Zapomniani „niewyklęci”
„Zapora”, „Orlik”, „Huzar”, „Inka”, „Rój”, „Warszyc”… Po latach skazania na zapomnienie ludzie ci, będący oczywiście symboliczną reprezentacją grupy znacznie szerszej, zostają przywracani społecznej świadomości. Fakt – wiedza o nich i zjawisku, którego byli częścią, jest bardzo często powierzchowna, niekiedy powierzchowna rażąco, ale z roku na rok dociera coraz dalej. Wyrazem tego są liczne uroczystości, kolejne pomniki czy dość dyskusyjny, lecz zarazem bardzo wymowny, fenomen nazwany na łamach naszego portalu „wyklętą popkulturą”. Jednak koncentrując się na przywracaniu pamięci o podziemiu antykomunistycznym, zupełnie straciliśmy z pola widzenia tych, którzy wcześniej, w szeregach Polskiego Państwa Podziemnego, stanęli głównie przeciw bezprzykładnemu terrorowi niemieckiemu. Choć skala i rozmach podziemia z lat okupacji hitlerowskiej były z różnych względów zdecydowanie większe, poziom zainteresowania nim, z wyjątkiem symbolicznego powstania warszawskiego, jest nieporównywalny, a „wyliczanka” pseudonimów leśnych dowódców Armii Krajowej czy Batalionów Chłopskich, podobna do otwierającej ów artykuł, byłaby znacznie bardziej problematyczna.
Od kilku lat przy okazji Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych odżywa dyskusja na temat losów powojennego podziemia. Jednym ze stale powracających w niej wątków jest motyw „najbardziej wyklętych”. Przywoływane są w tym kontekście często kontrowersyjne przykłady formacji, które w swoim antykomunizmie szły najdalej, jak choćby coraz częściej stawiana za wzór Brygada Świętokrzyska NSZ, która po miesiącach aktywnej działalności antykomunistycznej ruszyła w porozumieniu z wycofującymi się Niemcami na zachód, dając tym samym, jak chcą jej „adwokaci”, świadectwo dojrzałości politycznej i pragmatyzmu. Alternatywnym przykładem „wyklęcia” szczególnego, spowodowanego bezkompromisowym obliczem ideowym, ma być oddział Romualda Rajsa „Burego”, odpowiedzialnego za krwawą pacyfikację białoruskich wsi zimą 1946 roku.
Ci, których dotyczy ten tekst, nie zostali, abstrahując już od trafności ocen powyższych, wyklęci. Pewien wyjątek stanowiły tu ponure lata stalinizmu, ale większą rolę w postępującym zjawisku zapomnienia ich przez społeczeństwo odgrywała, jak się zdaje, zwykła proza życia. Część zginęła w czasie wojny w „barwach”, których upamiętnianie z przyczyn oczywistych nie było priorytetem „przewodniej siły narodu”. Inni, w myśl dramatycznego rozkazu o rozwiązaniu Armii Krajowej z 19 stycznia 1945 roku, „stali się dla siebie dowódcami” i wyszli z lasu, starając się przystąpić do odbudowy zniszczonego kraju w takich warunkach, jakie wówczas istniały. Niektórym, legalnie bądź na tzw. lewych papierach, się to udało. Pozostałym „ludowa” władza nie dała tego „przywileju”, wtrącając ich do więzień, z których wielu wyszło złamanych.
Przez lata ich wysiłek był czasem marginalizowany, a innym razem wtłaczany w schematy peerelowskiej propagandy walki z faszyzmem, której awangardą miało być – według proponowanej opowieści – podziemie komunistyczne. Dla nich pozostawała rola dzielnej, czego nie negowano, ale zagubionej, dającej sobą manipulować „politycznym bankrutom” masy. Dziś również pozostają daleko w cieniu – walka podjęta przez nich coraz częściej sprowadzana jest do tyleż bohaterskiego, co naiwnego i bezsensownego wysiłku, a dalsze losy tych spośród nich, którzy przeżyli, nie są wystarczająco atrakcyjne z punktu widzenia aktualnej narracji, niekiedy wręcz nijak do niej nie przystając.
Oczywiście, struktury Polskiego Państwa Podziemnego tworzyły setki tysięcy osób, z których, wbrew obiegowym opiniom, wyraźna większość nie brała bezpośredniego udziału w walce zbrojnej. Na tym zresztą polegał jego fenomen: ogrom sił zaangażowanych w tajne nauczanie, funkcjonowanie podziemnego sądownictwa czy pomocy społecznej, wreszcie – w działania planistyczne nad przyszłym kształtem Polski. Była to mozolna praca, dostrzegalna znacznie mniej od działań dywersyjnych, a nieraz niosąca za sobą porównywalne konsekwencje. Jednak tym razem, co wydaje mi się naturalne w kontekście obchodzonego święta, skoncentruję się właśnie na leśnych żołnierzach podziemnego państwa. Kiedyś – lokalnych legendach. Dziś, po upływie 70 z górą lat, pamiętanych przez niewielu.
Warto w tym kontekście zwrócić uwagę na formację pomijaną pod tym względem szczególnie – na Bataliony Chłopskie. Znacznie mniej z dzisiejszej perspektywy atrakcyjne od legendarnej Armii Krajowej, którą zresztą częściowo współtworzyły.
Przy tym, z przyczyn oczywistych, właściwie wykluczone z najgłośniejszego wystąpienia zbrojnego Podziemnej Polski – powstania warszawskiego. Tymczasem to właśnie ludowcy zainicjowali w grudniu 1942 roku pierwszą na ziemiach polskich akcję zbrojną, która przez samą stronę niemiecką została określona mianem powstania. Chodzi o reakcję na prowadzoną przez Niemców na Zamojszczyźnie masową akcję pacyfikacyjno-wysiedleńczą połączoną z planem odebrania rodzicom kilkudziesięciu tysięcy polskich dzieci. Był to pierwszy etap jednego z wybitnych przejawów ówczesnej myśli niemieckiej – Generalplan Ost, zakładającego wysiedlenie, a częściowo także eksterminację milionów Słowian. W pierwszej kolejności – Polaków.
Zarządzona przez dowódcę Batalionów Chłopskich, Franciszka Kamińskiego, intensywna akcja partyzancka doprowadziła do szeregu starć z zaskoczonymi takim obrotem spraw siłami pacyfikacyjnymi. Do walk włączyły się szybko oddziały Armii Krajowej, ale także – i tu być może tkwi zasadniczy problem z kwestią upamiętnienia tamtych dni – komunistyczna Gwardia Ludowa i operująca na tym terenie grupa sowiecka.
W wyniku podjętych działań pacyfikacja Zamojszczyzny została wstrzymana. Jak wielu Polaków to ocaliło – nie sposób ocenić. Niemcy, po licznych starciach i w obliczu ogromnego zagrożenia kolonistów mających zasiedlać „odpolszczane” miejscowości nie zdecydowali się na dalszą wymianę ciosów. Do realizacji zbrodniczych planów przystąpiono ponownie dopiero latem 1943 roku, choć i wtedy spotkano się z silnym oporem.
W pierwszej spośród większych bitew tamtych dni, pod Wojdą, oddziałami BCh dowodził przeszkolony na kursie cichociemnych i zrzucony do kraju Jerzy Mara-Meyer, ps. „Vis”, który zginął w Warszawie niespełna pół roku później. Wcześniej zdążył wziąć udział w wojnie obronnej 1939 roku, a także przejść cały szlak 1. Dywizji Grenadierów w kampanii francuskiej. Zarówno on, jak i inni bohaterowie tamtych wydarzeń, by wspomnieć Franciszka Bartłomowicza „Grzmota” z BCh, dowodzącego w kluczowej bitwie pod Zaborecznem i prowadzącego odsiecz Konrada Bartoszewskiego „Wira” z Armii Krajowej, późniejszego uczestnika największej partyzanckiej bitwy stoczonej na ziemiach polskich pod Osuchami, pozostają dziś szerzej nieznani. Powojenne losy obu nie były spektakularne, choć ten ostatni rozbił nawet ubeckie więzienie, po czym jednak zdecydował się ujawnić. Do lat 80. kontynuował pracę naukową.
Żołnierze Batalionów Chłopskich odegrali zasadniczą rolę także w innym szczególnym wydarzeniu, jakim było utworzenie tzw. Republiki Pińczowskiej. Mianem tym określono obszar obejmujący kilkanaście miejscowości opanowanych latem 1944 roku na blisko trzy tygodnie przez polskie oddziały partyzanckie. Choć poza powstańczą Warszawą był to chyba jedyny podobny epizod na taką skalę, wydarzenie nie zajmuje poczesnego miejsca w obecnej narracji historycznej, podobnie jak ludzie za nim stojący, tacy jak Franciszek Kozera „Karp” dowodzący wówczas zasłużonym oddziałem specjalnym Batalionów. Co ciekawe, epizod ten zdecydowanie mocniej eksponowano w okresie Polski Ludowej, gdyż obok wspomnianych Batalionów Chłopskich i Armii Krajowej w obronie nietypowej republiki udział brały, jak w przypadku Zamojszczyzny, oddziały komunistyczne.
Niewiele lepiej ma się pamięć o legendarnych dowódcach świętokrzyskich Zgrupowań Partyzanckich Armii Krajowej. Cichociemni Jan Piwnik „Ponury” oraz Eugeniusz Kaszyński „Nurt”, bo o nich mowa, stworzyli w połowie 1943 roku największe wówczas zgrupowanie leśne w okupowanej Polsce.
Ich autorytet sprawiał, że w jego skład weszli ludzie o bardzo różnych rodowodach – od żołnierzy Narodowej Organizacji Wojskowej, jak Tomasz Waga „Szort”, po byłych członków komunistycznej Gwardii Ludowej, jak przedwojenny harcerz Władysław Wasilewski „Oset”. W ramach zgrupowania walczyła nawet drużyna… gruzińska, tworzona przez dezerterów z Ostlegionu.
Piwnik, przedwojenny policjant, już w lutym 1943 roku zorganizował i przeprowadził, uznawaną za wzorcową, akcję rozbicia więzienia w Pińsku, gdzie pod nosem garnizonu niemieckiego bez strat opanowano obiekt, uwalniając aresztowanych żołnierzy AK. Jego działalność na Kielecczyźnie nie trwała długo, bo niewiele ponad pół roku. Wystarczyło to jednak, by stał się legendą tamtych okolic. Po przeniesieniu „Ponurego” na Nowogródczyznę, dzieło kontynuował Kaszyński, rozwijając oddział i tocząc nieustanne walki z Niemcami do późnej jesieni 1944 roku. Pierwszy zginął, zdobywając w ramach planu „Burza” jeden z niemieckich punktów umocnionych. Drugi natomiast, po rozformowaniu oddziału, przedostał się na zachód, gdzie poważnie zachorował. Do końca życia, dzieląc los wielu polskich bohaterów, ciężko pracował fizycznie. Zmarł w połowie lat 70.
W przypadku „Nurta” i „Ponurego” sytuacja nie przedstawia się jednak najgorzej. Wydaje się, że ogromny wpływ odegrała i ciągle chyba jeszcze odgrywa, głośna, wielokrotnie wznawiana książka autorstwa niestrudzonego popularyzatora dziejów Armii Krajowej, zmarłego przed trzema laty Cezarego Chlebowskiego, zatytułowana Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie. Tym niemniej, biorąc pod uwagę zasługi wspomnianych dowódców, a także ich lokalną pozycję w latach 1943/44, nie sposób zadowolić się owym „nie najgorzej”. W formie gorzkiej refleksji można dodać, że sam „Ponury” niekiedy pojawia się w różnego rodzaju propozycjach wspomnianej we wstępie „wyklętej popkultury” za sprawą… bardzo efektownego, charakterystycznego zdjęcia wykonanego w leśnej scenerii z pistoletem maszynowym własnej produkcji. Przy Zgrupowaniu Partyzanckim „Ponurego” prowadzono bowiem nawet produkcję broni, którą „Nurt” rozbudował o wytwarzanie min.
Dowódca innego, niezwykle aktywnego, działającego do jesieni 1944 roku na południowym Mazowszu, oddziału AK – Kazimierz Aleksandrowicz „Huragan” – jest dziś z kolei postacią po prostu anonimową. W przeciwieństwie do wymienionych powyżej nie był jednak cichociemnym, lecz działaczem Polskiej Partii Socjalistycznej.
Niestety, wiedza na temat roli polskiej lewicy w strukturach Państwa Podziemnego, a także postawa jej przedstawicieli po zakończeniu wojny, pozostaje dziś jedną z białych plam społecznej pamięci. Tymczasem „prawda czasów, o których mówimy” dalece w tym przypadku odbiega od proponowanej dziś coraz częściej „prawdy ekranu”, charakteryzującej się wizją braterstwa prawicowej Armii Krajowej z niezłomnymi Narodowymi Siłami Zbrojnymi. Wystarczy nadmienić, że to podziemna PPS, działająca pod kryptonimem „Wolność-Równość-Niepodległość”,jako pierwsza spośród ugrupowań politycznych podporządkowała swoje struktury wojskowe – Gwardię Ludową WRN – dowódcy Związku Walki Zbrojnej, przemianowanego z czasem na AK. Sam szyld „Gwardia Ludowa” został zresztą niebawem skradziony przez komunistów, dla których stanowił wygodny, sprawiający niepodległościowe wrażenie parawan.
Wreszcie wyjątkowo ciekawy wątek stanowią losy Konstantego Jagiełły ps. „Kostek” – również socjalisty, więźnia Auschwitz, a przy tym członka obozowej konspiracji zorganizowanej przez Witolda Pileckiego.
O ile rotmistrz stał się dziś – i nie mogło być inaczej – symbolem naszej narracji historycznej, o tyle postać Jagiełły nie powie zdecydowanej większości z nas kompletnie nic. A szkoda. Wspólnota doświadczeń tych dwóch bohaterów nie kończy się bowiem na pobycie w obozie i zaangażowaniu w tamtejszą konspirację. Jagiełło po blisko czterech latach w Auschwitz uciekł, by następnie w oparciu o krakowski PPS stworzyć oddział zbrojny wspierający dalsze ucieczki. Zginął na krótko przed wyzwoleniem obozu podczas jednej z nich, która okazała się niemieckim podstępem. Można w tym miejscu pokusić się o prowokacyjne pytanie – czy pamiętalibyśmy w takim stopniu o legendarnym rotmistrzu, gdyby nie został zamordowany przez komunistycznych oprawców?
Wspomniani wyżej ludzie to oczywiście tylko namiastka. Dobrana bez specjalnego klucza, być może nieco wybiórczo, reprezentacja żołnierzy państwa podziemnego, którzy z różnych powodów pozostają dziś w cieniu. Warto o nich przypominać szczególnie teraz, gdy coraz większa ilość (szczególnie młodych) ludzi błędnie utożsamia symboliczną „Kotwicę” czy nawet samą Armię Krajową, w pierwszej kolejności z oporem antykomunistycznym, a opowieść o fenomenie Polskiego Państwa Podziemnego sprowadza się w dużej mierze do powstania warszawskiego. Niekiedy też – co cieszy, lecz ciągle nie satysfakcjonuje – legendy cichociemnych.