Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Katarzyna Nowicka  23 kwietnia 2016

Prowincja bez głosu

Katarzyna Nowicka  23 kwietnia 2016
przeczytanie zajmie 6 min

Istnieją co najmniej dwa, przeciwstawne wizerunki prowincji we współczesnej polskiej literaturze, co wynika ze sprzeczności między światem, w którym pisarz żyje, a światem, w którym chciałby żyć. Mamy więc do czynienia z reportażami sensacyjnie prezentującymi patologie polskiej prowincji, a z drugiej strony równie chętnie pisarze z nostalgią peryferie mitologizują.

Żeby sensownie mówić o prowincji, trzeba opowiadać o niej w relacji do jasno zdefiniowanego centrum. W przypadku Polski takim centrum, choć słabym, pozostaje Warszawa, choć trzeba zaznaczyć, że po upadku komunizmu silne przyciąganie stolicy osłabło względem zagranicznych miast – cel migracji góruje nad jego miejscem. Mimo tego przemieszania centrów, to wciąż Warszawa koncentruje życie polityczne i gospodarcze, to jej perspektywa przedstawiania świata i Polski jest uprzywilejowana w mediach, przy czym, według badań Tomasza Zaryckiego, Peryferie. Nowe ujęcie zależności centro-peryferyjnych, dominacja kulturowa Warszawy nie jest postrzegana jako tak przytłaczająca, jak dominacja polityczna i ekonomiczna. Funkcjonują przecież dyskursy „małych ojczyzn”, będące niekiedy ważnym elementem tożsamości, które jednak w zderzeniu z dominującym warszawskim dyskursem czasem zaczynają uwierać (o czym opowiada zbiór reportaży Zaduch Marty Szarejko).

Na korzyść tezy o centralnej roli Warszawy przemawia także to, że pozostałe regiony Polski nie są dobrze zorganizowane pod kątem komunikacji, nie mają opracowanego spójnego sposobu mówienia o sobie – a więc ich dyskurs symboliczny jest zdominowany przez ten wypracowany w Warszawie. Tylko niektóre polskie regiony są kojarzone przez Polaków z konkretnymi cechami budującymi tożsamość miasta – przykładem niech będzie Kraków, który w badaniach Grety Droździel prezentował się jako miasto bardziej duchowe, które należy odbierać zmysłowo. Inne ośrodki dopiero pracują nad uspójnieniem autoprzekazu, co jest o tyle utrudnione, że trudno im jest się odwoływać do przeszłości związanej z danym zaborem. Zazwyczaj ich tożsamości są oparte na ważnych, choć jednostkowych wydarzeniach (jak „Solidarność” w Gdańsku). To stolica ma konkretny nowoczesny i „europejski” wizerunek, który jest powielany we współczesnej literaturze i kinie jako miejsce pracy nowobogackich i tych, którzy dopiero przyjeżdżają do miasta i chcą się dorobić.

Warszawie jako stolicy łatwo jest zdefiniować swoją rolę jako centrum, pod tym też kątem pragmatycznie tworzona jest jej tożsamość jako rosnącego międzynarodowego ośrodka, w którym, paradoksalnie, jednostka traci poczucie własnej tożsamości.

Jednocześnie stolica jest fizycznie za mała, żeby z pozostałych regionów Polski uczynić swoje prowincje, choć funkcjonalnie może równać się z innymi europejskimi stolicami takimi jak Paryż czy Wiedeń. Istnienie kilku innych silnych ośrodków sprawia, że stolica musi (umownie) liczyć się z inicjatywami proponowanymi przez Poznań, Kraków, Katowice czy Wrocław. Tym samym polską prowincją w kontekście gospodarczym i politycznym będzie wszystko to, co nie jest Warszawą, a w kontekście kulturowym – wszystko to, co nie jest dużym miejskim ośrodkiem (najczęściej ze ściany zachodniej). W pewnym sensie można więc mówić o kolonizacji polskiej wyobraźni przez mieszkańców wielkich miast. Prowincja sama autentycznie nie może zabrać głosu, bo, zgodnie z teorią postkolonialną Gayatri Spivak, „żaden głos niezgody czy oporu istotnie podporządkowanego podmiotu nie pojawia się w izolacji od dominującego dyskursu, który dostarcza języka i kategorii konceptualnych”. Tym samym literatura mówi nie prowincją, tylko miastem – poza samą przyjemnością czytania, daje ona wgląd w nostalgiczne marzenia zmodernizowanego społeczeństwa, które ciągle jeszcze nie określiło do końca swojej tożsamości.

Warto tu przypomnieć, że w przypadku Polski tradycja tożsamościowa sięga najdalej trzech pokoleń, co nie tylko daje miejsce do konstruowania na nowo podmiotowości, ale też wręcz wymusza poszukiwanie korzeni. Jednym z tych sposobów jest mitologizacja prowincji w literaturze pięknej.

Od razu można też powiedzieć za Robertem Mecklenburgiem, że od czasu kiedy odkryto miejskość, każdy przejaw zainteresowania prowincją jest już nacechowany, paradoksalnie nie jest naturalny.

Obszarem prowincji jest nazywane wszystko, co dzieje się poza ośrodkami miejskimi, choć dokładna geografia tak naprawdę nie ma tu zbyt wielkiego znaczenia. Zarówno jeśli chodzi o reportaże, jak i literaturę piękną, nie liczy się usytuowanie miejsca (chyba że dla względów estetycznych ma znaczenie, czy akcja dzieje się nad rzeką, w górach lub w okolicach Pustyni Błędowskiej), tylko sensacyjne wydarzenie lub samo snucie fabuły.

Prowincja zwykle jest skonwencjonalizowana, jej opis najczęściej skupia się na estetyzacji – zarówno miejsca akcji, jak i języka. Weźmy Podkrzywdzie Andrzeja Muszyńskiego, mówiące o relacji dziadka i wnuka z perspektywy tego młodszego, który tłumaczy sobie dziwne zachowania dziadka nie logiką, ale przyczynami nie z tego (miejskiego) świata. Język powieści jest przesycony metaforami, porównaniami, onomatopejami i wszystkimi innymi środkami stylistycznymi, a ten nadmiar rodzi wrażenie infantylizmu. Wszystko to po to, żeby możliwie jak najlepiej oddać niezwykłość regionu, która jednak pod koniec książki okazuje się pozorna.

Właśnie to świadome zdekonstruowanie mitu, budowanego przez Muszyńskiego aż do grafomańskiej przesady, dużo mówi o potrzebach społecznych.

W związku ze słabym lub też negatywnym rozpoznaniem (polegającym na określeniu czym nie jest) tożsamości nowoczesnego społeczeństwa polskiego (które przeżyło „prześnioną rewolucję” w połowie XX wieku), poszukuje się przestrzeni pierwszej, małej ojczyzny, która odpowiedziałaby na pytania o pochodzenie.

Widać już nurt powieści o „splątanych historiach” – okres wojenny i tużpowojenny zaczyna wchodzić do fabuł polskich pisarzy. Przykładem niech będzie Sońka Ignacego Karpowicza, opowiadająca o relacji, jaką w trakcie wojny nawiązuje Polka i stacjonujący w okolicach Białorusi niemiecki żołnierz. Pisarz, podobnie jak Muszyński, w swoim książkowym alter ego wraca w rodzinne strony, by tam dokopać się do autentycznej wersji siebie, „wyskrobanej ze wstydu, z wyparcia, z gorszości”. Tym samym powrót do małej ojczyzny i odkrycie niezwykłej historii jest próbą dowartościowania zarówno regionu, jak i samego siebie. Do nurtu odkrywania tożsamości oczywiście należy zaliczyć także najnowszy reportaż Piotra Nesterowicza Każdy został człowiekiem, opowiadająca o losach ludzi urodzonych na wsi, którzy na początku lat 50. zaczęli przenosić się do Polski, a oparta jest na pamiętnikach młodzieży (książka jeszcze nie miała swojej premiery). Wydaje się, że to dopiero początek literackiego „grzebania” w tej nieodległej przeszłości.

Pochodzenie ze wsi dla osób, które przyjeżdżają do Warszawy jest często balastem, jak mówią bohaterowie wcześniej wspomnianego Zaduchu. Zwierza się Justyna: „kiedy jadę do mojej wsi na święta, czuję się czasem, jakbym wracała do innego kraju”. Mówi Adam: „wstydzę się za nich [rodziców], a sekundę później wstydzę się tego, że się wstydzę. […] Myślę, że są głupsi. Dlatego właśnie mam wyrzuty sumienia”. Wydaje się, że ich odczucia zostały dobrze zagospodarowane przez reportaże Ziemowita Szczerka (i jego fabuły) oraz Filipa Springera, opisujące prowincję jako ostoję nie tradycji, ale kiczu, złego smaku – dostarczają wielu powodów, żeby za prowincjonalny gust się wstydzić.

Mitologizowanie prowincji jest próbą dowartościowania symbolicznie jałowego gruntu, który stał się takim przez lata PRL. Próbą nadania znaczenia i historii peryferiom wielkopolskim jest Dygot Jakuba Małeckiego. Pisarz opowiada historię dwóch rodzin na przestrzeni prawie 70 lat, od czasów wybuchu drugiej wojny do współczesności. Magia przeplata się tam z racjonalnością, spełnione klątwy mają swoje logiczne uzasadnienie, a sama książka jest porywającą opowieścią o nieszczęściu życia na prowincji. To jedna z niewielu fabuł o peryferiach, która mówi o mizerii życia w takim miejscu. Zdecydowana większość pisarzy wykorzystuje to, że prowincja z łatwością poddaje się mityzacji, bo taka też jest konwencja. Zabawnym wykorzystaniem tej konwencji jest opowiadanie W tył, w dół, w lewo Weroniki Murek ze zbioru Uprawa roślin południowych metodą Miczuruna: bohaterce rodzina wyprawia pogrzeb, jak się okazuje za życia, bo ta wyjeżdżała z domu za często, a matce wstyd już było mówić sąsiadom, że córka tyle czasu przebywa za granicą. Lepiej więc było ją uśmiercić. Tyle tylko, że u Murek skonwencjonalizowana prowincja jest tylko narzędziem, które umożliwia wydobycie fabuły dziejącej się w dialogach.

Prowincja w polskiej literaturze pięknej jest nieco „upupiana” – nawet jeśli autor pisze o nie-miejskich regionach, autentycznie popada w zachwyt nad nimi, to i tak w ten sposób skazuje je na wieczne „zacofanie” cywilizacyjne.

W ten sposób wydobywa tylko rzekome „naturalne”, bardziej symboliczne elementy związane z życiem na prowincji, co skazuje je na życie z dala od cywilizacyjnego centrum – każda bowiem ingerencja w taką społeczność (przedstawianą w powieści jako bardziej wspólnotową, bezpieczną, dającą schronienie dla niestabilnego podmiotu), będzie odbierana jako niepotrzebna próba modernizacji. Poszukiwanie tożsamości wciąż jest więc na etapie prostego literackiego „owijania mitem” miejsc, z których w prawdziwym życiu młodzi Polacy uciekają.

Materiał powstał ze środków programu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego „Promocja literatury i czytelnictwa”.