Żaden z niego faszysta. Orban i imigranci
Aby zrozumieć politykę Viktora Orbana, należy popatrzeć dużo szerzej niż przez pryzmat ideologii. Premier Węgier nie jest jeźdźcem bez głowy, który w imię zasad postanowił stanąć na europejskiej barykadzie. Jednocześnie chodzi mu o coś więcej, niż o utrzymanie poparcia społecznego.
Orbana spotkało to nieszczęście, że przetaczająca się przez Bałkany pierwsza fala imigrantów, stanęła właśnie u granic Węgier. Dla Europy był to szok, skutkujący naturalnym odruchem solidarności i współczucia dla przybywających do Europy ludzi. Niemieckie obozy dla uchodźców miały wtedy jeszcze dużo wolnego miejsca, a politycy austriaccy prawdopodobnie liczyli, że przemierzający ich kraj ludzie okażą się kłopotem, który nie będzie wymagał zintensyfikowanych działań. Dlatego to na Orbanie, jak w soczewce, skupiła się uwaga całej opinii publicznej.
Trzeba jednak uczciwie przyznać – premier Węgier nie stroni od konfrontacji i od początku narzucił niezwykle ostry, jak na standardy europejskie, styl dyskusji o imigrantach.
Czas pokazuje, że miał w tym wiele racji.
Punktem zapalnym stały się wydarzenia z dworca Keleti. To wtedy po raz pierwszy Orbanowi dostało się, mówiąc eufemistycznie, za brak wrażliwości i humanitaryzmu. W pewnym stopniu pewnie słusznie, trudno bowiem oszacować, na ile Orban sam chciał sprokurować sytuację kryzysową, w której rozwiązanie włączyły się zaraz Austria i Niemcy. Koniec końców Angela Merkel zgodziła się na przyjęcie ogromnej grupy ludzi, bez ich ówczesnej rejestracji, co można uznać za usankcjonowanie niebezpiecznego wyjątku od reguły. Był to chyba najlepszy czas hasła „solidarności europejskiej”, której Orban rzekomo się wyzbył. Solidarności, która miała uratować Niemcy przed nadchodzącą wielkimi krokami katastrofą, za którą w dużym stopniu odpowiada.
Szacuje się, że w tym roku przez Węgry przeszło w stronę Niemiec ok. 280 tys. osób. Ta gigantyczna masa, która przewędrowała przez ten kraj, musiała wpłynąć na stabilność kraju, a także na jej scenę polityczną. Wyobraźmy sobie sytuację, w której taka liczba osób przechodzi tydzień po tygodniu przez Polskę, kierując się w stronę naszej zachodniej granicy. Można z dużą dozą prawdopodobieństwa powiedzieć, że notowania Platformy Obywatelskiej zaczęłyby pikować w tempie błyskawicznym. W obliczu takiego realnego zagrożenia znalazł się rząd Viktora Orbana. Mając konkurencję w skrajnie prawicowym Jobbiku, którego notowania wynoszą dobrze ponad 10%, Orban musiał powziąć stanowcze kroki. Inaczej zacząłby tracić poparcie na rzecz skrajnej prawicy. Jak można się spodziewać, w rzeczywistości byłaby to konsekwencja jeszcze mniej pożądana w Europie, niż umocnienie się pozycji „Viktatora”.
Jednym z głównych celów uprawiania polityki jest sprawowanie władzy, dlatego naturalnym wydaje się, że Orban, podejmując decyzję o oczyszczaniu dworca Keleti czy budowie muru, patrzył na słupki poparcia.
Jednak należy zauważyć, że premier Węgier nie jest populistą, a jego apele i decyzje w dużej mierze mają na celu wzmocnić Europę i pomóc w wyjściu z trwającego kryzysu. Co więcej, Orban w połowie września powiedział wprost, że Węgry przyjmą imigrantów, jeżeli taka decyzja zostanie przegłosowana przez kraje UE.
Ponadto, gdyby faktycznie interesował go wyłącznie partykularny interes Węgier, nie przejawiałby takiej aktywności na europejskiej arenie. Masowy napływ imigrantów, któremu Orban daje przecież odpór, jedynie przyspiesza proces rozpadu Unii, dlatego zarzucanie mu, że jest antyeuropejski jest nielogiczne. Jednak ci, którzy najbardziej go krytykowali, w rzeczywistości najbardziej tracili na jego decyzjach. Poza liberalno-lewicowymi mediami byli to głównie Austriacy, których w końcu przeraziła skala imigrantów przewożonych przez Węgrów w stronę ich granicy. Atakowali także Serbowie, ponieważ po ich stronie granicy utworzył się zator, a także Chorwaci, którzy musieli się zmierzyć z problemem utworzenia się na terenie ich kraju nowej drogi do Niemiec.
Trzeba dzisiaj jasno powiedzieć, że węgierskiego premiera należałoby zrehabilitować. Biorąc pod uwagę prosty fakt, że obecnie kolejni politycy zaczynają nieśmiało przyznawać mu rację. Tak, polityka otwartych ramion była błędem, ponieważ nie dość, że nie rozwiązuje problemu imigracyjnego, to w dodatku może przynieść zupełnie nieprzewidywalne konsekwencje. I nie chodzi tu wcale o możliwość przeniknięcia bojowników ISIS czy islamskich fundamentalistów. Tak gigantyczny napływ imigrantów może w dużym stopniu zachwiać stabilnością społeczeństw czy doprowadzić do kryzysów poszczególnych scen politycznych. W dłuższej perspektywie może doprowadzić do pogłębienia kryzysu całej Unii. Chyba każdy zdaje sobie sprawę, że osiedlanie coraz większej liczby muzułmanów może doprowadzić w przyszłości do pojawienia się nowych sił politycznych w państwach europejskich. Niebezpodstawnie w Uległości Houellebecq wróży wygraną Bractwa Muzułmańskiego we francuskich wyborach w 2022 roku. Już dzisiaj muzułmanie sięgają po władzę w wyborach samorządowych. Orban zdaje doskonale sobie sprawę z tego procesu.
Dzisiaj, kiedy Angela Merkel zaczyna powoli tracić poparcie w krajowych sondażach, a Orban witany jest brawami w Monachium, szef CSU Horst Seehofer dziękuje Orbanowi za wysiłek i przywrócenie porządku. Orban był głośno krytykowany, ale jego postulaty dotyczące rozwiązania kryzysu imigracyjnego przyjęte zostały po cichu. Wzmożona ochrona granic Grecji przez państwa; oddzielenie uchodźców politycznych od imigrantów ekonomicznych jeszcze zanim przekroczą granicę UE; stworzenie przez Unię listy krajów bezpiecznych; zwiększenie o 1% wpłat poszczególnych krajów do unijnej kasy, co pozwoli na otrzymanie 3 mld euro, które przeznaczone zostaną m.in. na ochronę granic Schengen, przy jednoczesnym zmniejszeniu obciążeń państw UE o 1%; nawiązanie współpracy z krajami spoza EU m.in. z Turcją czy z Rosją i wreszcie zaangażowanie Unii Europejskiej w rozwiązanie kryzysu państw ze świata poprzez stworzenie kwoty globalnej. Co więcej, Orban proponował nawet przekazywanie pieniędzy na szkoły w Turcji dla syryjskich dzieci.
To pokazuje, że węgierski premier jako jeden z niewielu polityków na arenie międzynarodowej proponował konkretne rozwiązania, które są niezbędne dla rozwiązania dzisiejszego kryzysu. A obecne wydarzenia w Syrii pokazują, że Europa traci czas, w momencie w którym prawdopodobnie czeka nas w następstwie wydarzeń, jeszcze większa fala uchodźców.
Politycy mogą być przecież niezbyt mądrzy, ale umieją odczytać słupki poparcia. Nastroje antyimigracyjne rosną, a wraz z nimi będzie zmieniać się retoryka partii politycznych. Niedawno byliśmy zaskoczeni decyzją o zamknięciu części niemieckich granic, ale to najprawdopodobniej dopiero początek. Tylko we wrześniu do Niemiec przybyło ponad 200 tys. imigrantów i trudno powiedzieć, ile czasu minie, zanim Angela Merkel zacznie konstruować kolejne falochrony, o które rozbijać się mają niewyczerpalne fale ludzi z Afryki i Bliskiego Wschodu. Oczywiście, robiąc to pod płaszczykiem Unii Europejskiej i za zgodą przynajmniej większości zrzeszonych krajów. I oczywiście, można powiedzieć, że kanclerz Niemiec jest w prowadzeniu polityki bardziej wysublimowana, a jej retoryka pozbawiona jest zabarwienia emocjonalnego, ale z drugiej strony wszystko rozbija się o czyny. A te z biegiem czasu zaczną przybierać kształt Orbanowskiego muru, za który tak mocno zbierał cięgi. Nic nie wskazuje na to, żeby imigranci przestali nagle przybywać do Europy, może poza chwilowym przestojem w czasie zimy. Dlatego też Merkel będzie musiała zacząć podejmować decyzje o deportacjach, czy wymuszać na państwach uszczelnienie granic. Nie ma innej możliwości.