Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
dr Michał Kuź  17 marca 2016

Byle jak najdalej od Waszyngtonu

dr Michał Kuź  17 marca 2016
przeczytanie zajmie 4 min

Kampania prezydencka i wyniki ostatnich wyborów w USA pokazują jedno: rozczarowanie dotychczasowymi elitami sięga zenitu. Jest niemal równie silne u elektoratów obu partii.

Clinton wygrywa już dość wyraźnie wśród demokratów. Dzieje się tak jednak chyba głównie dlatego, że w odróżnieniu od Berniego Sandersa ma do dyspozycji bajońskie sumy na kampanię i dobry kontakt z wyborcami afroamerykańskimi (decydują o tym głównie wpływy jej męża w tej społeczności). Clinton to zresztą kandydat o najgłębszym portfelu. Wliczając to, co mają popierające ją tzw. PACs (zorganizowane grupy nie związane formalnie kampanią, czyli de facto grupy interesów korumpujące amerykańską politykę) dysponuje dziś kwotą 188 mln dolarów, a jednym z jej głównych darczyńców jest nie kto inny, tylko znany i lubiany w Europie Środkowej (ironia zamierzona) George Soros. Na drugim miejscu widzimy zaś Teda Cruza, który wciąż jeszcze ma nadzieję dogonić Trumpa (104,2 mln), na trzecim, tu niespodzianka, lewicowy i rzekomo biedny jak mysz kościelna Bernie Sanders (96,3 mln). Ale to nie koniec zaskoczeń: rzekomo autorytarny kapitalista Donald Trump zebrał raptem 27,3 mln i jest na szóstej pozycji. 

Tak mikre fundusze nie przeszkadzają jednak Trumpowi gromić opozycję wewnątrzrepublikańską jak tylko się da. Poniedziałkowa seria prawyborów przyniosła mu kolejne zwycięstwa. Stracił wprawdzie Ohio, ale triumfujący tam senator Kasich nie ma właściwie żadnych szans na zwycięstwo. Trump zdobył za to Florydę, czyli niezwykle ważny stan z jedną z największych liczbą głosów elektorskich spośród tych stanów, w których w poniedziałek miały miejsce prawybory.

Wyścig w USA przypomina mi jeszcze o jednym.

Utwierdza mianowicie w przekonaniu, że nowy podział globalnej polityki to już nie lewica i prawica, tylko globaliści i lokaliści, albo, jeśli ktoś woli, „populizm” versus neoliberalny konsensus. Ten pierwszy to zakorzenienie i protekcjonizm, drugi to wielki kapitał i kosmopolityzm.

Lokalista w polityce to też niewątpliwie człowiek, którego duże media związane z dużym kapitałem zawsze kochają nienawidzić i który otwarcie, często grubiańsko, rzuca wyzwanie poprawności politycznej. Postrzega ją bowiem jako coś co ma pudrować kandydatów mainstreamu, ludzi, którzy zwykle świetnie zauważają drzazgi seksizmu i nietolerancji, ale są tym bardziej ślepi na belki rosnących nierówności społecznych. Poprawność polityczna staje się dziś rodzajem globalnej salonowości, kodu nowych elit. Kandydat chcący chwycić za serce oburzony lud w sposób naturalny do poprawnościowego podejścia się dystansuje, co na swój sposób, choć z dużo większym wdziękiem, robi przecież i Bernie Sanders.

Trump to dziś niewątpliwie lokalista, tyle że z bardzo dużego lokalu. Mainstream nawet we własnej partii go nie cierpi, zresztą z wzajemnością.

Trump bowiem celowo prowokuje. Wie, że era nowych mediów i niezadowolonej spauperyzowanej klasy średniej to era, w której trzeba być wyrazistym.

Trzeba uciekać od Waszyngtonu. Zwykli republikanie nienawidzą swoich elit, nie ufa im sześciu na dziesięciu wyborców tej partii. Ted Cruz nawiązał walkę z Trumpem tylko dlatego, że zaczął ostro uderzać w republikański establishment. Lidera opozycji w senacie senator Mitcha McConnella Cruz nazwał nawet wprost kłamcą, oskarżając go tym samym o sprzyjanie instytucjom finansowym oskarżonym o niejasne machinacje. Mówił też, że nie jest częścią „żadnego establishmentu ani kartelu”.

Kolejną ciekawą populistyczną cechą Trumpa jest też fakt, że jak na republikańskie neoliberalne standardy jest to najbardziej „lewicowy” kandydat od lat.

W odróżnieniu od Cruza, jest tylko umiarkowanym zwolennikiem wolnego handlu, w stosunku do Chin opowiada się wręcz za protekcjonizmem. Jako bodajże jedyny republikanin chce też podnieść płacę minimalną. W swoich działaniach biznesowych znany jest zaś z tego, że w odróżnieniu od inwestujących w skomplikowane narzędzia finansowe rekinów, on naprawdę tworzy miejsca  pracy w USA, zajmuje się bowiem przede wszystkim budownictwem i hotelarstwem. To, że wie jak dawać pracę i chce, aby w USA powstawało więcej dobrze płatnych posad, stosuje też jako argument w kampanii.

Wreszcie, Trump wie, że Amerykanie nie lubią słabeuszy, więc nadaje sobie wizerunek wielkiego biznesmena. Tak naprawdę daleko mu jednak do rekinów z Wall Street. Znany ze swojego finansowego  sprytu Mitt Romney nazwał go wręcz „pozerem”. Sam Trump ocenia np. swój majątek na 6 mld dolarów, analitycy Forbesa mówią jednak o co najwyżej 200 milionach.

Powiedziawszy to wszystko trzeba jednak przyznać, że Trump na prezydenturę raczej nie ma szansy. Obecnie najbardziej prawdopodobny scenariusz jest taki, że Hillary Clinton sięgnie po nieco bardziej lewicowych niezadowolonych wybierając sobie Berniego Sandersa jako kandydata na wiceprezydenta.

Według większości symulacji z Clinton w wyborach miałby obecnie szansę tylko Cruz, Trump zaś raczej przegra. Chyba, ze dokona kolejnej wolty i nagle po zmobilizowaniu rozgniewanej prawicy w głównym wyścigu schowa gębę, a pokaże poważną twarz męża stanu. Nowoczesne media i socjotechniki pozwalają  już na takie wolty wizerunkowe, są one jednak bardzo trudne.

Zaś co do zwycięstwa Clinton, to, jeśli wierzyć typologii znanego badacza stylów prezydenckich Stephena Skowronka, będzie ona bardzo słaba, łącząc marazm i polityczną miałkość. Będziemy bowiem mieli do czynienia z politykiem raczej pasywnym (Clinton pokazała to w sprawie Bengazi), którego polityczna linia nie koresponduje przy tym z nastrojami społecznymi. Clinton wygra bowiem najpewniej tylko dlatego, ze wkurzonych na establishment podzielili między siebie Trump (tych bardziej na prawo) i Bernie Sanders (tych bardziej na lewo), a w ostatecznym rozrachunku centrum i lewica uznała ją jednak za mniejsze zło. Być mniejszym złem od Trumpa to raczej słaby mandat.