Religijni, wykształceni, z wielkich ośrodków
Badania pokazują, że osoby praktykujące religijnie chętniej niż inni angażują się w życie organizacji obywatelskich, częściej poświęcają swój czas i pieniądze na cele społeczne czy po prostu: bardziej ufają innym ludziom. Liberalni komentatorzy zaklinają rzeczywistość, obarczając Kościół współwiną za niski poziom kapitału społecznego w Polsce. Tymczasem duża skłonność osób religijnych do obywatelskiej aktywności powinna być dla lewicowych entuzjastów społeczeństwa obywatelskiego impulsem do przemyślenia swojego stanowiska w sporze o miejsce religii w życiu publicznym. Zwłaszcza że polityczny sukces grup przez nich dotąd stygmatyzowanych już dziś doprowadził do najwyższego w historii III RP poziomu poczucia podmiotowości wśród Polaków.
Mieliśmy niedawno, wraz z Grzegorzem Lewickim z Pressji, okazję debatować z autorami bardzo ciekawego, a dotychczas chyba niewystarczająco dyskutowanego, raportu „Reforma Kulturowa 2020-2030-2040”. Wśród autorów opracowania istna śmietanka naukowców i publicystów głównego nurtu III RP: m.in. Edwin Bendyk, prof. Janusz Czapiński, prof. Przemysław Czapliński, Andrzej Olechowski, prof. Radosław Markowski, Jacek Santorski oraz Jacek Żakowski.
Krytycznie nastawiony do naszych najbardziej opiniotwórczych elit czytelnik mógłby w reakcji na taki zestaw nazwisk cisnąć w kąt tak raportem, jak i niniejszym tekstem. Na widok samego składu konsylium autorskiego zapewne będzie się spodziewał bezmyślnej apologii III RP, pełnego usprawiedliwienia dla kształtu transformacji, apriorycznej pogardy dla „ludu PiS-owskiego” i recept na kulturowe zacofanie Polski w postaci równouprawnienia związków homoseksualnych z małżeństwami, darmowej aborcji na życzenie i, ewentualnie, delegalizacji partii Jarosława Kaczyńskiego. Nic bardziej mylnego!
Reforma kulturowa, o której piszą autorzy raportu, dotyczyć ma, w pewnym uproszczeniu, przede wszystkim poziomu kapitału społecznego w Polsce. Autorzy słusznie diagnozują, że to m.in. brak zdolności wzajemnego słuchania się stron politycznego sporu czy konfliktogenne instytucje prawne stanowią blokadę dla wzrostu zaufania pomiędzy obywatelami, a co za tym idzie: zagrożenie dla rozwoju społecznego i gospodarczego. Wśród praprzyczyn celnie wskazują „folwarczność”, którą definiują jako typ relacji pomiędzy przełożonym i podwładnymi, w której arbitralny, emocjonalny i kapryśny „pan” / „pani” otoczony jest przez konformistyczny, fałszywie oddany dwór, zaś wszelkie przejawy oddolnej inicjatywy są wygłuszane i blokowane przez sproceduralizowane i zbiurokratyzowane systemy kontroli. Wreszcie autorzy w łaknieniu podmiotowości w relacjach z instytucjami publicznymi, polityką czy pracodawcami dostrzegają emocję napędzającą dziś obywatelskie myślenie.
Również proponując rekomendacje zmian wielokrotnie trafiają w punkt. Dość wspomnieć, że w wielu miejscach ich pomysły są zbieżne z formułowanymi w ostatnich latach przez Klub Jagielloński: autorzy „Reformy kulturowej” dostrzegają konieczność stworzenia centrum strategicznego państwa, proponują rozszerzenie budżetów partycypacyjnych i wprowadzenie w samorządach mechanizmów deliberacji w sposób zbieżny z naszymi propozycjami „republikańskiej rewolucji”, zaś szukając wyjścia z systemowego konfliktu przedsiębiorców z pracodawcami postulują m.in. mechanizmy flexicurity, które od dawna na łamach Jagiellonskiego24.pl promuje Piotr Wójcik.
Ciekawych pomysłów w raporcie jest więcej i oczywiście równie wiele jest myśli i propozycji budzących poważne wątpliwości czy wręcz ostry sprzeciw. Wszystkie one zasługują na osobne dyskusje i polemiki, których raport w niewielkim stopniu się dotychczas doczekał.
Przewija się jednak w „Reformie kulturowej” jedno fałszywe założenie, które może podważać dobre intencje autorów raportu i które było obiektem naszej najpoważniejszej polemiki z prof. Czaplińskim i redaktorami Bendykiem i Żakowskim.
Otóż w kilku miejscach autorzy raportu winą za niski poziom kapitału społecznego w Polsce obarczają Kościół katolicki. Radosław Markowski przekonuje, że „fundamentalnym problemem polskiej demokracji i jej obecnej kultury politycznej jest pozareligijny wpływ polskiego Kościoła katolickiego (…). Z punktu widzenia systemu politycznego szczególne znaczenie ma to, że wychowankiem kościelnej socjalizacji jest statystycznie (choć nie zawsze) apatyczny obywatel, o sprywatyzowanej mentalności i takiejż zaradności oraz o niskim respekcie dla kultury kontraktu, racjonalnego planowania i poszanowania dobra publicznego”.
Problem nie w tym, że zatroskani o poziom kapitału społecznego autorzy znaleźli sobie w kościelnej socjalizacji Polaków chłopca do bicia – do czego mają przecież pełne prawo! – lecz w tym, że robią to w sposób stojący w istotnej sprzeczności z faktami.
Spójrzmy, jak faktycznie przebiega korelacja między religijnością a kapitałem społecznym. Na przełomie stycznia i lutego Centrum Badania Opinii Społecznej opublikowało szereg interesujących komunikatów z badań dotyczących postaw obywatelskich Polaków, które dostarczają wiele istotnej wiedzy w tym zakresie.
Otóż aktywność w organizacjach obywatelskich – przy średniej 37% – najczęściej deklarują przedstawiciele kadry kierowniczej (68%), a następnie osoby: praktykujące religijnie kilka razy w tygodniu (53%), z wyższym wykształceniem (53%), o najwyższych dochodach (52%) i mieszkańcy największych miast (49%) oraz najmłodsi (44%). Najwyższy wskaźnik zaangażowania w pracę społeczną – przy średniej dla ogółu społeczeństwa na poziome 44% – odnotowujemy znów wśród wykształconej kadry kierowniczej (71%), a następnie: wśród uczniów i studentów (60%), rolników (58%), osób z wykształcenie wyższym (58%), najlepiej zarabiających (57%) i osób uczestniczących w praktykach religijnych kilka razy w tygodniu (56%) [za: Aktywność Polaków w organizacjach obywatelskich, CBOS, styczeń 2016].
Co ważne, podobnie rzecz się ma z zaufaniem społecznym. Choć, mając do wyboru dwie opcje: „Ogólnie rzecz biorąc, większości ludzi można ufać” i „W stosunkach z innymi trzeba być bardzo ostrożnym”, jedynie 23% ogółu badanych wybiera pierwszą możliwość, to znów największe zaufanie do innych stwierdzono wśród kadry kierowniczej (43%), osób z wyższym wykształceniem (41%), najlepiej zarabiających (41%), mieszkańców wielkich miast (39%) i osób najbardziej religijnych (36%) [za: Zaufanie społeczne, CBOS, luty 2016]. Kolejne pytania i komunikaty z badań (m.in. Potencjał społecznikowski oraz zaangażowanie w pracę społeczną, CBOS, luty 2016 ) pokazują w przybliżeniu na te same grupy liderów „obywatelskości”.
W niemal każdej z kilkunastu kwestii, jakie zbadał i ogłosił CBOS, a które możemy zbiorczo potraktować jako pewne deklaracje świadczące o poziomie kapitału społecznego, kapitał ten wzrasta wraz z religijnością. Prawie zawsze to najczęściej praktykujący są najbardziej zaangażowani w różne sprawy obywatelskie, a zupełnie niepraktykujący – najmniej.
Te wyniki oczywiście nie dziwią – badania w wielu państwach potwierdzają taką korelację między religijnością a zaangażowaniem obywatelskim. Robert Putnam w swojej Samotnej grze w kręgle nie tylko przedstawił analogiczne związki między religijnością a kapitałem społecznym w Stanach Zjednoczonych, ale też wprost adresował swoje rekomendacje działań mogących odbudować amerykański kapitał społeczny właśnie do przywódców kościołów i wspólnot religijnych, dostrzegając, że „wspólnoty oparte na wierze pozostają tak ważnymi rezerwuarami kapitału społecznego w Ameryce, że trudno wyobrazić sobie, jak można by naprawić zniszczenia ostatnich kilku dziesięcioleci bez poważnego udziału religii”.
Czy dziwić może niechęć do poważnego traktowania tych danych przez autorów „Reformy Kulturowej”? Pewnie nie zaskakiwałaby specjalnie, gdyby nie fakt, że autorzy po pierwsze deklarują konieczność, wolę i gotowość do rzucania „pomostów” pomiędzy okopami światopoglądowego sporu, a po drugie… sami dostrzegają może jeszcze nie nieuczciwość, ale na pewno nieskuteczność stygmatyzacji grup konserwatywnych w III RP.
Jedną z najciekawszych obserwacji zawartych w raporcie „Reforma kulturowa” jest bowiem znajdująca się w prowokującym eseju otwierającym publikację konstatacja prof. Czaplińskiego, że w pewnym momencie III RP „obciach” stał się nie stygmatem, ale świadomym wyborem.
„W Polaku współczesnym trudno obudzić wstyd, ponieważ nauczył się on posługiwania systemem obronnym: potrafi rozdzielić sferę techniczno-cywilizacyjną (zaawansowaną) od obyczajowej i określać tę pierwszą jako własną zdobycz, a tę drugą jako własny wybór. Mówiąc inaczej, Polak współczesny dotarł do końca historii, ponieważ uznał, że ani mentalności, ani relacji międzyludzkich nie musi już zmieniać. Potrafi – co pokazał przypadek moherowych beretów – przywdziać strój uznany przez innych za zawstydzający i dumnie paradować w szatkach uszytych ze społecznej zniewagi. Zmiana wydaje się o tyle istotna, że wstyd mógł służyć „sterowaniu” zewnętrznemu, natomiast obciach jest kwestią indywidualnego wyboru. Polak jest zatem taki, jaki jest i nie tylko nie powinien za to się wstydzić, lecz co więcej – może być z tego tytułu dumny”.
Fragment ten zdaje się celnie opisywać fenomen symbolicznej kontrrewolucji, jaka stała się udziałem polskiej prawicy w ostatnich latach. Czy się to autorom „Reformy kulturowej” podoba czy nie, to właśnie ta „kontrrewolucja obciachu” dała grunt pod zmiany polityczne 2015 roku: sukcesy Andrzeja Dudy, Pawła Kukiza oraz Prawa i Sprawiedliwości. Co więcej jednak – stworzyła też podłoże pod realny wzrost poczucia podmiotowości Polaków.
Jak bowiem pokazuje inny raport CBOS z ostatnich tygodni (Aktywność społeczno-polityczna Polaków, luty 2016), w styczniu tego roku poczucie podmiotowości Polaków osiągnęło najwyższy poziom w historii III RP. Co jeszcze ciekawsze, mamy do czynienia z bezprecedensowym, skokowym wzrostem poczucia podmiotowości o 17 punktów procentowych od… kwietnia 2015, a więc od przedednia wyborów prezydenckich.
Jeżeli autorzy „Reformy kulturowej” istotnie wierzą, że ich propozycje służyć mają zwiększaniu podmiotowości Polaków, to powinni przynajmniej życzliwym okiem spojrzeć na wydarzenia i procesy – również polityczne – które wzrostowi poczucia podmiotowości okazują się towarzyszyć. Jeżeli rzeczywiście uważają, że należy sprzyjać wzrostowi kapitału społecznego, to w Kościele i jego okolicach – choćby organizacjach religijnych i okołokościelnych – powinni dostrzec rezerwuar dla postulowanej reformy kulturowej. Za tym powinna pójść też redefinicja stosunku do religii w życiu publicznym: w raporcie utyskują bowiem, że „nowoczesna zasada autonomicznych relacji między państwem i Kościołem, którą aprobuje II Sobór Watykański, w Polsce została zastąpiona tzw. przyjaznym rozdziałem. Tyle że w praktyce akcent pada na »przyjaźń«, a nie na »rozdział«”.
Wreszcie, jeżeli poważnie opowiadają się za „otwarciem sieci społecznych” i omawianym raportem chcieli stworzyć pomost do dyskusji ze środowiskami dotychczas raczej przezeń ignorowanymi, to dla dobra sprawy powinni w przyszłości darować sobie ideologizowanie, którego najpoważniejszym przykładem jest przedstawiony stosunek do Kościoła. Inaczej sami zostaną posądzeni o piętnowany na łamach raportu „amoralny familiaryzm”: w tym przypadku przejawiający się niechęcią do wyjścia z własnej strefy ideologicznego komfortu.