Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Noworoczne propozycje filmowe

przeczytanie zajmie 5 min

Wchodzimy już w 2016 rok – jednak nie znaczy to, że nie warto sięgnąć do zeszłorocznych produkcji, by nadrobić straty. Jako redakcja proponujemy Wam zestaw dwóch seriali i dwóch dobrych filmów.

Mad Max: Na drodze gniewu, George Miller

Powiedz mi, czy podobał Ci się ostatni Mad Max, a powiem Ci, kim jesteś. Tak można podsumować czwartą odsłonę postapokaliptycznej serii, którą warto obejrzeć tylko po to, aby przekonać się, czy jeszcze nadążasz.

Podczas seansu można poczuć się jak kowboj, który dosiada szalonego byka współczesnej popkultury. Tym bykiem, najbardziej rozjuszonym i śmiertelnie groźnym, jest właśnie Mad Max, który prędzej czy później zrzuci Cię ze swojego grzbietu. Bo przecież narzucone tempo w końcu staje się nie do wytrzymania. Popkulturowe „mocniej”, „szybciej”, „więcej”, „głośniej”, „bardziej szalenie” wydaje się nie mieć końca, a co najgorsze przestaje mieć jakikolwiek sens. A taki jest nowy Mad Max, dopracowany w najmniejszych szczegółach, spektakularny – ale pusty. I nawet sam Tom Hardy leżący na tylnej kanapie ogromnej ciężarówki nie tyle już nie wie dokąd tak pędzi, ale wydaje się gotowy żeby wysiąść.

Świat wyreżyserowany przez Millera wcale nie musi być postapokaliptyczny, ale z pewnością jest feministyczny i darwinowski. Ostatecznie przecież Max odchodzi, zostawiając krainę w rękach tej, która to szalone tempo nie tylko wytrzymała, ale sama narzuciła – Furiosy.

Wysiadasz czy jedziesz dalej? Era Mad Maxa się skończyła. Nadeszła era Furiosy.

Bartosz Brzyski

Makbet, Justin Kurzel

Mogłoby się wydawać, że po Kurosawie i Polańskim trudno wnieść coś nowego do filmowych adaptacji szekspirowskiego arcydzieła. Justin Kurzel i jego ekipa udowadniają jednak, że na Makbeta spojrzeć można wciąż w sposób świeży i bez obciążeń związanych z artystycznym dziedzictwem. Powstało kino o niezwykłej intensywności, choć bez – tak typowych dla rozmaitych uwspółcześnień klasyki – elementów kina akcji i bombastycznych efektów specjalnych. Duch elżbietańskiej tragedii został tu zachowany. Oglądamy zatem historię człowieka, który – popchnięty tajemniczą pokusą losu – popełnia królobójstwo, a potem następne morderstwa, by ostatecznie zostać zmiażdżonym machiną zbrodni, którą sam powołał do istnienia. Grzeszne koło losu zamyka się, lecz oznacza to zarazem początek kolejnego cyklu zbrodni i zemsty, co sugeruje gorzki finał filmu. A to wszystko we wspaniale pokazanych realiach wczesnośredniowiecznej Szkocji, skąpanej we krwi i mroku. Kamera pracuje powoli, nie spiesząc się, niekiedy nawet zwalniając tak znacząco, że bieg filmowego świata na chwilę przystaje. Nadaje to zdjęciom walorów wizyjno-poetyckich. Obrazowi towarzyszy przy tym bogata, wierszowana fraza szekspirowskiego dramatu, choć przecież niełatwo zachować ów pozornie archaiczny, pełen zawiłych metafor i retorycznej swady język we współczesnym kinie. Autorzy umiejętnie połączyli słowo z obrazem, tworząc prawdziwie hipnotyczny efekt narracyjny. Wreszcie aktorstwo: oszczędna, wyciszona, jakby nieco wsobna gra Michaela Fassbendera i jego filmowych partnerów bardzo znacząco współtworzy klimat opowieści o szkockim tyranie. Nie potrzeba tu wielkich, patetycznych gestów ani krzyków. Tragedia rozgrywa się w intymnej, zamkniętej przestrzeni międzyludzkiego piekła. Pewien niedosyt pozostawić może jedynie Marion Cotillard jako Lady Makbet, przyzwyczajeni jesteśmy bowiem przez największych twórców do nieco bardziej wyrazistego portretu tej postaci. Zaś najnowszym Makbecie towarzyszka i inspiratorka zbrodni umieszczona zostaje w cieniu swego zbrodniczego małżonka. To jednak niewielka wada, skoro z kina wychodzimy prawdziwie poruszeni, jakby próbując otrząsnąć się z koszmaru, który przed chwilą rozegrał się na naszych oczach.

Jakub Moroz 

Narcos, Jose Padilha, Guillermo Navarro, Andres Baiz, Fernando Coimbra

Okazuje się, że serial Netflixu nie musi być oderwaną od rzeczywistości historią o superbohaterze, jak przereklamowany House of Cards. Twórcom Narcos ułatwił sprawę zapewne fakt, że ich serial powstał na kanwie wydarzeń z życia słynnego kolumbijskiego gangstera Pablo Escobara, ale Amerykanie nieraz już przecież udowodnili, że z każdej (nawet i najprawdziwszej) historii potrafią zrobić kreskówkę. Escobar w wykonaniu Wagnera Moury nie jest piekielnie inteligentnym nadczłowiekiem, raczej bystrym i pozbawionym skrupułów rzezimieszkiem, którego uparte dążenie do celu po trupach oraz sporo szczęścia doprowadziły na szczyt. Pablo podejmuje masę nieszablonowych decyzji, jednak średnio co trzecia jest głupia, co obnaża jego ignorancję i brak zrozumienia logiki innej niż mafijna. Strategia typu „nie cofnąć się nawet o krok” w upadłym kraju, jakim była Kolumbia lat 80. i 90., mogła przynosić znakomite rezultaty, ale już w zderzeniu ze sprawnymi instytucjami Stanów Zjednoczonych zaczęła sprawdzać się co najwyżej średnio. Narcos pokazuje przede wszystkim, że prymitywny bandzior zostanie prymitywnym bandziorem, nawet jeśli w wyniku bardzo skutecznych i dobrze zorganizowanych działań zarobi górę kasy i zacznie nosić drogie garnitury oraz otaczać się politykami. Escobar na szczycie nie jest półbogiem, wygląda bardziej jak dziwoląg z zaciśniętymi ustami, który trafił w otoczenie, do którego ewidentnie nie pasuje. Okazuje się, że nawet w takim piekle jak Kolumbia mogą pojawiać się politycy kierujący się wartościami i dobrem wspólnym, chociaż wybór takiej ścieżki życiowej wiązał się z nieustannym poceniem się ze strachu. Z drugiej strony wychodzi na wierzch oczywista prawda, że USA pomagając swoim państwom sojuszniczym załatwiają tylko swoje własne interesy i nic ponad to, nawet jeśli agenci na dole hierarchii chcieliby nieco inaczej. Jeśli ktoś chciałby się przekonać, jak naprawdę wygląda życie gangstera z samego szczytu mafijnej hierarchii, to serial Narcos powie mu o tym więcej niż wszystkie filmy Scorsese razem wzięte.

Piotr Wójcik

Pakt, Marek Lechki

Pakt to z pewnością najlepsza polska propozycja serialowa mijającego roku. Ba, można powiedzieć, że jest to absolutny TOP polskich seriali. Martwi jedynie fakt, że po raz kolejny mamy do czynienia z zagranicznym formatem – pierwowzorem polskiego Paktu jest norweski Mammon. Mimo to scenariusz został dosyć zręcznie zaadaptowany na polskie warunki. Scenarzyści wyraźnie nawiązują do niedawnego politycznego trzęsienia ziemi, czyli afery hazardowej. Piotr Grodecki (Marcin Dorociński) jest dziennikarzem śledczym, który podejmuje się rozwiązania tajemniczej afery finansowej, która z czasem wykracza poza świat finansów. Afera przybiera postać pułapki obejmującej najważniejszych ludzi w państwie – polityków, biznes, służby. To może zwiastować poważne kłopoty. Cała akcja toczy się podczas Świąt Wielkanocnych – nieprzypadkowo zresztą. Ukryte znaczenia Wielkiego Piątku, symboli religijnych, a można nawet powiedzieć samej męki Chrystusowej znajdują odzwierciedlenie na ekranie. Oprócz świetnej gry Dorocińskiego i całej plejady gwiazd polskiego kina, na duży plus można zaliczyć również piękne zdjęcia autorstwa Flisa. Niemniej jednak serial ma też pewne mankamenty. Najpoważniejszy zarzut dotyczy poziomu poszczególnych odcinków całego sezonu. Początek i środek jest wciągający, zaskakujący po prostu trzyma w napięciu jak prawdziwy thriller. Niestety z ostatnimi odcinkami jest już zdecydowanie gorzej, ale trzeba usprawiedliwić twórców, że takie, a nie inne zakończenie było koniecznie. Poniekąd wygląda to tak, że najciekawsze wątki zostały już po prostu skonsumowane fabularnie przez pierwsze odcinki Paktu. Jednak nawet mizerny koniec serialu nie stanowi poważnej przeszkody w oglądaniu tej naprawdę dobrej produkcji.

Rafał Gawlikowski