Transformacja ponad głowami społeczeństwa
Stwierdzenie, że we współczesnej Polsce partycypacja obywatelska ma charakter pozorowany, wielu czytelnikom może wydać się herezją. Żyjemy w końcu w epoce, w której terminy społeczeństwo obywatelskie i demokracja odmienia się przez wszystkie przypadki.
W epoce, która chlubi się wrażliwością na problemy marginalizowanych grup i rosnącymi kwotami wydawanymi na przeciwdziałanie ich wykluczeniu (słowo klucz: środki unijne). „Skoro wydajemy coraz więcej na organizacje społeczne, skoro tak szeroko promujemy demokrację i działania obywatelskie, skoro trzeci sektor ma się coraz lepiej, to mówienie o pozorowanej partycypacji jest grubą przesadą. Każdy ma możliwość działania, a do tego otrzymać grant na swoje projekty!” – zdaje się mówić opinia publiczna. Problem polega na tym, że wszystkie te elementy – granty, propaganda, klimat epoki, powszechne prawo wyborcze, a nawet rozwój organizacji społecznych – nie muszą mieć wiele wspólnego z realną partycypacją.
Realna partycypacja
Czym zatem jest realna partycypacja, która pozwala nam odróżnić demokrację masową od demokracji partycypacyjnej? Kluczem jest uchwycenie fundamentalnej różnicy pomiędzy byciem przedmiotem i podmiotem decyzji politycznych. W demokracji masowej wyborcy są przedmiotami decyzji polityków. Zostają zredukowani do roli klientów wyrażających okazjonalnie, adekwatnie do cyklu wyborczego, swój sprzeciw bądź aprobatę wobec elit politycznych. Nie mogą jednak ustanowić własnej elity, gdyż nie mają do tego wystarczających zasobów. Klient zawsze pozostaje klientem. Demokracja masowa w tym celu wykorzystuje media i płytkie emocje społeczne. System klientelistyczny świetnie widać również w systemie grantowym, który pod płaszczykiem powszechnego dostępu do środków publicznych dotuje konkretne grupy i środowiska. Możesz być klientem takiego systemu, ale nie możesz go zmienić. Inaczej jest w demokracji partycypacyjnej, gdzie obywatele są realnymi podmiotami polityki. Jest ona ufundowana na takim ustroju, który pozwala społeczeństwu nie tylko wyrażać swoją aprobatę bądź sprzeciw wobec konkretnych polityków, ale realnie kształtować przestrzeń publiczną. Prawa łączą się w tym wypadku z konkretnymi obowiązkami względem wspólnoty.
To rozróżnienie towarzyszy nam od początku w myśli politycznej Zachodu. Christian Meier w książce Powstanie polityczności u Greków pokazuje, że u źródeł greckiej demokracji leżało osiągnięcie przez lud świadomości własnej podmiotowości, zdolności do aktywnego uczestnictwa w historii, możliwości współkształtowania otaczającej ich rzeczywistości. Kluczem jest izonomia, czyli równość wobec prawa i związany z nią równy udział w obowiązkach wobec wspólnoty. Dokładnie na ten sam mechanizm zwrócił uwagę Ireneusz Krzemiński, opisując w eseju Świat zakorzeniony istotę Solidarności. Warszawski socjolog odwołuje się w tym celu do wprowadzonego przez Simone Weil rozróżnienia na kaprys władzy i zasadę prawną. Ład polityczny budowany na tym pierwszym sprawia, że obywatele nie rozporządzają swoim życiem, gdyż w każdej chwili może ono im zostać odebrane. Twórcy Solidarności doświadczyli tego stanu jako poniżającego i postanowili aktywnie zaznaczyć swoją podmiotowość. Poczuli się sobą – pisze Krzemiński – i mieli poczucie, że są u siebie. Zaczęli domagać się nowego systemu politycznego, który w miejsce kaprysu władzy ustanowi prymat zasady prawnej. Stan ten nazwie on „zakorzenieniem człowieka w świecie”, gdy na nowo staje się on panem samego siebie.
Grecka demokracja narodziła się zatem wówczas, gdy lud stał się podmiotem życia politycznego, zrywając z postawą klientelistyczną względem arystokracji. Analogicznie Solidarność rozpoczęła się wtedy, gdy robotnicy przestali traktować siebie jak przedmiot polityki uzależniony od kaprysu władzy.
Stali się tym samym obywatelami działającymi w granicach prawa, które sami chcą ustanawiać. Właśnie to przejście różni demokrację masową od demokracji partycypacyjnej.
Zmierzenie się z tezą, że współczesnemu ustrojowi Polski bliżej jest do demokracji masowej niż do demokracji partycypacyjnej, jest tematem na bardzo ciekawą i długą książkę. W oczywisty sposób przerasta to ramy tego eseju, dlatego ograniczę się w nim do próby odpowiedzi na pytanie, gdzie leżą przyczyny tego, że współczesnej Polsce bliżej do demokracji masowej niż partycypacyjnej.
Transformacja ustrojowa – rewolucja ponad głowami społeczeństwa
Przyczyn masowości współczesnej polskiej demokracji należy upatrywać w przyjętym modelu transformacji ustrojowej. Znakomitą publikacją częściowo mierzącą się z tym zagadnieniem jest Pamięć po komunizmie Pawła Śpiewaka. Autor należący przecież do ścisłej intelektualnej elity III RP (trudno posądzać go o prawicowy radykalizm) przedstawia w swojej pracy bardzo krytyczny obraz transformacji.
Główna teza tego wątku książki brzmi: polska transformacja ustrojowa została dokonana przez bardzo wąskie grono liderów Solidarności i PZPR, którzy nie zabiegali o stworzenie szerokiego zaplecza społecznego dla swoich działań. Po części było to związane z nieufnością względem społeczeństwa, a po części z przekonania o własnej wyjątkowości. W efekcie nasz system polityczny powstał ponad głowami ludzi, którzy nie tylko nie uczestniczyli w tym procesie, ale nawet nie rozumieli obserwowanych zdarzeń.
Brak szerokiej bazy społecznej dla działań twórców III RP związany był z dwoma elementami. Pierwszy z nich polegał na zawężeniu reprezentacji strony społecznej w trakcie obrad okrągłego stołu. Manewr ten powtórzono następnie przy powoływaniu do życia Krajowego Komitetu Obywatelskiego, którego celem było przygotowanie wyborów czerwcowych. Śpiewak twierdzi, że „z udziału w pracach KKO wykluczeni zostali wszyscy ci działacze, którzy przez gabinet cieni [Wałęsę i jego doradców – KM] uważani byli za zbyt radykalnych lub za przedstawicieli ugrupowań marginalnych”. Lista środowisk niezaproszonych do okrągłego stołu jest rzeczywiście zastanawiająco długa. Znalazły się wśród nich: Konfederacja Polski Niepodległej, Solidarność Walcząca, Unia Polityki Realnej, Grupa Robocza Komisji Krajowej (m.in. Andrzej Słowik, Marian Jurczyk i Andrzej Gwiazda), środowisko skupione wokół czasopisma „Głos”, środowisko Jana Olszewskiego, grupa Anny Walentynowicz, Klub Polityczny ’88. Towarzyszyła temu retoryka mówiąca, że tylko twórcy KKO są autorytetami intelektualnymi mającymi moralne prawo, by reprezentować polskie społeczeństwo. Nikt inny nie nadaje się do odgrywania swojej roli na „obrotowej scenie historii politycznej”.
O tym, jak daleko zaszła marginalizacja środowisk niezwiązanych bezpośrednio z Lechem Wałęsą, niech świadczy fakt, że w wyborach czerwcowych nie wystartował sam Tadeusz Mazowiecki. Doszło do tego, ponieważ „Aleksander Hall i Tadeusz Mazowiecki podnieśli kwestię tożsamości przyszłych posłów i senatorów. Chcieli, by reprezentanci strony opozycyjnej zachowywali swoje własne oblicze polityczne. Tego rodzaju autoprezentacja kandydatów miałaby pozwolić na ujawnienie się i uznanie naturalnego pluralizmu w obrębie szerokiego ruchu politycznego i tym samym ustanowienie innych niż dotychczas zasad jedności. Propozycja ta została szybko utrącona. Hall opuścił KKO i ani on, ani Mazowiecki nie kandydowali do Sejmu X kadencji”. Dziś zapominamy o tym epizodzie, gdyż Mazowiecki kilka tygodniu później został premierem. W czerwcu 1989 r. był on jednak wyraźnie zmarginalizowany. Zatem pierwszą przyczyną braku bazy społecznej dla działań twórców III RP były rozgrywki wewnętrzne pomiędzy liderami ruchu społecznego, które doprowadziły do marginalizacji całych środowisk, nawet tak zasłużonych w walce o niepodległość jak Solidarność Walcząca. Śpiewak podsumuje, że czas okrągłego stołu okazał się ‹‹momentem konstytucyjnym››, lecz konstytuantą nie był parlament pochodzący z wolnych wyborów, tylko grono polityków pozbawionych w czasie rozmów społecznego uprawomocnienia”.
Druga przyczyna związana była nie tyle z rozgrywkami pomiędzy liderami, ale z generalnym nastawieniem wobec społeczeństwa charakterystycznym dla najważniejszych doradców Wałęsy. Już w trakcie obrad okrągłego stołu Adam Michnik mówił, że „zasadniczą cechą stalinowskiego komunizmu jest rozpad więzi społecznych, rozkład kultury prawnej i wtedy bunt takiej społeczności jest buntem niewolników, buntem ludzi, którzy najlepiej potrafią budować szubienice”. Takiej społeczności niewolników nie należy ufać, dlatego kluczowych zmian na „obrotowej scenie historii politycznej”może dokonać tylko wąska grupa osób świadoma swojej roli.
„W wielu wypowiedziach ówczesnych liderów – zauważa Śpiewak – obecny był motyw lęku przed rozsierdzonym tłumem, nieprzewidywalnymi odruchami zniecierpliwienia. Podkreślano, że ludzie dają się łatwo podburzać, omamić fałszywymi obietnicami. Zdawano sobie sprawę z tego, że opozycja posiada dość skromną bazę społeczną”.
Nie dziwi zatem, że w tym gronie powszechnie uznano, iż w okresie przejściowym zasady demokratyczne muszą zostać ograniczone, bo wymaga tego rozum polityczny.
Według tej zasady liderzy komitetów obywatelskich traktowali aktywistów, którzy z entuzjazmem tworzyli lokalne struktury. „Trzon KKO występował w roli swoistego gabinetu cieni, a kolejno powoływane ogniwa regionalne, miejskie i dzielnicowe miały być niejako przedłużeniem KKO. Na lokalnych zebraniach można było usłyszeć, kto będzie kandydował w danym okręgu, a do zebranych należało zorganizowanie kampanii wyborczej. KKO pełnił funkcję centrum dowodzenia, mimo że jego legitymizacja do sprawowania tej funkcji była ograniczona. Dawała je przede wszystkim obecność Wałęsy, a ponadto części działaczy opozycji”. Zatem logika przyjęta od początku w ramach komitetów obywatelskich, pomimo ich pięknej nazwy i wspaniałej tradycji Solidarności, niczym nie różniła się od powszechnie dziś krytykowanej kultury politycznej współczesnych partii politycznych. Było wąskie grono decydentów, a rola struktur lokalnych została ograniczona do zorganizowania kampanii wyborczej.Mieli być przedmiotem, a nie podmiotem dziejących się na ich oczach wydarzeń. Cała dynamika realnych sporów, gier i decyzji została ukryta za kotarą politycznego teatru, w wyniku czego rosła rola kulis politycznych. Opinia publiczna dowiadywała się o realnych sporach w obozie solidarnościowym dopiero w sytuacjach kryzysowych. Co więcej, oponenci bardzo często byli szantażowani argumentem jedności i nie upubliczniali swojego sprzeciwu wobec konkretnych decyzji. Z tego powodu nie może nas dziwić fakt, że KKO szybko traciło w ten sposób swoich aktywistów i – pomimo ogromnego początkowego entuzjazmu – nie przerodziło się nigdy w nic trwałego.
Powyższe uwagi nie mają charakteru oceny ex post, obarczonej błędem prezentyzmu. Przeciwnie, taki model relacji liderzy–społeczeństwo na bieżąco krytykowało bardzo wielu ważnych działaczy zasłużonych dla opozycji demokratycznej. Krytykowali go wszyscy liderzy wymienionych powyżej środowisk niedopuszczonych do obrad okrągłego stołu. Zerwania z gabinetowo-konwentyklowym stylem porozumiewania się elit żądali Gustaw Herling-Grudziński i Maciej Poleski (Czesław Bielecki). Publicysta „Res Publiki” pisał na gorąco: „rozumiem doskonale mechanizm Okrągłego Stołu, rozumiem konieczność gabinetowych negocjacji […]. Ale wiem też, że raz uruchomione mechanizmy polityczne mają ogromną siłę utrwalania się, przechodzenia w praktykę codziennego życia, stawania się politycznym zwyczajem, czymś normalnym wreszcie”. Wtórował mu Zbigniew Romaszewski, pisząc, że elitaryzm bardzo wyraźnie przekroczył „granice podyktowane taktyką negocjacyjną i stał się w jakiejś mierze osłoną interesów grupowych wybranych elit Solidarności”. Zaraz po wyborze Mazowieckiego świetnie podsumował to Ireneusz Krzemiński stwierdzając, że scena polityczna została ustawiona ponad głowami ludzi. Nie rozumieją rozgrywanych na nich zdarzeń, a także w nich nie uczestniczą. „Oznacza [to] podejmowanie problemów ogółu w trosce o dobro i interesy społeczeństwa, ale BEZ udziału samych zainteresowanych. […] Zagraża to samej idei demokracji”.
Ten sposób myślenia został przeniesiony na filozofię działania gabinetu Tadeusza Mazowieckiego. Silne poczucie historycznej misji wdrażania bolesnych reform pogłębiało widzenie w społeczeństwie potencjalnej przeszkody w procesie przemian, zwłaszcza że gabinet Mazowieckiego działał przez dłuższy czas w swoistej pustce społecznej, wynikającej z braku niezależnych organizacji społecznych. Post factum Edmund Wnuk-Lipiński, który w tym czasie kierował zespołem doradców przy Obywatelskim Klubie Parlamentarnym, za błąd uznał „przyjęcie tezy, że jesteśmy fachowcami, a społeczeństwo jest dyletanckie. Tak jest zawsze. Zawsze jest elita, która wie lepiej co robić. […] Ten rząd nie zdołał zapewnić sobie stałego kontaktu z bazą społeczną. A przecież od początku działał w logice poparcia społecznego. Utrzymanie poparcia powinno być elementem programu równie ważnym jak stabilizacja waluty”. Jeszcze bardziej dosadnie rządy Mazowieckiego podsumował Śpiewak: „rząd i kierownictwo OKP nie chcą […] dzielić się władzą. Wynika to po części z przyjętej przez nich zasady: władza wie lepiej i uznaje tylko autorytet swojego dość ograniczonego środowiska. Taki system ma wszelkie cechy autokracji. Ekipa rządowa […] nie rozkłada państwowych zadań na partie polityczne, stowarzyszenia, związki zawodowe czy samorząd terytorialny. Nie dzieli się władzą, a więc nie dzieli się współodpowiedzialnością. […] Nie uruchamia lub nie chce uruchamiać oddolnego procesu zmian i nie czyni zgoła nic, by rozbudować realną społeczną bazę reform. […] Sprzyja postawom roszczeniowym, umacnia w ludziach przekonanie, że są jedynie ofiarami, a nie uczestnikami czy współtwórcami przemian”. Używając zaproponowanej we wstępie dystynkcji, umacnia w nich przekonanie, że są przedmiotami, a nie podmiotami polityki.
Jaki jest efekt takiej filozofii działania? „Ludzie uważają, mniej lub bardziej fałszywie, że niewiele się zmieniło, bo obywatele w swojej masie, tak jak nie mieli, tak nie mają wpływu na decyzję państwa, a do tego nie mogą liczyć na poważny udział w prywatyzacji majątku państwowego. […] W tej sytuacji ludzie, którzy dawno już przestali ufać komunistom, szybko tracą również zaufanie do nowej grupy rządzącej. A skutkiem tego może być nie tylko utrata zaufania do konkretnej elity politycznej, ale do całej politycznej klasy – co uwidoczniło się w hasłach biała i czerwona nomenklatura. W tej sytuacji grozi nam daleko idąca depolityzacja społeczeństwa”. Tak właśnie się stało.
Przyjęty w trakcie transformacji ustrojowej paradygmat relacji liderzy–społeczeństwo obowiązuje do dziś. W tym duchu pracowano nad Konstytucją RP, która nie powstała w wyniku szerokich konsultacji społecznych, ale była kompromisem pomiędzy kilkoma głównymi aktorami. Najbardziej zaś destrukcyjny element naszego ustroju – dualizm egzekutywy – zawdzięczamy rozgrywkom pomiędzy obozami Wałęsy i Kwaśniewskiego.
Ta sama filozofia depolityzacji społeczeństwa legła u fundamentów obowiązującej dziś ordynacji wyborczej, wzmacnianej przez zasady finansowania partii politycznych. Także w tym elemencie system polityczny zapewnia ogromną przewagę bonzów partyjnych nad społeczeństwem, które zostało pozbawione wszelkich narzędzi umożliwiających stworzenie realnej alternatywy dla istniejącego układu. Przejawy tej logiki widać również w marginalizowaniu wszelkich form demokracji bezpośredniej (por. regularne odrzucanie przez sejm społecznych projektów ustaw i wniosków o referenda tematyczne), w działaniach samorządów (brak ograniczenia do dwóch kadencji wójtów, burmistrzów i prezydentów miast), klientelistycznym systemie grantowym dla organizacji społecznych czy pozbawieniu rodziców praw do realnego współkształtowania systemu edukacji (por. odrzucenie przez rząd postulatów w sprawie sześciolatków). Spoglądając na te elementy współczesnego ustroju i praktyki politycznej, możemy tylko zadumać się nad przenikliwością cytowanego publicysty „Res Publiki”: „raz uruchomione mechanizmy polityczne mają ogromną siłę utrwalania się, przechodzenia w praktykę codziennego życia”.
Artykuł pierwotnie ukazał się na łamach czasopisma „Pressje”.