Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Katarzyna Nowicka  12 marca 2016

Dobre chęci naprawdę nie wystarczą

Katarzyna Nowicka  12 marca 2016
przeczytanie zajmie 7 min

Reżyserom tworzącym obecnie polskie kino historyczne z całą pewnością nie można odmówić zapału i dobrych chęci. To wystarczy tym widzom, którzy bez względu na formę filmu będą doceniali jego treść, ewentualne przytyki czyniąc faktograficznym nieścisłościom. W przypadku dzieł opowiadających o losach polskiej tożsamości to jednak za mało – widownia programowo odrzucająca słowo „naród” i zastępująca je „społeczeństwem” bez wahania zrezygnuje z oglądanie laurkowego filmu, który w dodatku jest technicznie i scenariuszowo słaby.

I ta sytuacja martwi. Od paru lat widoczny jest trend tworzenia filmów patriotycznych skierowanych do konkretnej publiczności, dla której liczy się, słuszne przecież, przywracanie pamięci o bohaterskich działaniach żołnierzy podziemia. Najważniejszym jak dotąd przejawem tej tendencji jest ustanowiony w 2008 r. festiwal filmów dokumentalnych „Niepokorni, Niezłomni, Wyklęci”. Nieliczne z wyświetlanych tam dokumentów trafiły do szerszej publiczności, co ostatecznie pozwala postawić tezę, że wydarzenie jest skierowane raczej do amatorów kina gatunkowego (poważnie nastawionego na temat).

Decydującą wartością w przypadku tego rodzaju wydarzeń jest temat, a nie jego artystyczne ujęcie, co zwalnia autorów z dbania o wszechstronne czy wizjonerskie opracowanie swojego dzieła.

Wszakże o kształcie filmu rozstrzygają w znacznej mierze ramy gatunkowe, w tym przypadku dokumentu historycznego (tak było choćby w przypadku filmu A potem nazwali go bandytą w reżyserii Grzegorza Królikiewicza). W ramach wspomnianego festiwalu nagrodę „Złotego Opornika” otrzymali na przestrzeni lat m.in. Jarosław Krychowiak czy Sławomir Górski.

Filmy, które stawiają sobie za cel przywracanie pamięci o bohaterach zbrojnego oporu antykomunistycznego, są zazwyczaj zbudowane dość schematycznie i skupiają się wokół opowieści o jednej wybranej postaci podziemia. Arkadiusz Gołębiowski na zeszłoroczne święto Żołnierzy Wyklętych nakręcił film o Danucie Siedzikównie „Ince”. Temat sanitariuszki z 5. Brygady Wileńskiej AK był już podjęty w 2007 roku w spektaklu Teatru Telewizji w reżyserii Wojciecha Tomczyka (Inka 1946) – wtedy ten dramat dokumentalny obejrzało niemal 1,5 miliona widzów, a sam spektakl znalazł się w dziesiątce najchętniej oglądanych produkcji tego typu od 2005 roku.

Trudno jest jednak mówić o walorach artystycznych spektaklu – ponownie głównym pomysłem scenariuszowym była prosta rekonstrukcja zdarzeń, co przy nieprzekonującej grze aktorskiej i braku ambitniejszych artystycznych środków wyrazu sprawia, że produkcję można pochwalić tylko za temat i cel, jaki jej przyświecał.

Arkadiusz Gołębiowski ma na swoim koncie jeszcze jeden film z 2014 roku poświęcony tematyce Wyklętych – Dzieci kwatery Ł, dokument opowiadający o trudnych losach rodzin żołnierzy podziemia. Punktem wyjścia do przedstawienia wykluczenia z życia społecznego bliskich tych, którzy walczyli po 1945, są ekshumacje ofiar komunistów dokonywane na warszawskich Powązkach. Zbiorczo temat Wyklętych podejmuje film Wolność i Niezawisłość nagrodzony ostatnio na wspominanym wyżej gdyńskim festiwalu. W Ostatniej Nadziei Sławomira Górskiego, poza gadającymi głowami, charakterystycznymi dla tego typu dokumentów, pojawiają się elementy dobrze wykonanej animacji, co może zapowiadać zmianę w sposobie narracji i zwrócenie uwagi na artystyczny aspekt filmu historycznego.

Kino historyczne porusza się po gruncie wartości konstruujących tożsamość danego społeczeństwa, dlatego tak ważne jest, żeby dyskutowała o nim możliwie jak najszersza publiczność. W celu stworzenia wspólnoty oglądających dany film historyczny w przypadku Polski nie wystarczy zająć się ważnym historycznie wątkiem, jakim jest choćby Powstanie Warszawskiego czy Żołnierze Wyklęci. Jest wręcz odwrotnie – taka sytuacja stawia przed filmem wyzwanie przejścia nad stereotypami nadanymi gatunkowi przez środowisko artystyczne. Krytyka filmowa niezwiązana z prawicowymi pismami zdążyła przypisać kinu historycznemu określenia „drewniane”, „ckliwe”, „kręcone na kolanach”, ogólnie rzecz ujmując – „paździerzaste”. Mniej życzliwi krytycy z prawej strony ujmowali oceny w sposób łagodniejszy, stwierdzając tylko słuszność kręcenia takich filmów jak Pilecki czy Miasto 44.

To wcale nie oznacza, że taka krytyka jest bezzasadna – ostatnie filmy z nurtu kina historyczno-patriotycznego pokazują, że trudno w nich znaleźć wartość inną niż temat i szlachetne pobudki twórców.

Tak było ze wspomnianym Pileckim, który okazał się bardzo ubogą artystycznie fabułą z infantylnymi scenkami zrealizowanymi w formie teatru telewizji. Kontrowersyjny sposób narracji wybrał Jan Komasa, być może na dłuższy czas zamykając temat Powstania Warszawskiego w filmie. Jeśli jednak, po okresie wielkiego zainteresowania powstaniem i umiejętnego budowania wokół niego mitu jednoczącego 1 sierpnia Polaków, temat jest kończony chybotliwą jakościowo produkcją, to nie mogą dziwić porównania z klasycznym kinem szkoły polskiej i sztandarowym przykładem w postaci Kanału. Nie mogą też dziwić głosy twierdzące, że film Andrzeja Wajdy przewyższa współczesne produkcje wizjonerstwem i sposobem podejścia do dzieła, czyli potraktowania go jako efektu współpracy zespołu złożonego z utalentowanych artystów oraz włączania do pracy nad scenariuszem wybitnych pisarzy.

Filmy Wajdy były dziełami od początku do końca przemyślanymi, czerpiącymi moc z nietuzinkowych scen symbolicznych, których tak bardzo brak we współczesnym kinie patriotycznym.

Jeśli już pojawi się jakaś symbolika, to bywa ona z reguły związana ze schematycznymi odniesieniami do wiary i krzyża. Wystarczy przypomnieć sobie znaczącą scenę zamykającą Popiół i diament, w której Maciek Chełmicki, żołnierz AK walczący już po zakończeniu wojny, ginie na śmieciach. Taka scena, będąca interpretacją historii, wywołuje jednak dyskusję o wartościach pozafilmowych. W przypadku współczesnego kina historycznego dyskusja zazwyczaj kończy się na efektownym puentowaniu kulawych efektów twórców, nie prowokuje dyskusji co do sedna. Z bardziej współczesnych przykładów można podać tu Idę Pawła Pawlikowskiego, której artystyczne wysmakowanie i dobre rzemiosło filmowe docenione na zagranicznych festiwalach, nie pozwoliło przejść obojętnie przeciwnikom skonstruowanej tam fabuły.

Wydaje się, że podobnie rzecz ma się z Historią Roja. Reżyser Jerzy Zalewski w 2008 roku na festiwalu filmów o Żołnierzach Wyklętych przedstawił niedbały dokument poświęcony Mieczysławowi Dziemieszkiewiczowi, który następnie przekształcił w pomysł na pierwszy fabularny film o Niezłomnych. Mimo że okres zdjęciowy zakończono już w 2010 roku, to problemy z finansowaniem postprodukcji (na którą PISF ostatecznie cofnął ponad dwumilionową dotację) spowodowały, że do czasu niedawnej premiery film funkcjonował w skromnym obiegu w okrojonej wersji. Ostatecznie do kin weszło ponad dwugodzinne dzieło, które trafiło w odpowiedni czas – możliwe nawet, że lepszy niż pierwotnie planowano. Grunt pod zainteresowanie Żołnierzami Wyklętymi był przygotowywany już od kilku lat przez m.in. DePress, Panny Wyklęte, niezliczone spotkania z historykami i samymi uczestnikami zdarzeń (choć ciągle, jak zauważa Bartek Wójcik, z całego mozaikowatego zbioru działających po rozwiązaniu AK niesprawiedliwie tworzona jest homogeniczna grupa Żołnierzy Wyklętych).

Tyle tylko, że film okazał się zmarnowaną szansą na pokazanie szerokiej publiczności tragedii żołnierzy walczących po 1945 roku. 

Kilka faktów dla uporządkowania. Film przedstawia losy Mieczysława Dziemieszkiewicza, żołnierza 16. okręgu NZW na Mazowszu Północnym. Wydarzenia dzieją się na przestrzeni lat od 1945 do 1951, kiedy to Rój zostaje zamordowany podczas obławy w Szyszkach. Do jego losów niepewną ręką scenarzysty zostały dodane dramaty innych żołnierzy z jego jednostki, które zatracają się w natłoku zdarzeń.

Historia Roja działa głównie na emocje. Wpisuje się w nurt filmów patriotycznych, których fabuła jest łatwo prowadzona przez prostą rekonstrukcję walk i w których trudno jest mówić o wyrazistych bohaterach, stojących przed wyborami decydującymi o życiu i śmierci (przykładem filmu z tej grupy niech będzie niedawna Karbala Krzysztofa Łukaszewicza).

Nie widać tu spójnej fabuły, film jest raczej zbiorem scen, które łączy postać „Roja”.

Początkowo trudno połapać się, kto jest kim, dopiero końcówka filmu nabiera sprężystości. To jednak za mało. Chaos narracyjny odbiera wartość niektórym udanym momentom, jak choćby śpiewaniu przez pijanych w sztorc ubeków Szarej piechoty albo scenie, w której matka „Roja” udaje, że nie rozpoznaje swojego syna. Jednak te kilka scen, w których pojawiają się zawodowi aktorzy, nie ratuje całości. W braku scenariusza nadającemu strukturę pomysłom fabularnym trudno jest poprowadzić akcję tak, by się nie zagubić i nie wprowadzić widza w konsternację. Bardzo słabą sceną, której pewnie przyświecały szlachetne intencje, były majaczenia Roja ocierającego się o śmierć – efekty specjalne wyglądały tak bardzo amatorsko, że wręcz groteskowo. Widz nie ma miejsca na oddech i chwilę refleksji, bo reżyser podstawia mu scena za sceną nowe proste emocje.

W odbiorze filmu przeszkadza również bardzo jasny, czarno-biały podział na bezwzględnie złych ubeków oraz szlachetnych polskich żołnierzy. Różnice między nimi zostały skupione w dwóch zderzonych ze sobą scenach picia – komuniści upijają się do nieprzytomności wódką w lokalnym barze, przeklinając i grożąc sobie nawzajem, a żołnierze piją, żeby tańczyć i śpiewać w ciepłych wnętrzach chałupy. Choć nie ulega wątpliwości, że ubecja była zdegenerowana moralnie i nie miała żadnych skrupułów w maltretowaniu swoich ofiar, takie przedstawienie relacji między tymi dwoma grupami zakrawa na, ponownie, niezamierzoną groteskę. Dramat ojca i syna, z których pierwszy jest komunistą, a drugi żołnierzem NSZ, został zarysowany tak pobieżnie i nieprzekonująco, że można by go spokojnie pominąć. Do tego muzyka infantylnie podkreśla nastrój, jaki w danym momencie panuje w filmie – smyczki w chwilach grozy, tuba dla zaakcentowania żartobliwości, a to wszystko, by mieć gwarancję odpowiedniego odczytania sytuacji. Nie ma miejsca na dyskusję ani subtelności.

Wątek Zbigniewa Kuleszy „Młota”, który zamierza się ujawnić po ogłoszeniu przez komunistów w 1947 roku ostatniej amnestii, miał potencjał na udramatycznienie i nadanie bohaterom cech ludzi z krwi i kości, jednak utonął w gąszczu pobocznych kwestii.

Być może wyjaśnieniem dla niektórych nieudolności filmowych może być zbytnia skrupulatność i gorliwość w oddawaniu faktów. Nadmierna powaga i czołobitność w tworzeniu dzieła artystycznego ostatecznie prowadzi do wyjałowienia go z wartości symbolicznych, które decydują o ponadczasowości dzieła. Historia Roja jest pierwszym filmem o Wyklętych i oby dopiero przecierała ślady. Póki co artystycznie i wizjonersko nad dziełem Zalewskiego góruje Andrzej Wajda.