Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Marcin Kędzierski  22 czerwca 2016

Wiara czyni cuda

Marcin Kędzierski  22 czerwca 2016
przeczytanie zajmie 7 min

Istotne zmiany potencjału gospodarczego, militarnego, a co za tym idzie także i politycznego poszczególnych państw, prowadzą do zachwiania równowagi i stwarzają przestrzeń do rewizji ładu międzynarodowego, zarówno na poziomie globalnym, jak i regionalnym. Ale moment oraz sposób, w jaki do tej rewizji dochodzi, zależy często od sposobu postrzegania świata – tak przez decydentów, jak i społeczeństwo. Dziś w państwach UE rośnie w siłę przekonanie, że wspólnota nie przetrwa obecnego kryzysu (a w zasadzie kryzysów, bo jest ich co najmniej kilka). Dlatego niezależnie od wyników czwartkowego referendum w Wielkiej Brytanii, losy procesu integracji europejskiej w kształcie, jaki znamy, są najprawdopodobniej przesądzone.

Jeszcze w latach 80. XX wieku spora część analityków międzynarodowych w USA przestrzegała prezydenta Ronalda Reagana przed prowadzeniem konfrontacyjnej polityki wobec ZSRR, który ich zdaniem wciąż był w stanie wygrać konflikt zimnowojenny. Ale nie tylko za oceanem wiara w potęgę Sojuzu była tak silna. W państwach Europy Środkowej jeszcze pod koniec lat 80. przekonanie o braku możliwości zrzucenia radzieckiego jarzma było dość powszechne. Jednak nagle w ciągu kilkunastu miesięcy od 1989 do 1991 roku cały blok wschodni rozpadł się jak domek z kart. Oczywiście, istniało wiele przyczyn rozpadu ZSRR w sferze realnej – nieefektywność gospodarki centralnie planowanej, spadek cen ropy, wyścig zbrojeń, wojna w Afganistanie, słabość przywództwa politycznego w schyłkowej epoce Breżniewa oraz jego następców, reformy Gorbaczowa, działania opozycji w państwach komunistycznych oraz ruchy narodowe w republikach radzieckich, etc. Ale Jesień Narodów wydarzyła się właśnie w 1989 roku dlatego, że grupa ludzi doszła do przekonania o wyczerpaniu się „idei” ZSRR. Na przykładzie NRD – w pewnym momencie Berlińczycy uznali, że nie ma powodu, aby mur dzielił ich miasto. Strażnicy uznali, że nie ma powodu, aby do nich strzelać. Politycy uznali, że nie ma powodu, aby kazać im strzelać. Wreszcie elity uznały, że w zasadzie nie ma powodu, aby Niemcy były podzielone i poddane w połowie kontroli obcego mocarstwa. Nie było nikogo, kto chciałby bronić starego porządku, dlatego przyszedł nowy.

Analizując wydarzenia przełomu lat 80. i 90. XX wieku, tego symbolicznego „końca historii”, warto zadać pytanie, kto dziś chciałby i mógłby bronić dalszej integracji w Europie? I drugie, równie ważne ­– dlaczego „ojcom założycielom” Wspólnoty udało się przełamać społeczny opór i uruchomić proces integracji na kontynencie podzielonym tragedią dwóch wojen światowych? Wreszcie trzecie, kluczowe z perspektywy Polski – czy UE jest nam tak bardzo potrzebna i czy widmo jej rozpadu jest dla nas aż tak niekorzystne?

Nie sposób jednak odpowiedzieć na te pytania bez wielowymiarowej (choć z racji długości tekstu mocno uproszczonej) diagnozy, gdzie Unia znajduje się w 2016 roku. Czy faktycznie UE jest dziś w podobnym miejscu, toute proportion gardée, co Europa lat powojennych czy ZSRR pod koniec lat 80.? Po pierwsze, w wymiarze geopolitycznym Wspólnota w ostatnich latach przesunęła się (albo została przesunięta) z globalnego centrum do półperyferii. Jedynie Niemcy jako światowa potęga eksportowa pozostają wciąż w twardym, globalnym rdzeniu, i to głównie dlatego, że mogą korzystać z dobrodziejstw słabszej niż marka wspólnej, europejskiej waluty. Francja i Wielka Brytania, które od czasu kryzysu sueskiego symbolicznie utraciły status mocarstw kolonialnych, w wyniku światowego kryzysu gospodarczego 2008 roku i zmian na scenach politycznych, do których on doprowadził, przestały odgrywać rolę liderów integracji, jak jeszcze kanclerz Merkel nazywała ich w 2007 roku. Oczywiście można argumentować, że podobne problemy EWG przeżywała w latach 70. w okresie stagflacji (wówczas kraje członkowskie zaczęły prowadzić protekcjonistyczną politykę beggar-thy-neighbour), a mimo to przetrwała, ba, kilka lat później dynamicznie powróciła na ścieżkę integracji. Nie można jednak zapominać, że w tamtym czasie Europa korzystała z geopolitycznej stabilizacji związanej z odprężeniem i obradami KBWE, a później w latach 80. z silnego wsparcia ze strony USA. Dziś Stary Kontynent nie może liczyć ani na jedno, ani na drugie. Szczególnie istotny jest aspekt współpracy transatlantyckiej – umowa TTIP najpewniej ugrzęźnie na etapie ratyfikacji, a na horyzoncie nie widać specjalnie innych projektów wzmacniających euroatlantycką więź. Może poza NATO, ale i tu amerykańskie zaangażowanie nawet pomimo otwarcia wschodniej flanki będzie nieporównywalnie mniejsze niż w czasie Zimnej Wojny.

Po drugie, w wymiarze politycznym kraje członkowskie stopniowo, ale systematycznie, radykalizują się. Wynika to z wielu przyczyn, wśród za najważniejszą należy uznać rosnące nierówności oraz rewolucję informacyjną. Z jednej strony pogorszenie się warunków życia i brak perspektyw dla sporych grup ludności oraz związana z nim rosnącą niechęć wobec imigrantów, napędzają ruchy lewicowe pokroju Podemos czy Syrizy, czy też prawicowe takie jak Front Narodowy, czy Alternative für Deutschland. Z drugiej strony zachodnie elity polityczne, funkcjonujące w paradygmacie poprawności politycznej, nie są dłużej w stanie kontrolować publicznego dyskursu w dobie rewolucji informacyjnej. Szczególnie dobrze widać to w ostatnich miesiącach w Niemczech, w których od kilkudziesięciu lat istniało wiele politycznych tematów tabu – nawet jeśli w debacie pojawiały się kontrowersje, były one natychmiast spychane na margines. Dziś w publicznej niemieckiej telewizji można rozważać wariant strzelania do nielegalnych imigrantów, a osób wygłaszających takie poglądy nie czeka polityczny i społeczny ostracyzm. Internet stał się narzędziem upodmiotowienia obywateli, a nowy europejski demos niekoniecznie przyklaskuje wizji „brukselskich” elit. Referendum nad Brexitem jest symbolicznym, ale nie jedynym przejawem tego procesu. Na marginesie warto pamiętać, że ta internetowa rewolucja może być sterowana z zewnątrz – wystarczy zapytać, cui bono?

Po trzecie wreszcie, UE trwa od kilku lat w permanentnym kryzysie gospodarczym i poza Niemcami nie jest w stanie konkurować z USA oraz Chinami. Ambitne plany takie jak przewodniczącego Komisji Jeana Claude’a Junckera na razie nie mają wpływu na kondycję europejskiej gospodarki. Znów, przyczyn takiego stanu rzeczy jest bardzo wiele – od politycznych (peryferyzacja), przez demograficzne (m.in. brak wykwalifikowanych pracowników, których nie można wprost zastąpić imigrantami; wzrost obciążeń budżetowych z tytułu ochrony zdrowia i systemów zabezpieczeń społecznych), po kulturowe („syte społeczeństwo”, brak bodźców do innowacji).

Podsumowując, nie widać dziś ani czynników zewnętrznych, ani wewnętrznych, które mogłyby zahamować proces dezintegracji UE. Warto podkreślić słowo „mogłyby”, bo takie instytucje jak Komisja czy przywódcy niektórych państw członkowskich nie mają potencjału sprawczego. Komisja, ponieważ nie ma narzędzi, a rządy dlatego, że w dobie postpolityki są zakładnikami zdemokratyzowanej opinii publicznej, a co za tym idzie – elektoratów. Drugą ofiarą może stać się Wielka Brytania i premier David Cameron, który czując zagrożenie ze strony UKIP zdecydował się rozpisać referendum. W krótkim okresie przyniosło to spodziewane rezultaty – torysi zdecydowanie wygrali wybory w 2015 roku. W dłuższym okresie efekt może być jednak dla samych Brytyjczyków negatywny, bo wystąpienie z UE może okazać się dla nich gospodarczą katastrofą. Dlaczego jednak drugą ofiarą? Bo pierwszą już jest sama Unia – niezależnie od wyniku brytyjskiego referendum, Londyn rozpoczął ogólnowspólnotowy proces renegocjacji warunków członkostwa, i jest tylko kwestią czasu, kiedy kolejne państwa ustawią się w kolejce po opt-out’y. Skoro bowiem Unia się dezintegruje, warto na wszelki wypadek zabezpieczyć swoje interesy. W rezultacie zadziała efekt samospełniającej się przepowiedni – jeśli nie zdarzy się cud, a takiego na horyzoncie nie widać, Unia Europejska, jaką znamy, zniknie. Pytanie jedynie, jak szybko – wielu uważa, że rozbuchana do granic wyobraźni administracja gwarantuje inercyjność, a co za tym idzie względną stabilność systemu. Doświadczenia lat 1989-1991 pokazują jednak, że takie zmiany mogą nastąpić o wiele dynamiczniej, niż mogłoby się nam wydawać. House of cards.

Czy powinno nas to martwić? Powinno, i to bardzo. Jak pisałem w maju 2014 roku, Polska jest zbyt małym krajem, by mogła odgrywać podmiotową rolę na arenie globalnej. Dlatego w interesie Warszawy jest zrobienie wszystkiego, aby Unia stała się ważnym podmiotem na geopolitycznej mapie świata (oczywiście gospodarczym, nie militarnym), z Polską jako kluczowym graczem, który ma wpływ na kierunek zmian we Wspólnocie. Jak to zrobić? Warunkiem, o którym pisałem w 2014 roku, jest umocnienie wewnętrzne państwa, innowacyjny skok polskiej gospodarki i zbudowanie wewnątrz UE silnej koalicji państw Europy Środkowej, które będą podzielać naszą wizję rozwoju Unii. Plan Morawieckiego, na który wciąż czekamy, daje nadzieję na realizację drugiego z powyższych postulatów. Z pozostałymi jest gorzej – nie udało się wciąż stworzyć strategicznego „mózgu państwa” (chyba że ma nim być Ministerstwo Rozwoju), nie udało się też zaproponować wspólnej z państwami Międzymorza wizji rozwoju UE. Trzeba jednak podkreślić, że rząd PiS deklaruje chęć działania na wszystkich trzech kierunkach. Czy będą one skuteczne – czas pokaże. Wątpliwości jest wiele, jednak od przejęcia władzy przez rząd premier Beaty Szydło minęło wciąż niewiele czasu, by dokonywać wiążących podsumowań. Z perspektywy dwóch lat od opublikowania wspomnianego tekstu trzeba jednak zwrócić uwagę, że zmianie uległ jeden istotny czynnik, który musi mieć wpływ na trzeci z postulatów, czyli politykę zagraniczną Polski. Jest nim słabnięcie Niemiec, które po pierwsze zwiększa nasze pole manewru w regionie (telefony z Berlina dzwonią w Pradze czy Budapeszcie o wiele rzadziej niż wcześniej), a po drugie stwarza niewielką, ale jednak szansę na redefinicję strategicznego partnerstwa Polski i Niemiec, którego ćwierćwiecze właśnie świętujemy. Wydaje się, że ostatni wywiad ministra Krzysztofa Szczerskiego dla „Rzeczpospolitej” jest próbą wysłania sygnału do naszych zachodnich sąsiadów. Czy jednak jest to faktyczny sygnał, i czy zostanie on odczytany – trudno dziś przesądzać. Ale warto podjąć wszelkie działania w tym kierunku, nawet jeśli prawdopodobieństwo ich powodzenia jest bardzo niskie.

Trzeba mieć jednak świadomość, że wpływ Polski na opisane wcześniej procesy dezintegracyjne są nikłe. Jedynym ratunkiem dla idei integracji europejskiej jest pojawienie się wizjonerów na wzór Roberta Schumana, Konrada Adenauera czy Alcide de Gasperiego. „Ojcowie założyciele” nie byli utopistami. Mieli świadomość ogromnych partykularyzmów i nie wierzyli w ideę współpracy ponad interesami. Ale potrafili przekonać elity i społeczeństwa  państw Europy Zachodniej, że integracja jest w dobrze pojętym interesie wszystkich członków – zarówno w wymiarze gospodarczym, jak i geopolitycznym. W gruncie rzeczy podobnie jak na przełomie lat 40. i 50. stoimy w obliczu nowej zimnej wojny, z tą różnicą, że nie jesteśmy w centrum. Dlatego chcąc mieć jakikolwiek wpływ na bieg historii, musimy jeszcze mocniej współpracować z europejskimi partnerami, by uzyskać miejsce przy globalnym stoliku dla Unii Europejskiej.

Nowej Unii, opartej na innych zasadach, bo tej Unii, którą znamy i która grzęźnie w rozmowach o pogłębianiu współpracy politycznej, praktycznie już nie ma. Potrzebujemy Unii, która będzie skoncentrowana na współpracy gospodarczej; Unii, która nie będzie ograniczać rynku wewnętrznego (co systematycznie się dzieje w orzecznictwie Trybunału Sprawiedliwości UE); Unii, która będzie podmiotem globalnego handlu, także w ramach skrojonego na miarę TTIP, pomimo wielu kontrowersji związanych z tą umową; wreszcie Unii, która nie tworzy prawem silniejszego warunków korzystnych tylko dla wybranych państw członkowskich, ale rozwija się z uwzględnieniem zasady solidarności. Powyższe sugestie mają charakter kierunkowy, są bardzo ogólne i mogą wydawać się banalne, ale trudno debatować o szczegółowych rozwiązaniach, kiedy chwieje się cała konstrukcja integracji. Zresztą wizja musi być ogólna, by pociągać i przekonywać. UE jest dowodem, że technokracja bez ogólnej wizji na dłuższą metę prowadzi na manowce. Dlatego Schumanowi się udało, a Barroso czy Junckerowi – nie.

Jeśli chcemy być jednym z liderów Wspólnoty, nowa wizja UE powinna wypłynąć z Warszawy. W dobie braku alternatywy i nadziei szansa przebicia się z taką wizją jest zdecydowanie większa. Pytanie tylko, czy premier Szydło lub ktoś z jej otoczenia jest wizjonerem na miarę Schumana, czy Adenauera. A nawet jeśli, czy znajdzie w Europie kilku polityków wielkiego formatu, którzy będą w stanie w kontrze do opinii publicznej i elektoratów tchnąć wiarę w sens integracji europejskiej. Bo wiara czyni cuda. A Unia potrzebuje cudu, by pozostać czymś więcej niż grupą kilku państw Europy Zachodniej.