Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
dr Mateusz Tondera  4 stycznia 2016

Od rodziny nie uciekniesz. Filozofia „Gwiezdnych Wojen”

dr Mateusz Tondera  4 stycznia 2016
przeczytanie zajmie 4 min

Spodziewam się, że w najbliższych dniach polski Internet zaleją memy zestawiające PiS ze złowrogim Najwyższym Porządkiem, Jarosława Kaczyńskiego ze złowrogim Snoke’iem, a kto wie, pewnie i prezydent Duda załapie się na porównywanie go z adeptem Ciemnej Strony – Kylo Renem. Nie widzę sensu w polemizowaniu ze skojarzeniami, nie odczuwam potrzeby prostowania żartów. Zamiast tego proponuję krótką podróż do reakcyjnego serca tego dziwacznego quasi-mitu, jakim są dzisiaj Gwiezdne Wojny.

Uwaga! Tekst zawiera spoilery z filmu Przebudzenie Mocy.

Wydaje się, że synkretyzm, tak charakterystyczny dla zapoczątkowanej niemal cztery dekady temu przez George’a Lucasa, sagi dotyka również jej ideowego przesłania. Z jednej strony można przecież odczytywać Gwiezdne Wojny jako prostą, antytotalitarną (czy antyautorytarną) opowieść, gdzie quasi-faszystowskie Imperium zostaje zgromione przez demokratycznych partyzantów. Z drugiej, partyzanci zdają się (zupełnie zrozumiale) pokładać ogromną ufność w przedstawicielach starożytnej religii, a Imperium w swojej retoryce nieustannie podkreśla modernistyczne aspekty wprowadzanych przez siebie porządków. A jednak naprawdę istotny wątek czai się moim zdaniem w tym aspekcie Gwiezdnych Wojen, który najczęściej bywa wyszydzany jako „telenowelowy”. Darth Vader aka Anakin Skywalker okazuje się być ojcem Luke’a i Lei, a przy tym dziadkiem Kylo Rena, który, będąc synem Lei i Hana Solo (szczęśliwy chyba nie był synem nikogo ważnego), zdaje się podejrzewać, że i Rey jest czyjąś córką. Samego Luke’a? Są i tacy, którzy obstawiają, że to raczej wnuczka Obi-Wana. Nie da się ukryć, że jest to odrobinę zabawne.

A przecież za tą plątaniną rodzinnych koneksji kryje się archaiczna, przednowoczesna prawda o odległej galaktyce dawno, dawno temu. Rodzina definiuje i wyznacza los bohaterów, a żadna emancypacja nie jest możliwa. Płytko pod powierzchnią typowych dla hollywoodzkiego kina zapewnień o wyborach i decyzjach kryje się antyczne przekonanie, że krew, która płynie w naszych żyłach określa nasze życia w zasadniczym stopniu.

Anakin, Luke czy Ben Solo mogą decydować jedynie o tym, jaki będzie zwrot wektora ich decyzji. Kierunek jest z góry określony. Co mam na myśli?

Obdarzeni Mocą bohaterowie Gwiezdnych Wojen mają tylko dwa realne wybory – mogą dziedzictwu swojej krwi sprostać albo mu świadomie i całkowicie zaprzeczyć. Decyzje skrajne przeciwstawne, ale przecież pozostające na tej samej osi.  Luke, początkowo gnany instynktem przygody, bardzo szybko uświadamia sobie, że musi zostać rycerzem Jedi (tak jak jego ojciec). Musi i rozumie to w niemal instynktowny sposób. Vader – morderca ojca staje się Vaderem – ojcem, ale konieczność zmierzenia się z nim pozostaje niezmienna, a kłamstwo Obi-Wana nie wydaje się w związku z tym aż tak niepokojące. Co więcej, sam Obi-Wan też jest ze swoim uczniem związany nicią, której nie może zerwać. Upadek Anakina ani na moment nie przestaje być sprawą jego dawnego mistrza, a sprawa ta musi zostać doprowadzona do samego końca. Znów nie ma innej drogi. Spektrum możliwych wyborów określają zobowiązania, w tym takie, które nigdy nie zostały świadomie i dobrowolnie podjęte, a jedynie odziedziczone czy nadane.

Przebudzenie Mocy składa bożkom współczesnej obyczajowości szereg konwencjonalnych i zgrabnych ukłonów, ale już jeden z początkowych dialogów nie pozostawia najmniejszych wątpliwości:

„[…] you cannot deny the truth that is your family”.

Kylo Ren słyszy te słowa od tajemniczego starca granego przez Maxa von Sydova i widzowie wiedzą doskonale, że w odległej galaktyce są one absolutnie prawdziwie. Wie o tym również sam Kylo Ren i przyznaje to bez najmniejszych oporów. Jeśli chce podążyć ścieżką Ciemnej Strony Mocy, nie może po prostu odsunąć się od swojej rodziny. Musi zaprzeć się jej do samego końca, popełnić niemal rytualne ojcobójstwo. Jeden kierunek, dwa wektory, żadnej ścieżki w bok. W najnowszej odsłonie sagi w ten dramatyczny schemat zostaje schwytany nawet najbardziej wolny z wolnych duchów – Han Solo. Jego śmierć z rąk własnego syna jest zdarzeniem ponurym i przytłaczającym, ale od pierwszego pojawienia się starego przemytnika na ekranie czujemy jej nieuchronność. Dlaczego? Han Solo jest zmęczony uciekaniem. Rola złotoustego drania to już tylko maska, a żadna galaktyka nie jest na tyle wielka, by dało się uciec od ciężaru bycia ojcem, który zawiódł.

Spójrzmy na Rey, bohaterkę, która nie zmienia się w typową Mary Sue, bo trzyma ją w ryzach żelazne poczucie przywiązania i obowiązku. Przypomnijmy sobie jej daremną próbę ucieczki od losu, jaki wyznaczyło jej pochodzenie i przeszłe decyzje rodziców czy opiekunów. Pojedynek w lesie po raz kolejny udowadnia niezbicie, że w świecie Gwiezdnych Wojen prawdziwą siłę może dać tylko akceptacja tego, kim się jest. I akceptacja głębszej prawdy o tym, że nie jest się tylko, ani nawet przede wszystkim, tym, co się dla siebie wybrało.

Cóż, może przynajmniej zrzucający zbroje szturmowca Finn stanowi model bohatera dokonującego symbolicznej emancypacji? Może. Chociaż i on godność oraz prawdziwą siłę znajduje dopiero w przyjęciu na siebie roli rycerza i opiekuna. Fakt, że Rey takiej opieki zdaje się nie potrzebować jest źródłem kilku wspaniałych scen komicznych, ale przecież w niczym nie ujmuje to Finnowi splendoru. Genderowy wilk syty, średniowieczna owca cała.

Gdzie bohaterów nie definiują więzy krwi, tam definiują ich role i zobowiązania nieomal „spadające” na nich z zewnątrz i domagające się przyjęcia. Nie wertykalny „samorozwój”, a horyzontalne „dorastanie do roli” organizuje etos bohaterów Gwiezdnych Wojen.

Oczywiście należy pamiętać, że taki obraz rzeczywistości i ludzkiego losu nie jest obrazem chrześcijańskim i wypływa głównie z pogańskiej wizji świata, którą chrześcijaństwo, ze swoim gigantycznym potencjałem emancypacyjnym, w ogromnej mierze zdetronizowało. Wydaje się jednak, że dzisiaj, gdy „dyskurs emancypacyjny” dociera niemal do swoich granic i konstytuuje dominującą w zachodnim kręgu kulturowym „antropologię obowiązującą”, popularność sagi stworzonej niemal 40 lat temu przez George’a Lucasa stanowić może coś w rodzaju nie do końca uświadomionej, lecz zdroworozsądkowej reakcji: paradoksalnej fantazji o byciu zobowiązanym, w świecie proponującym nieustanne wyzwalanie się ze zobowiązań.