Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Marcin Suskiewicz  20 sierpnia 2016

Polecam, Witold Gombrowicz

Marcin Suskiewicz  20 sierpnia 2016
przeczytanie zajmie 6 min

Idea ta wydaje się co najmniej śmiała, ale to chyba czyni ją jeszcze bardziej ponętną. Uznać za wzór dla życia wspólnotowego niepozorną instytucję religijną ukrytą w podwarszawskich lasach, podłączyć, choćby symbolicznie, cały kraj pod program napisany przez ociemniałą zakonnicę dla „niewidomych na ciele i duszy”. Szaleństwo? A może, łudzę się, pomysł zgodny z tą jedyną prawdziwą logiką, która strąca władców z tronu i pokornych stawia za wzór?

Powieść pokoleniowa?

Już któreś pokolenie nie ma swojej wielkiej powieści i nie wiem, czy nam, dwudziesto- i trzydziestolatkom, jest ona bardziej potrzebna niż naszym rodzicom lub dziadkom, w każdym razie jednak – jeśli powieść jest tu w ogóle formą odpowiednią – jest ona potrzebna bardzo. Rozumiemy coś dopiero, gdy o tym opowiadamy. Ktoś z nas musi teraz opowiedzieć nam o nas samych.

A musi to być chyba, jakkolwiek pretensjonalnie to brzmi, opowieść duchowo-intelektualna, pełna odwołań do tekstów, rzecz o naszych lekturach i fascynacjach, o chwilach lęku i zachwytu, o miłości, wreszcie – o nawróceniu. Może też, w jakiejś mierze, o buncie i pragnieniu wolności, z drugiej zaś strony – o megalomańskiej chęci przemiany świata na lepsze. Będzie to może w jakimś stopniu powieść drogi, dziejąca się w pociągach i na górskich ścieżkach, częściowo na emigracji.

To wszystko brzmi z pewnością śmiesznie, ale chyba potrzeba właśnie czegoś w rodzaju młodzieńczego pamiętnika, a przecież nie ma tekstów w większym stopniu skażonych śmiesznością niż zapiski „z okresu dojrzewania”.

Jeśli takie pokoleniowe dzieło kiedykolwiek powstanie, wyróżniać je będzie jego, mimo wszystko, pozytywny, afirmatywny wydźwięk. A jeśli tak – i to zbliża mnie do głównego tematu tego krótkiego szkicu – to dlatego, że będą w nim także bohaterowie pozytywni.

Gombrowicz-apokaliptyk

Z pozoru nie byłoby w tym nic wyjątkowego. Bohaterowie powieści dzielą się, jak wiadomo, na negatywnych i pozytywnych, w każdej książce znajdzie się jakaś nienajgorsza figura. Ale patrząc na literaturę ostatniego stulecia, zwłaszcza tę najlepszą, mało znajdziemy w niej postaci naprawdę pozytywnych. Stało się to wręcz, w jakimś stopniu, kryterium dobrego pisarstwa, a w każdym razie – dobrego nowoczesnego pisarstwa. Nie ominęło to także literatury katolickiej, tej najlepszej – Greene’a, Shūsaku Endō, Mauriaka. Dobra literatura ma mówić prawdę, zaglądać za mieszczańskie fasady, ukazywać władające nami demony. Pisać inaczej byłoby naiwnością, na którą mogła sobie pozwolić bezrefleksyjna przednowoczesność. Nowoczesność musi być refleksyjna, musi więc ukazywać ciemną stronę człowieka. Ma to także znaczenie religijne: pisać inaczej znaczyłoby zapominać o ludzkiej słabości i grzechu.

Na tym też, argumentował kiedyś na łamach paryskiej „Kultury” Józef Wittlin, polega wartość dzieła Witolda Gombrowicza. Gombrowicz jest według autora „Soli ziemi” apokaliptykiem, jego pisarstwo zaś – „apokalipsą”, „odkrywaniem rzeczy zatajonych”, ujawnieniem kłamstwa i grzechu, którym podszyte są stosunki międzyludzkie. To też czyni je w jakimś stopniu chrześcijańskim, bo;

każdy uczciwy apokaliptyk, choćby trzymał się jak najdalej od prawdy Krzyża – już przez samą trawiącą go pasję szukania prawdy […] – jest jak gdyby draśnięty drzazgą z tamtego Drzewa.

Ale zaraz – czy nie powstaje w ten sposób dychotomia, która musi być katolickiej wrażliwości obca: albo prawda, albo świętość? Albo ukazuję ludzi takimi, jacy są naprawdę, albo piszę hagiografię (która ma być synonimem historii naiwnej, nieprawdziwej). Katolicyzm mówi jednak: i prawda, i świętość. Może trudna, skomplikowana świętość, ale jednak świętość. Bo jeśli jest grzech, to przecież jest też łaska.

Dalej niż skamandryci

Jakże głęboki okazuje się jednak Gombrowicz-apokaliptyk w porównaniu z niektórymi nurtami naszej literatury międzywojennej. Lubimy poezję skamandrytów, opowiadania Iwaszkiewicza słusznie uważamy za arcydzieła, tęsknimy za urokiem radosnych biesiad w „Ziemiańskiej”, ale przecież trudno pozbyć się wrażenia, że cała ta kultura, której symbol stanowią „Wiadomości Literackie”, była w dużej mierze płytka i niepoważna. Estetyzm, naiwna panteistyczna duchowość, kult autorytetów, mieszczańskie moralizatorstwo – chciałoby się czegoś więcej od elity kulturalnej narodu, który po ponad stu latach wreszcie odzyskał niepodległość i który – o czym przypominał mu parę dekad wcześniej niestrudzony Stanisław Brzozowski – ma do wykonania ogromną duchową pracę. Z tego punktu widzenia Gombrowicz, równy im w stylistycznej biegłości, co ja mówię, przewyższający ich i pod tym względem, a przy tym bezlitośnie refleksyjny, ironiczny – stanowi dla autorów „Wiadomości Literackich” potrzebną przeciwwagę.

Tu jednak znów pojawia się pytanie: czy nie jest możliwa trzecia droga? Łącząca refleksję i radość, a do tego prawdę i świętość? Idąca dalej niż „Wiadomości Literackie”, ale posiadająca w większym niż Gombrowicz stopniu charakter afirmatywny, konstruktywny? Zrywająca maski, ale ukazująca pod nimi uśmiechnięte twarze świętych?

Jacek Moskwa pisze w biografii Antoniego Marylskiego, jednego z zażołycieli Dzieła Lasek, że u tamtego przedwojennego pokolenia powszechny był głód prawdy – także prawdy życia, czyli świętości. Zdaje się więc, że wielu poszukiwało wtedy opisanej wyżej trzeciej drogi. I chyba części z nich udało się ją znaleźć.

Ksiądz, słup w sutannie żywego ognia

Nie mam talentu, żeby napisać powieść pokoleniową, za którą wzdychałem na wstępie, ale gdybym miał ją pisać, jednym z moich bohaterów pozytywnych byłby ks. Władysław Korniłowicz, w Laskach zwany Ojcem. Pojawiłby się jako bohater biografii wertowanej przez narratora w trudnych chwilach, na poły mityczna postać spoglądająca nań z czarno-białej fotografii i dodająca otuchy dobrym wzrokiem, orędownik wzywany w modlitwach.

Był chyba dla wielu taką postacią już za życia. Jerzy Andrzejewski, który przed wojną znał go osobiście i na nim być może wzorował postać ks. Siechenia z „Ładu serca”, pisał o nim po latach:

Nie sądzę, żeby żył ogarnięty anielskim spokojem serca i umysłu. Myślę, że miał wiele godzin ciężkich i mrocznych. Ale należał do tych natchnionych wybrańców, którzy własnego zbawienia poszukują, wspomagając i wspierając słabych, zabłąkanych oraz skłóconych ze sobą i ze światem. Myślę o Nim: On. Myślę, jak tutaj wszyscy: Ojciec.

Młody poeta Jerzy Liebert też prawdopodobnie właśnie o nim pisał w swojej „Romantyczności”  jako o księdzu, słupie w sutannie żywego ognia.

Tenże właśnie Liebert i jego duchowa droga, której odbicie znajdziemy w zbiorze listów do przyjaciółki, późniejszej zakonnicy w Laskach, Bronisławy (Agnieszki) Wajngold, byłby zresztą może, mimo dzielących nas wielu dziesięcioleci, pewnym wzorem dla takiej powieści pokoleniowej.

Liebert, przyjaciel Iwaszkiewiczów i innych skamandrytów, prenumerujący „Wiadomości Literackie”, ale szukający czegoś więcej – żyjącego Boga.

Liebert, który zetknął się ze świętością – ks. Korniłowicza, Matki Czackiej, innych sióstr z Lasek – i nigdy jej nie zapomniał, choć próbował przed nią uciec.

Liebert, walczący o prawdę swojego życia, świadomy słabości, walczący z grzechem. Czy tę walkę ostatecznie wygrał – trudno powiedzieć. Związał się z mężatką, Marią Leszczyńską, i oddalił od ks. Korniłowicza. Gdy zmarł młodo na gruźlicę, Maria przeżyła załamanie nerwowe. Leczyła się przez jakiś czas w Tworkach, by później trafić do Lasek, pod opiekę sióstr.

Liebert odkrywający moc sakramentów. Włóczący się z przyjaciółmi po górach, „nie wiedząc, gdzie się będzie spało”, zatrzymujący się po drodze na mszę świętą.

Liebert, poeta nowoczesny, nie bojący się eksperymentować z formą – a piszący o wierze, świadomej, nie odziedziczonej, lecz będącej wynikiem własnego, wciąż ponawianego wyboru.

Forma polska

Środowisko Lasek to zresztą cały wachlarz ciekawych postaci. Pierwsze miejsce wśród nich zajmuje niewątpliwie Matka Czacka, arystokratka, która, dowiadując się, że nieodwołalnie traci wzrok, postanawia zapoznać się z najnowocześniejszymi metodami edukacji niewidomych i założyć pomagającą im instytucję religijną. Nowoczesną i religijną zarazem, jak pisała.

Jest Antoni Marylski – „Ksiądz katolicki, uczestnik rewolucji”, jak w żartach kazał sobie wyryć na grobie, lider małej, inspirowanej Tołstojem pacyfistycznej wspólnoty w ogarniętym rewolucją Petersburgu, nawrócony po powrocie do Polski przez ks. Korniłowicza i Matkę Czacką. Jest siostra Teresa Landy, absolwentka filozofii w Paryżu, przyjaciółka Maritainów, która wróciła do wiary pod wpływem lektury Brzozowskiego i rozmów z ks. Korniłowiczem. Są księża Tadeusz i Aleksander Fedorowiczowie – ten pierwszy to kierownik duchowy Karola Wojtyły. Jest malarz ks. Jerzy Wolff, są świeccy współpracownicy: Leon Czosnowski, Henryk Ruszczyc, Zofia i Helena Morawskie, Irena Gombrowicz, siostra Witolda, którą nazywał „nowoczesną katoliczką”.

Jest późniejszy Prymas Polski, ks. Stefan Wyszyński, duchowy uczeń ks. Korniłowicza, uważający Laski za swoją ojczyznę.

Myślę sobie, że właśnie w tych postaciach, właśnie w Laskach nasze pokolenie może odnaleźć wzór polskiego życia zbiorowego i indywidualnego, polskiej formy. Matka Czacka, mimo iż starała się przede wszystkim stworzyć skromną instytucję dla niewidomych, zapraszała do Dzieła wszystkich.

Nie ma u nas murów, jednolitego życia o jednym celu…,

pisała w 1933. Brzmi jak coś, w co każdy z nas może się wpisać.

Tekst powstał ze środków programu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego „Promocja literatury i czytelnictwa”.