Poza logikę liberalnej demokracji. Sprawa Mariusza Kamińskiego
Wczorajsza decyzja prezydenta Andrzeja Dudy budzi odruchowy sprzeciw. Wydaje się, że bulwersuje nawet nie ze względu na jej ewentualną (i wątpliwą) bezprawność, lecz raczej przez rażącą niezgodność z „duchem demoliberalizmu”, duchem, w którym większość z nas, niezależnie od poglądów politycznych, została ukształtowana i wychowana.
Już sama instytucja prawa łaski jest często krytykowana (co zabawne krytykował ją również Mariusz Kamiński) jako specyficzny relikt przed-liberalnego myślenia o państwie i o prawie, swoista niechciana furtka ze sfery polityki do sfery sądownictwa, wyłom w idei ścisłego trójpodziału władzy. Gdy ta instytucja zostaje dodatkowo wykorzystana do swoistego załatwienia bieżącego problemu politycznego, ułaskawianym jest czynny polityk z tego samego obozu, a cały proces odbywa się w atmosferze de facto otwartego wyzwania rzuconego przez nową władzę sądownictwu, to szok moralno-estetyczny musi być ogromny. Decyzja Andrzeja Dudy nie była zamachem na demokrację, ale na demoliberalne poczucie przyzwoitości – była rodzajem politycznego bluźnierstwa.
Nie lekceważę tego odczucia i do pewnego stopnia sam je podzielam. Spodziewam się też błyskawicznego powstawania kolejnych, głównie internetowych, inicjatyw w obronie podstawowych zasad demokratycznego państwa prawa przed „brutalnym zawłaszczaniem i deptaniem ich” przez nową władzę. Mimo gwałtownych zmian geopolitycznych i wyraźnie odczuwalnej zmiany paradygmatów w filozofii polityki i praktyce politycznej demokracja liberalna oraz jej instytucje nadal stanowią zasadniczy punkt odniesienia a także wzór „odpowiedniego modelu” dla instytucji politycznych i praktyki rządzenia. W Polsce tego rodzaju myślenie jest dodatkowo wzmacniane nadal silnym w niemal wszystkich środowiskach politycznych przekonaniem o konieczności adaptowania naszych instytucji do wzorców zachodnich. Instytucje demokratycznego państwa prawa są wartością podstawową, a ich pełna i bezwarunkowa akceptacja jest podstawą dla jakiegokolwiek publicznego kompromisu. Na to, racjonalne przecież, przekonanie o charakterze głównie aksjologicznym nakłada się jednak pewien „mit liberalizmu politycznego”, który w interesujący sposób stanowi analogię do „mitu liberalizmu gospodarczego”. Ten drugi, szeroko w Polsce diagnozowany, to przekonanie, że instytucje liberalnej gospodarki wystarczy „nałożyć” na dowolny stan rzeczy, by po jakimś czasie uzyskać wszystkie pożądane i opisywane w modelach teoretycznych skutki. „Mit liberalizmu politycznego” zakłada, że na dowolną sytuację społeczno-polityczną wystarczy nałożyć demoliberalne instytucje, by podmiotowe społeczeństwo obywatelskie i sprawnie działające państwo powstały „automatycznie”. Nie potrzeba dziś sięgania do przykładów z Bliskiego Wschodu czy Afryki by zauważyć, że takie magiczne myślenie o instytucjach liberalnych jest po prostu fałszywe.
W III RP większość podstawowych instytucji charakterystycznych dla demoliberalnego modelu państwa, w tym niezawisłe sądownictwo, w ogromnej mierze nie spełniło pokładanych w nich oczekiwań, a mechanizmy mające w liberalnym modelu państwa chronić ich niezależność i autonomię zdecydowanie zbyt często stawały się szańcem obrony przed jakimikolwiek próbami reform i zwalczaniem patologii. Liberałowie wierzą, że państwo można naprawiać wyłącznie w ścisłych ramach liberalnych procedur. Rzecz w tym, że ani znaczna część społeczeństwa, ani PiS w to nie wierzą. Co więcej, partia Jarosława Kaczyńskiego nie ukrywa swojej niewiary w tym względzie, a jego zwycięstwo wyborcze nie jest efektem doskonałej mimikry jako typowa partia demoliberalna, lecz – przynajmniej w znacznym stopniu – wynika z narastającego w społeczeństwie przekonania, że „szarpnięcie cuglami” jest niezbędne, a uderzenie w pozycje i interesy wielu uprzywilejowanych grup (które dzisiaj wyjątkowo często kryją się za parawanami instytucji demoliberalnych właśnie) pożądane.
Oczywiście można żywić obawy co do realnych celów PiS-u, można przywoływać historyczne przykłady uzasadniające niepokój, można wreszcie stwierdzić, że lekarstwo jest w tym momencie gorsze od choroby. Wydaje się jednak, że ignorowanie stanu w jakim znajduje się polskie sądownictwo, a przede wszystkim poziomu społecznej nieufności do wymiaru sprawiedliwości, nie pozwala spojrzeć na decyzje Dudy (Kaczyńskiego) w odpowiednim świetle. I nie chodzi mi tylko o aspekt wizerunkowy. Decyzja o wyjściu poza logikę demoliberalnych procedur to decyzja racjonalna i konsekwentna tak długo, jak przyczyna dla jakiej została podjęta uzasadnia aż tak gwałtowny krok. Nie znam stanu polskich służb specjalnych i nie rozumiem, dlaczego Mariusz Kamiński musiał zostać ich koordynatorem od razu. Niewykluczone, że strzelono z armaty do wróbla. To, co wydaje mi się istotne, to konieczność rezygnacji z oceniania takich wydarzeń przy pomocy ograniczonego i często nieadekwatnego instrumentarium. Przykładem takich ocen są wszelkie próby zbudowania prostych analogii między wczorajszą decyzją prezydenta Dudy a niegdysiejszą decyzją prezydenta Kwaśniewskiego o ułaskawieniu Zbigniewa Sobotki. Te analogie są oczywiste, gdy stosuje się wyłącznie „logikę proceduralną”, ale rezultaty opartych na takiej logice analiz zupełnie rozmijają się z rzeczywistością („TKM”, „kolesiostwo”). Paradoksalnie to właśnie „zwyczajni” obserwatorzy polityki z łatwością dostrzegają, gdzie leży „treść” politycznych decyzji, gdy prawnicy i politolodzy fiksują się na ich „ramach”. Ułaskawienie „pisowskiego Katona i Robespierre’a”, który był może nazbyt gorliwy, jest zasadniczo odmienne od ułaskawienia kolegi ze styku polityki i biznesu o mętnej reputacji. Nawet jeśli oba oceniamy negatywnie – nawet jeśli oba oceniamy pozytywnie. Po prostu.
Polityczność wróciła i zmusza nas do patrzenia na coś więcej niż liberalne ramy. Zawsze obecna, ale zwykle głęboko przed opinią publiczną ukrywana, decyzjonistyczna logika uprawiania polityki (szczególnie w okresach w jakiś sposób przełomowych) objawiła się nam z szokującą bezpośredniością. Nawet przeciwnicy PiS-u powinni być za to wdzięczni Dudzie i Kaczyńskiemu. PiS rozpoczyna swój plan zmiany państwa. Możliwe, że zamierza rozepchnąć demoliberalne ramy, by wreszcie ustanowić nad Wisłą Rzeczpospolitą. Może przyświecają mu – jak twierdzą jego przeciwnicy – mroczne i antydemokratyczne cele. Może też zdarzyć się, że ponownie decydującą rolę w kolejnych latach odegra w polskiej polityce chaos i inercja. Obserwujmy i rozliczajmy, ale wychodźmy w swoich ocenach poza – słabo przystający do dzisiejszych wyzwań – „demoliberalny katechizm” i ufundowane na nim lęki.