Czy Węgry są wciąż demokracją?
Temat polityki prowadzonej przez Viktora Orbana wywołuje nad Wisłą silne emocje. Niestety oceniając tego najbardziej chyba obecnie kontrowersyjnego europejskiego polityka daliśmy się ponieść emocjom wywodzącym się nie ze znajomości spraw węgierskich, czy też naszej tradycyjnej sympatii do tego narodu, ale w prostej linii przenieśliśmy na węgierską politykę nasze wewnętrzne spory partyjne. I tak dla zwolenników prawicy Orban to rycerz na białym koniu, który przybył do Europy, aby wybawić kontynent od ideologii gender, małżeństw gejowskich i całej lewackiej ideologii. Dla lewicy- raczej „rycerz apokalipsy”, początek ofensywy faszyzujących reżimów na jeszcze demokratycznym Starym Kontynencie.
Tymczasem, gdy przyjrzymy się polityce Orbana widzimy rozczarowanego demokratę. Jego polityczna droga nie jest biografią statecznego konserwatysty czy prawicowego ideologa. Dla polskiego zwolennika prawicy szokujące może okazać się przypomnienie oblicza Orbana z początku lat 90. Pomijając już nawet fakt, iż jego Fidesz- założony w końcówce lat 80. o pierwszej konwencji nielegalnej partii w czasach tzw. „gulaszowego socjalizmu” poinformował wszystkie reżimowe media, wysyłając do nich oficjalne komunikaty. Happening, szokowanie, antyklerykalizm to właśnie styl działania wczesnego Orbana. Ale przede wszystkim ogromna wiara w wartości liberalne i demokratyczne.
Gdy jednak Fidesz rósł w siłę, Orban zderzył się z podobnym problemem jak w Polsce bracia Kaczyńscy- liberalną demokracją w praktyce kraju postkomunistycznego. Mainstreamowe partie i media wydawały cenzurki politycznej poprawności, zawłaszczając jednocześnie wszystkie ważne instytucje. Media zostały całkowicie podporządkowane obozowi postkomunistycznemu. A Orban- mimo że wciąż liberał- stał się dla tego obozu wrogiem. Ale postanowił się bronić. Zamiast obrażać się na media zaczął tworzyć własne. To Fidesz pierwszy zbudował sieć niezwykle wartościowych think thanków ze słynnym Sazadvegiem na czele. W latach 1998-2002 rozbił się jeszcze o mur niechęci obozu postkomunistycznego. Jego sprawne i nie najgorsze w sumie rządy zostały brutalnie zdyskredytowane przez nieprzychylne mu media. Gdy w 2010 roku wrócił do władzy, nie miał już skrupułów i wiedział jak bezpardonową walkę musi stoczyć, aby zmienić Węgry według swojej wizji. Tylko czy zmienia je na lepsze?
Na pewno Węgry Orbana nie są Węgrami z nocnych koszmarów naszej lewicy.
To kraj sporego ekonomicznego sukcesu. Lewicowy rząd Ferencsa Gyurcsanego doprowadził państwo na skraj gospodarczej zapaści. Orban gospodarkę zreformował skutecznie, choć na pewno nie zgodnie z zaleceniami wypływającymi z tzw. Konsensusu Waszyngtońskiego. Ale czy Węgry wciąż są demokracją?
Fidesz skupił w swych rękach bezprecedensową jak na środkowoeuropejskie warunki władze. Bo nigdzie w krajach Wyszehradu nie zdarzyło się by jakaś partia dwa razy z rzędu uzyskała w wolnych wyborach większość konstytucyjną. Co więcej, jedyną realna alternatywą dla obecnego obozu rządzącego jest faszyzujący Jobbik. Jednak to nie kierownictwo Fideszu, a sam Orban decyduje o kształcie państwa. Jego ekipa oparta na przyjaciołach z czasów studenckich to ludzie dla których lojalność wobec obecnego premiera stała się wyznacznikiem politycznej kariery. A Orban ma plan przebudowy Węgier szybkiej i radykalnej. I na swojej drodze nie uznaje pół środków.
Tym niemniej teza o końcu węgierskiej demokracji wydaje się mocno przesadzona. Na pewno negatywnym zjawiskiem jest jeszcze silniejsza niż w Polsce polaryzacja społeczeństwa na dwa zamknięte przeciwstawne obozy. Ale taki podział istniał na długo przed Orbanem i będzie istniał także po Orbanie.
Oczywiście ekipa rządowa skupiła w swoich rękach czołowe państwowe media. Ale lewicowe tytuły, stacje itd. mogą swobodnie działać na rynku prywatnym. I tak naprawdę pod wieloma względami węgierski dyskurs stał się bardziej pluralistyczny niż za czasów tak wyraźnej dominacji obozu postkomunistycznego.
Tym niemniej niepokojąca stała się sytuacja węgierskich NGO. To prawda, że Orban promuje działalność obywatelską a Fidesz opleciony jest siecią think thanków i fundacji. Nie można także nie przyznać pewnej racji Orbanowi gdy twierdzi, że działalność niektórych lewicowych NGO i cele jakie sobie stawiają pozostaje w sprzeczności z szeroko rozumianym interesem państwa. Ale czy zwalczanie tychże NGO za pomocą przymusu administracyjnego nie wywołuje skojarzeń z putinowską Rosją? Już teraz w lewicowych organizacjach pozarządowych pojawiły się kontrole podatkowe, finansowe itd., zdarzały się nawet nie do końca uzasadnione zatrzymania. Przede wszystkim szokuje jednak język fideszowskich elit. Pojawiają się określenia bardzo niepokojąco przypominające putinowską tezę o „obcych agentach”. Tymczasem Węgry stoją przed szansą na to by stworzyć naprawdę pluralistyczny „rynek” NGO, gdzie think thanki prawicowe i konserwatywne współistnieją z organizacjami lewicowymi. Poza tym organizacje w rodzaju Greenpeace czy Human Rights Watch nie są realnym zagrożeniem dla rządów Orbana. I niestety akcja przeciwko NGO pokazuje małą odporność premiera na krytykę. Szkoda tylko, że na tej małej odporności cierpią tak aktywiści, jak i międzynarodowy wizerunek Węgier.
Tu dochodzimy do sedna „doktryny Orbana”. Węgierski premier bardzo rozczarował się do idei, w którą wierzył w dzieciństwie. Obarcza ją winą za światowy kryzys finansowy oraz nieudaną transformację krajów postkomunistycznych. Inspiracji szuka w quasi-autorytarnych reżimach, jak na przykład rządy Erdogana w Turcji czy Putina w Rosji. Lekarstwem na bolączki postkomunistycznej Europy ma być połączenie skuteczności z jaką rządy te rozwiązują problemy krajów „na dorobku” z zachodnim poszanowaniem dla praw człowieka.Orban podjął się próby całkowitej przebudowy państwa w duchu wartości konserwatywnych. Celem były stworzenie „nowych Węgier”, Węgier, które będą inspiracją dla reszty Europy jako kraj, który połączy „zdrowe wartości konserwatywne” z szeroko rozumianym demokratyzmem. Pierwszorzędnym środkiem zmierzającym w kierunku tej przebudowy była nowa konstytucja. Już jej pierwszy artykuł zmienił nazwę państwa z Republiki Węgierskiej na Węgry. Trzeba powiedzieć, że Węgry powinny przyjąć nową konstytucję już dużo wcześniej, jako jedyny kraj Europy postkomunistycznej funkcjonowały według konstytucji komunistycznej- choć oczywiście wielokrotnie nowelizowanej. Niektóre krytykowane przepisy nowej „orbanowskiej” ustawy zasadniczej budzące kontrowersje poza granicami są aż nadto dobrze znane polskiemu „liberalnemu” ustawodawcy. Można tu wymienić zapis o forincie jako walucie narodowej albo małżeństwie jako związku kobiety i mężczyzny. Inna przepisy są jednak bardziej kontrowersyjne. Warto przytoczyć opinie Gergely Gyulasa jednego z twórców nowej konstytucji: Nowa ustawa zasadnicza zarówno w preambule, jak i w części normatywnej podkreśla, że mniejszości żyjące na Węgrzech są czynnikiem tworzącym wspólnotę polityczną. Jednoznacznie stwierdza, że niezależnie od tego do jakiej wspólnoty należy obywatel węgierski, ma on prawo do swobodnego określenia i ochrony swojej tożsamości. Tak silne podkreślanie przez Fidesz praw mniejszości węgierskiej w krajach ościennych wywołało w ościennych krajach falę obaw przed nawrotem węgierskiej „traumy Trianon”. Trzeba jednak dodać, iż Orban starał się utrzymywać dobre relacje właściwie ze wszystkimi sąsiadami.
Jednak jeśli wczytamy się uważnie w tekst konstytucji znajdziemy tam szereg rozwiązań dostosowujących Węgry do wymogów współczesnych standardów europejskich czy wręcz zapisów nowatorskich.
Za sprawą nowej ustawy zasadniczej, Budapeszt implementował Kartę Praw Podstawowych. Wprowadzono procedurę kontroli długu publicznego i środków nadzwyczajnych na wypadek przekroczenia 80% tego zadłużenia. Konstytucja szczególny nacisk kładzie na ochronę środowiska i wprowadza tu naprawdę nowatorskie rozwiązania, jak na przykład „opłatę środowiskową” w razie popełnienia wykroczeń przeciw środowisku.
Można zatem powiedzieć, że konstytucja jest prawicowa i konserwatywna w sferze aksjologii (np. wywodzi węgierską wolność z powstania ‘56), ale nie narusza fundamentów demokratycznego państwa prawa. Jednak kilka przyjętych przez Fidesz ustaw mogło naruszyć ten porządek w dużo większym stopniu. Najważniejsze dla odpowiedzi czy na Węgrzech nie naruszono zasad praworządności wydają się trzy spośród tych ustaw: nowe prawo medialne, nowe prawo wyborcze oraz reformy sądownictwa.
Z punktu widzenia prawa medialnego dwa elementy budzą szczególne kontrowersje. Po pierwsze, instytucja Rady Medialnej. Jest to następczyni istniejącej wcześniej na Węgrzech Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. O tym jak newralgiczna jest to instytucja świadczy choćby fakt udzielania przez nią koncesji. Jednak system wyboru członków tej rady stworzony w nowej ustawie medialnej umożliwił obsadzenie jej w całości postaciami mniej lub bardziej związanymi z Fideszem. Argument, iż do wyboru członków Rady potrzebna była większość 2/3 głosów nie wytrzymuje nieco krytyki wobec węgierskiej arytmetyki wyborczej. Doświadczenia, także polskie, uczą iż próba przebudowy rad medialnych w instytucje związane z partią polityczną prędzej czy później prowadzą do upolitycznienia mediów. Razi także nieco zbyt rozbudowany katalog wartości jakim mają służyć media. Zapisy takie jak ochrona tożsamości narodowej wydają się nieco za mało neutralne aksjologicznie. Nawet jeżeli przyjmiemy, że dzisiaj wartości te faktycznie są w mediach zagrożone, istnieje szereg innych elementów ich ochrony tak w prawie medialnym, jak i karnym. Tak więc mimo wspomnianego już wzrostu pluralizmu w mediach w okresie rządów Orbana, regulacje prawa medialnego należy uznać za niebezpieczne i stwarzające groźbę zastąpienia jednego monopolu przez inny.
W prawie wyborczym także dwie regulacje wzbudziły szczególne kontrowersje. Po pierwsze, granice okręgów wyborczych zostały dostosowane- zdaniem lewicy- do mapy poparcia Fideszu i to jest argument, przed którym Fideszowi ciężko się obronić.
Po drugie, przyznanie Węgrom przebywającym poza granicami kraju prawa wyborczego do Zgromadzenia Narodowego rodzi obawy tak w państwach sąsiednich, jak i na węgierskiej lewicy. Ta druga uzasadnia te obawy tym, iż przedstawiciele mniejszości w ogromnej liczbie głosują zawsze na partie prawicowe.
Wreszcie sprawa sądownictwa. O ile nowe ustawy zwiększyły faktycznie niezależność pojedynczych sędziów, to reforma Trybunału Konstytucyjnego budzi głęboki niepokój. Po pierwsze, przekazanie kompetencji do orzekania o zgodności ustaw z konstytucją do jurysdykcji Sądu Najwyższego nie wydaje się pomysłem zbyt fortunnym. Ale już powierzenie TK prawa badania zgodności z ustawą zasadniczą orzeczeń pojedynczych sądów to pomysł najdelikatniej mówiąc szkodliwy.
Widzimy więc pewne analogie między obecnymi rządami Orbana a polskim okresem IV RP. Wiele sensownych i trafnych posunięć nieco ginie wśród legislacyjnej gorączki prowadzącej często niestety do psucia prawa. Orban na pewno chce przebudować Węgry, chce uczynić ze swojego kraju nowoczesną, choć konserwatywną demokrację. Musi jednak pamiętać, że wyznacznikiem nowoczesnego konserwatyzmu był zawsze szacunek dla zasad państwa prawa. Szybką i radykalną przebudowę społeczeństwa konserwatyści aż nadto dobrze znają z teorii i praktyki swoich ideowych adwersarzy.
Ciężko powiedzieć na ile prawdziwe są pogłoski o orbanowskim układzie oplatającym Węgry w polityce, mediach, biznesie i działaniu zasady „kto nie z nami ten przeciw nam”. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można jednak powiedzieć, że tak dla ludzi apolitycznych, jak i nawet dla przeciwników Orbana Węgry są dziś krajem, w którym „da się żyć”, a spór ma podłoże bardziej ideologiczne. Gdy premier mówi o fascynacji Putinem moim zdaniem działa jak polityk, który „dużo mówi i nie zawsze się zastanowi co mówi”. Bo Orban jest obecnie konserwatywnym, ale chyba jednak dalej demokratą. I może trochę traktuje demokrację jak środkowoeuropejscy liberałowie lat 90. Dla nich demokracja liberalna oznaczała rządy partii liberalnej. Dla Orbana demokracja konserwatywna oznacza rządy partii konserwatywnej. A konkretnie rządy Fideszu. Jednak postępująca radykalizacja węgierskiego społeczeństwa nie jest tajemnicą. I jeżeli prawo powiedzmy sobie szczerze „popsute” przez Orbana dostanie się w ręce choćby osławionego Jobbiku, węgierscy demokraci nie tylko liberalni naprawdę będą mogli się bać. Orban często odwołuje się do doświadczeń europejskiej chadecji z lat 1945-1968 jako przeciwwagi dla późniejszego „szaleństwa” pokolenia maja ‘68.
Należy jednak uważać by szaleństwa lewicowego nie zastąpić eksperymentem prawicowym. Bo to właśnie unikanie „eksperymentów na żywym ciele społeczeństwa” stanowiło zawsze o sile prawicy.
Czy jednak z lekcji Orbana nie płynie także inny wniosek? Czy to przypadkiem nie postkomunistyczne elity były de facto największym wrogiem liberalnej demokracji w naszej części Europy? Odmieniając to słowo przez wszystkie przypadki z zaprzysięgłych liberalnych demokratów czyniły jej śmiertelnych wrogów…