Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Piotr Wójcik  20 lipca 2016

Ludowa historia lubi się powtarzać

Piotr Wójcik  20 lipca 2016
przeczytanie zajmie 7 min

Niemal wszędzie szybkim i burzliwym przemianom towarzyszą nieprawidłowości, przejawy zwykłej bandyterki w białych rękawiczkach oraz „niezbędne koszty”. Zbyt prosto są one zbywane przez obrońców zmian, którzy elegancko zasłaniają się faktem, że finalnie nastąpił przecież wyraźny postęp. Zbyt łatwo dajemy się nabierać beneficjentom przemian, którzy, wpajając nam rzekomą obiektywność procesów, z premedytacją korzystają z nich w najlepsze. Zbyt często rezygnujemy z zadania dwóch fundamentalnych pytań – czy na pewno nie dało się inaczej posunąć spraw do przodu i czy poniesione koszty są adekwatne do zysków społecznych?

USA uchodzą za wzorowy przykład szybkiego rozwoju i miejsca, w którym każdy będzie miał swoją szansę na zmianę życia na lepsze. O ile tezy te w stosunku do współczesności są tylko co najmniej podkoloryzowane, to z punktu widzenia przeszłości nie mają już nic wspólnego z rzeczywistością. Rozwój USA i przemiana ich w ogólnoświatowe mocarstwo nastąpiło na karku milionów bezwzględnie potraktowanych ludzi oraz wystawieniu poza nawias społecznych całych grup: Indian, murzynów, kobiet, drobnych dzierżawców i pracowników najemnych. Właśnie z ich perspektywy historię USA zdecydował się pokazać Howard Zinn w swym kultowym już dziele Ludowa historia Stanów Zjednoczonych, wydanym niedawno po raz pierwszy w Polsce przez Krytykę Polityczną. Przypomnienie o tych wszystkich zapomnianych ofiarach i bohaterach nie jest główną zaletą tej pozycji. Ludowa historia… pokazuje przede wszystkim jak na dłoni procesy społeczne, które zachodziły i zachodzą pod wszystkimi szerokościami geograficznymi. Oczywiście, że żadna historia nie toczy się dokładnie tak samo, a żadna sytuacja nie przypomina przeszłości w skali 1:1. Jednak nie powinno nas to odciągnąć od poszukiwania analogii i wyciągania wniosków na temat teraźniejszości i na przyszłość. Bo jeśli historia nie jest w stanie nas czegoś nauczyć, to w gruncie rzeczy do niczego nie jest nam niepotrzebna. A że jest inaczej Howard Zinn udowadnia raz po raz, rysując na tych niemal 900 hipnotyzujących stronach zdarzenia, które co rusz sprawiają wrażenie, jakbyśmy je już gdzieś widzieli.

Najczęściej przewijającym się motywem w historii USA według Zinna jest bezwzględne wykorzystywanie swej przewagi ekonomicznej przez grupy uprzywilejowane. Rozwarstwienie majątkowe pojawiło się w USA błyskawicznie i równie szybko się pogłębiało. Już w roku 1687 w Bostonie górny 1 procent społeczeństwa posiadał 25 proc. całego majątku. Tymczasem w 1770 roku ten odsetek wzrósł do 44 proc. Oczywiście fakt wysokich nierówności w USA jest powszechnie znany, pokutuje jednak też mit „od pucybuta do milionera”, zgodnie z którym każdy ma szansę stać sie takim bogaczem, wystarczą tylko chęci i talent. Mit ten, stanowiący niejako alibi dla szeroko rozwartych nożyc, ma i miał z rzeczywistością niewiele wspólnego. W XIX wieku 90 proc. dyrektorów przedsiębiorstw przemysłowych wywodziło się z klasy średniej lub wyższej, a wśród najbogatszych Amerykanów ledwie kilku zaczynało z niskiego pułapu majątkowego. Bogacenie się w USA nie było wynikiem unikalnych umiejętności czy pracowitości, tylko raczej umiejętnym używaniem tej przewagi majątkowej i zasobów, które się już posiadło. Wielki Thomas Edison wprost obiecał każdemu (!!!) deputowanemu z New Jersey po 1000 dolarów łapówki w zamian za korzystne dla jego działalności ustawodawstwo. Właściciele linii kolejowej Central Pacific, którą budowały tysiące Irlandczyków i Chińczyków za dolara dziennie, wydali 200 tys. dol. na łapówki w Waszyngtonie, by dostać 3,5 mln hektara ziemi za darmo. Słynny J. P. Morgan, będący synem bankiera, zarobił pierwsze wielkie pieniądze kupując 5 tys. karabinów po 3,5 dol. za sztukę, które następnie sprzedał armii amerykańskiej. Problem w tym, że karabiny miały mały defekt – odstrzeliwały kciuk żołnierzom. Kłopotliwą sprawę zakończył sędzia federalny, który w swym wyroku uznał ją za zupełnie w porządku. Kilkadziesiąt lat później, w roku 1900 Morgan kontrolował już połowę krajowej sieci kolejowej oraz firmy ubezpieczeniowe, obracające zupełnie kosmiczną jak na tamte czasy kwotą miliarda dolarów. Wykorzystywanie swego statusu ekonomicznego nie służyło jedynie do powiększania majątku. Podczas wojny secesyjnej ze służby wojskowej wykupili się dokładnie wszyscy amerykańscy bogacze, z Carnegiem, Rockefellerem i Morganem na czele. 

Niemal od zarania powoływanie się na praworządność i „świętość umów” służyło grupom uprzywilejowanym do podporządkowywania sobie innych i poszerzania swoich wpływów i bogactwa. A instytucje prawne stały raczej na straży status quo, a nie szukały sprawiedliwości. Jednymi z pierwszych ofiar tak pojmowanej praworządności byli pracownicy służebni, czyli imigranci, którzy jeszcze przed przyjazdem podpisywali umowy, według których mieli odpracować kilka lat w zamian za pokrycie im kosztów przyjazdu do USA. Na początku XVII wieku w Wirginii na straży tych umów stała Izba Obywatelska – robiła to jednak w taki sposób, że egzekucja praw pracowników była jedynie mglistą teorią, za to prawa wynajmujących były daleko rozszerzane. Dzięki takiej wykładni dość szybko pracownicy służebni zostali sprowadzeni do pozycji niewolników – nie tylko byli bici czy wykorzystywani seksualnie, ale nawet oficjalnie sprzedawani na targach. W buty Izby Obywatelskiej wszedł następnie Sąd Najwyższy, który blokował równouprawnienie czarnoskórych po zniesieniu niewolnictwa chociażby interpretacją 14. poprawki, uznając, że nie odnosi się ona do indywidualnych przypadków, a więc dyskryminacja czarnych Amerykanów w obiektach użyteczności publicznej jest zgodna z prawem. Na nic się tu zdały argumenty podnoszone przez obrońców równego traktowania Afroamerykanów, że ta sama poprawka przyznaje im obywatelstwo, a więc ich prawa i przywileje nie mogą być w świetle konstytucji w żaden sposób ograniczane przez instytucje publiczne. Dzięki takiej interpretacji Sądu Najwyższego kolejne stany wprowadzały rozwiązania, które szybko sprowadziły pozycję murzynów do niewiele lepszej niż przed abolicją. Następnie Sąd Najwyższy ukręcił łeb wielu ważnym ustawom grożącym grupom uprzywilejowanym, m.in. Ustawie Shermana, która miała ograniczyć monopole, a także podwyżce podatków od wysokich dochodów. Co ciekawe, Sąd Najwyższy wykorzystał tę samą 14. poprawkę, która według niego nie chroniła przed dyskryminacją czarnoskórych, do ochrony prawa spółki zbożowej, której przyznał pakiet… praw obywatelskich, gdyż według prawa była ona osobą. Co więcej, te absurdalnie różne interpretacje wydał w tym samym 1877 roku.

Nie tylko odpowiednio sprofilowany wymiar sprawiedliwości stał na straży hegemonii grup uprzywilejowanych. Równie istotne było, kto tworzył prawo. Wśród 55 mężczyzn, którzy w 1787 r. zabrali się w Filadelfii za opracowanie Konstytucji, większość z nich stanowiła zamożnych prawników lub właścicieli dużych przedsiębiorstw czy plantacji z niewolnikami. Połowa twórców Konstytucji z USA zdobywała zyski również z działalności kredytowej, a aż 40 z tych 55 osób posiadała obligacje rządowe. Oczywiście prowadziło to do takich sytuacji, w których odpowiednie przepisy były wprowadzane albo wprost w interesie wprowadzających, albo w taki sposób, żeby im, broń Boże, nie zaszkodzić. Pierwsza ustawa znosząca niewolnictwo, czyli „Proklamacja emancypacji” z 1863 r. uznawała za wolnych tylko niewolników z obszarów… walczących przeciw Unii. The London Spectator skwitował to stwierdzeniem: „Zasadniczo nie chodzi o to, że jest niegodziwością, by jeden człowiek posiadał drugiego. Można posiadać innych ludzi, o ile się jest lojalnym wobec USA”. Oprócz tego, kto pisał prawo, istotne było też, kiedy ono było uchwalane. Zgodnie z „doktryną szoku” Naomi Klein doskonałym na to czasem były czasy niespokojne. Podczas wojny secesyjnej Kongres uchwalił wiele użytecznych dla biznesu przepisów, które wcześniej były blokowane, np. możliwość podpisywania umów z pracownikami z zagranicy, którzy następnie musieli odpracować koszty przyjazdu. Wprowadził tym samym do XIX-wiecznego prawa znanych z XVII wieku pracowników służebnych, których tym razem dla niepoznaki nazwał kontraktowymi. Zresztą nawet to prawo, które było pisane w dobrej wierze, często nie było po prostu przestrzegane. Choć w 1808 r. zakazano dalszego importu niewolników, to władze stanowe tak stały na straży tych przepisów, że w latach 1790–1860 ich liczba wzrosła z pół miliona do… 4 milionów.         

Stałym elementem strategii grup hegemonicznych w USA było (i zresztą jest do dziś) przesuwanie ciężkości sporu politycznego na tematy nieistotne, podgrzewając niechęć rasową czy narodową, a odsuwając zainteresowanie ludu od podporządkowania ekonomicznego i interesów warstw zamożnych. Już w propagandzie podczas wojny o niepodległość dokonywano przeróżnych wygibasów, by całą winę za położenie warstw upośledzonych zwalić na władze kolonialne. „Chodziło o znalezienie języka na tyle konkretnego, by wywoływał antybrytyjskie nastroje, a zarazem na tyle ogólnikowego, aby uniknąć konfliktu klasowego.” Efektem tak prowadzonej propagandy były tak absurdalne zdarzenia, jak szturm na teatr Astor Place Opera House, ponieważ w roli Makbeta miał wystąpić brytyjski aktor. Ten schemat wykorzystywano także w trakcie wojny secesyjnej, podczas której wszystkie liczące się siły polityczne zajmowały częste stanowiska wobec wojny, tymczasem o wprowadzanych cichaczem zmianach gospodarczych nikt głośno nie mówił. „Głoszono więc, że jest to wojna toczona o wolność, lecz jednocześnie wojsko atakowało robotników, którzy ośmielili się strajkować i masakrowało Indian w Kolorado.” Symbolicznym momentem tego konsensusu sił politycznych USA w zakresie polityki gospodarczej była prezydentura Groovera Clevelanda, który początkowo był uznawany za zdecydowanego przeciwnika monopoli i wielkich koncernów, tymczasem po wygraniu wyborów nie tylko nie zmienił polityki, ale wręcz obsadzał stanowiska państwowe ludźmi korporacji – np. sekretarzem Marynarki Wojennej został William Whitney, członek rodziny właścicieli Standard Oil, który po swoim awansie kupował stal dla floty po zawyżonych cenach od Andrew Carnegiego.

Nie trzeba chyba bardzo nadwyrężać naszej pamięci, by zlokalizować w najbliższej historii oraz współczesności przykłady procesów, które opisał Zinn. Także w Polsce duża część górnego „1 procenta” doszła do wielkich pieniędzy nie talentem i oryginalnym pomysłem, ale wątpliwymi „dealami” i wykorzystując swe kontakty w elitach rządzących. Również nad Wisłą wykorzystywano zawieruchy polityczne do wprowadzania przepisów, na których uwłaszczały się następnie grupy uprzywilejowane, czego koronnym przykładem była „ustawa Wilczka” uchwalona w schyłkowym okresie PRL. We współczesnej III RP wymiar sprawiedliwości też zbyt często stoi nie na straży sprawiedliwości, ale czyichś interesów, tak jak w trakcie sporów o warszawską reprywatyzację. Polskie elity także z lubością wykłócają się o rzeczy trzeciorzędne, rozpalają wojenki światopoglądowe, próbują przenieść społeczny gniew na różne grupy, od górników po uchodźców, byle nie roztrząsać prawdziwych źródeł problemów, takich jak wewnątrzspołeczne stosunki ekonomiczne. Oczywiście nie chodzi o to, by czytać Ludową historią…, szukając w niej pocieszenia, że nawet w światowym mocarstwie te nieciekawe zjawiska mają miejsce. Marne by to było pocieszenie. Lektura Zinna pomaga zrozumieć istotę tych procesów, co dla świadomego społeczeństwa, które chciałoby ich w przyszłości uniknąć, miałoby znaczenie niebagatelne. Bez kozery powiem, że z Ludowej historii Stanów Zjednoczonych powinno się zdawać maturę. W końcu znajomość mechanizmów przemocy ekonomicznej jest dla młodych ludzi, wchodzących na rynek pracy i w dorosłe życie, dużo ważniejsze niż wiedza, ilu posłów zasiada w Sejmie. 

H. Zinn, Ludowa historia stanów zjednoczonych. Od roku 1492 do dziś, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2016.