gimnazjów to także trudna sytuacja szczególnie dla gmin wiejskich, uboższych, które nieraz wielkim wysiłkiem finansowym wybudowało dużą szkołę, wyposażyło salę gimnastyczną, stworzyło pracownie komputerowe, laboratoryjne. A teraz co? W ten sposób dochodzimy do sytuacji paradoksalnej: PiS deklarował wcześniej wielokrotnie „zero likwidacji, wsparcie dla małych szkół’. Rzeczywistość zweryfikuje te zapowiedzi. Kolejny problem: nauczyciele ostatnio dostali podwyżkę w 2012 roku. 2017 to będzie piąty rok bez żadnego ruchu płacowego w oświacie. Niezadowolenie środowiska jest duże. Jak chce się dokonywać zmian w strukturze, to trzeba wiedzieć, że dobrze opłacany pracownik daje zdecydowanie bardziej wartościowy wkład. A to wszystko i tak rozbije się przecież o nauczycieli. Jak zawsze.
Rozmawiała Karolina Olejak.
Wojciech Książek
Karolina Olejak