Zreformować dotacje MKiDN. Czas na pisma dla Czytelników, nie redakcji
Dotychczasowa debata o finansowaniu czasopism, choć toczy się od wielu lat, wciąż nie przyniosła naprawy złych mechanizmów. Być może dlatego, że zbyt mocno trzymaliśmy się w niej prób korygowania dzisiejszego systemu, zamiast pomyśleć o rewolucji. Po kilku latach zamieniliśmy się miejscami: konserwatyści dziś mają wsparcie z pieniędzy publicznych, ale jeszcze dobrze pamiętają, jak to jest go nie mieć. To dobry moment, by ponad podziałami namówić MKiDN do stworzenia lepszego systemu, który w pierwszej kolejności służył będzie Czytelnikom, a nie redakcjom czasopism.
Mam szczęście. „Pressje” – pismo wydawane przez Klub Jagielloński, w którego zarządzie mam zaszczyt zasiadać – po niemal corocznych „walkach w odwołaniach” tym razem dostało dotację z programu wsparcia czasopism Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego w pierwszej decyzji resortu. „Nowa Konfederacja”, internetowy miesięcznik, którego jestem współredaktorem, otrzymał wsparcie po raz pierwszy w swojej historii.
Z jednej strony jest się z czego cieszyć. Z drugiej strony wiem doskonale, co czują koledzy z „Krytyki Politycznej”, „Liberte!” czy „Przeglądu Politycznego”. Analizując listę dotowanych czasopism, mają przekonanie, że na wsparcie załapały się te tytuły, które ideowo są bliższe dzisiejszej władzy. Czują dokładnie to, co my, konserwatyści, czuliśmy przez ostatnie lata, pisząc odwołania, listy otwarte i zastanawiając się, jak przetrwać bez dotacji.
Kręcimy się w kółko
Ta sytuacja powtarza się od lat: co roku ktoś jest pokrzywdzony. W 2011 roku w „debacie niszowców” próbowaliśmy ulepszyć system finansowania, licząc na dobrą wolę Ministerstwa. Zmieniło się naprawdę niewiele: arbitralne decyzje zamiast Instytutu Książki zaczęło podejmować MKiDN. W roku 2012 resort wpadł na kuriozalny pomysł, by wykluczyć z puli wspieranych pism tytuły społeczno-polityczne, religijne czy historyczne. Pod wspólnym apelem podpisali się wówczas redaktorzy pism na co dzień będących w fundamentalnym sporze: od „Christianitas” i „44” po „Krytykę Polityczną”. W kolejnych latach pojawiały się kolejne listy otwarte i apele, w których sami braliśmy udział. Dotychczas zwykle konserwatyści mieli problemy, dziś pokrzywdzeni są en bloc wydawcy pism lewicowych i liberalnych.
I znów to samo. Ten system jest po prostu źle wymyślony. Nawet nie dlatego, że wraz ze zmianą władzy przestawia się wajcha na rzecz wspierania tych, którzy dotąd byli pomijani. To jeszcze można zrozumieć, choć irytuje i stanowi zagrożenie dla słabych przecież instytucjonalnie ośrodków myśli. Ten system działa źle, bo wspiera w nadto arbitralny sposób redakcje, nie daje realnych impulsów do budowania alternatywnych kanałów finansowania naszej pracy i… w niewielkim stopniu myśli o Czytelniku.
Stanąć w prawdzie
Kto czyta nasze czasopisma (pisząc o „naszych czasopismach” nie mam na myśli pism konserwatywnych, ale wszystkie te łączące namysł nad kulturą, społeczeństwem i polityką w formule kwartalnikowej i pokrewnej)? Niewielu – to pierwszy fakt, najtrudniejszy i przykry.
Po drugie – ci, których stać na taki luksus. Nasze pisma są drogie i również przez to elitarne. Niewiele z nich – tu akurat wyjątkiem jest „Nowa Konfederacja”, ale też w poprzednich latach „Kultura Liberalna” czy „Notes Na 6 Tygodni” – dostępnych jest od momentu wydania za darmo chociaż w wersji elektronicznej.
Kto zarabia na naszych czasopismach? Prawdę mówiąc, niespecjalnie ani autorzy, ani wydawcy. Dotacje pozwalają głównie na pokrycie kosztów druku i podstawowych wydatków organizacyjnych. Zarabia na nich monopolista na rynku dystrybucji. Nasza sprzedaż to w dużym przybliżeniu niewielka część nakładu rozprowadzana we własnym zakresie (w prenumeratach, sprzedaży on-line i na spotkaniach) i lwia część dystrybuowana przez jedną sieć, dostępną głównie w większych miastach. Do wydawcy wraca ledwie połowa ceny okładkowej. To sprawia, że nasze pisma są coraz droższe. Z każdą taką podwyżką najistotniejszym beneficjentem jest właśnie pośrednik.
Tym samym: państwo dotuje czasopisma, które co prawda pełnią istotną rolę debatotwórczą, ale jednocześnie tworzy sektor, którego „produkty” w niewielkim stopniu dostępne są dla osób uboższych czy mieszkających na prowincji.
Czy można coś z tym zrobić? Sprawić, by pisma były powszechniej dostępne, publiczne środki nie nabijały kabzy pozbawionego realnej konkurencji pośrednika, a coroczne ogłoszenie wyników dotacji przestało być zarzewiem politycznych awantur?
Likwidacji finansowania nie będzie
Część Czytelników odpowie bez zastanowienia: zlikwidować dotacje. Wszak wyświechtany cytat z Kisiela każe wierzyć, że „socjalizm bohatersko walczy z problemami nieznanymi w żadnym innym ustroju”. Zgadzam się, że państwowe dotacje rozleniwiły zarówno twórców czasopism idei, jak i ich Czytelników. Ci drudzy niechętnie prenumerują, niechętnie szukają możliwości zakupu bez pośrednika, niechętnie wspierają wydawców darowiznami. Konkurencja między naszymi pismami jest ograniczona.
Ci pierwsi też nie są bez winy. Mamy wiele za uszami. Gdy rok temu dyskutowaliśmy o sytuacji czasopism idei w redakcji „Res Publiki Nowej”, żartowałem, że symbolem naszego działania jest stojąca tam dwumetrowa choinka ułożona z archiwalnych numerów konkurencyjnego kwartalnika. My też mamy schowki pełne starych numerów „Pressji”. Po części z własnej niezdolności do sprzedania niewielkich przecież nakładów, po części z powodu mało racjonalnych oczekiwań dystrybutora.
Likwidacja państwowego wsparcia dla czasopism to jednak postulat, który nie znajdzie poklasku w środowisku. Nie wierzę, że jakikolwiek minister jakiejkolwiek opcji zaryzykuje otwartą wojnę z intelektualistami sprzymierzonymi ponad podziałami. Niespecjalnie zresztą bym tego chciał. W sytuacji deficytu kapitału finansowego i społecznego w Polsce pełne sprywatyzowanie sektora oznacza koniec 90% redakcji. Jestem przekonany, że byłaby to zła wiadomość dla polskiej debaty publicznej.
Reforma jest możliwa
Zastanówmy się więc nad tym, jak zreformować system wsparcia dla czasopism tak, by był bardziej racjonalny.
Jestem w stanie wyobrazić sobie taką jego formę, która nie mnożyłaby biurokracji i nie potęgowała światopoglądowych kontrowersji, ale wprowadzała między pismami mechanizm zdrowej konkurencji i zapewniała ich dostępność również dla uboższych czytelników.
Być może także służyłaby promocji czytelnictwa w ogóle i debacie wokół tworzonych przez nas idei w szczególności.
Po pierwsze, zamiast co roku organizować kosztowny (dla wydawców i organizatora) konkurs na wnioski, stwórzmy jasne reguły, zgodnie z którymi określone kategorie czasopism mają prawo ubiegać się o wpisanie na listę „czasopism rekomendowanych przez MKiDN”. Wpisanie na listę nie oznacza jeszcze ani złotówki z państwowej kiesy: o tym w punkcie 3. Niech weryfikacja odbywa się jedynie na podstawie historycznych numerów, a nie irracjonalnych planów wydawniczych na kolejny rok. Konieczność zapowiedzenia w listopadzie 2016 roku tematu okładkowego numeru miesięcznika, który ukaże się w grudniu 2017 roku, to jeden z większych absurdów dzisiejszego systemu.
Po drugie, wprowadźmy prostą zasadę, że wszystkie czasopisma obecne na liście muszą być od początku okresu dystrybucyjnego dostępne on-line za darmo. Opcjonalnie rozważyć można osobne wsparcie finansowe MKiDN na rzecz dostosowania wersji elektronicznych pism do potrzeb osób niepełnosprawnych.
Po trzecie i najważniejsze, zamiast dotować czasopisma, subsydiujmy biblioteki publiczne, które w ramach otrzymanej z budżetu państwa puli środków będą miały obowiązek kupować czasopisma z listy „rekomendowanych przez MKiDN”. Wówczas pisma będą dostępne dla wszystkich, a nie tylko dobrze sytuowanych obywateli z dużych ośrodków. Co więcej, czasopisma będą konkurowały ze sobą nie na poziomie centralnych wniosków grantowych, ale przykładowo w każdej bibliotece powiatowej. Bezpośrednie zamówienia od bibliotek pozwolą nam obniżyć koszty wydawania pisma i zapewnią pewną stabilność, ale podstawowy obszar naszej działalności będzie weryfikowany na rynku.
Oczywiście i tu nie obędzie się bez politycznych awantur. Prawdę mówiąc, na poziomie samorządowym nie miałbym jednak nic przeciw temu, by miejscowa społeczność przekonywała lokalną bibliotekę, by ta wymieniła „Christianitas” na „Krytykę Polityczną” albo „Liberte!” na „Frondę Lux”. Trudno o bardziej angażującą formę na pozasalonową promocję czytelnictwa ideowych tytułów niż tego rodzaju spór, który – daj Boże! – zaangażuje samorządowych aktywistów i zainteresuje tamtejsze media.
Oczywiście marzeniem jest system, który pozwoli wprowadzić w ten proces realny mechanizm współdecydowania mieszkańców.
Skoro mamy już coraz powszechniejsze budżety partycypacyjne, to dlaczego na bazie istniejącej infrastruktury nie stworzyć mechanizmu „partycypacyjnych zakupów bibliotecznych”, w którym to mieszkańcy decydowaliby, jakie tytuły chcą widzieć w swojej lokalnej bibliotece?
Taka forma wyboru czasopism mogłaby być pierwszym krokiem do rozszerzenia tego systemu również o biblioteczne zakupy książek. To rozwiązanie przysłużyłoby się promocji czytelnictwa i publicznych bibliotek jako takich.
Czas na odważną debatę
Dotychczasowa debata o finansowaniu czasopism, choć toczy się od wielu lat, wciąż nie przełożyła się na rzeczywistość. Być może dlatego, że zbyt mocno trzymaliśmy się w niej prób korygowania dzisiejszego systemu, zamiast pomyśleć o rewolucji. Po kilku latach zamieniliśmy się miejscami: dziś to konserwatyści mają wsparcie. Wciąż jednak dobrze pamiętamy, jak to jest go nie mieć. Nasi koledzy z bardziej liberalno-lewicowej strony debaty właśnie je stracili. Teraz pewnie lepiej rozumieją nasze emocje z poprzednich lat.
To dobry moment, by ponad podziałami namówić MKiDN do stworzenia lepszego systemu, który przestanie stawiać nas w konflikcie. Pomysłów na taką zmianą może być sporo. Mam nadzieję, że powyższa propozycja będzie jedną z wielu, o których będziemy dyskutować z nadzieją na wypracowanie najlepszego rozwiązania. Zarówno wewnątrz naszych środowisk, jak i pomiędzy nimi. Potrzebujemy rozwiązania, które służyć będzie przede wszystkim temu graczowi rynku czasopism, który z punktu widzenia wydatkowania pieniędzy publicznych powinien być najważniejszy: potencjalnemu Czytelnikowi. On z dzisiejszego systemu dotacji nie ma prawie nic.