Jedyny taki festiwal w PRL
Przestrzeń przed sceną wyłożona setkami stron oficjalnych organów prasowych „bratnich partii“. Jest czechosłowackie Rude Pravo, gdzieś obok przebija się nagłówek enerdowskiej Neues Deustchalnd. W tle, za mikrofonami, wiszą karykatury już „zdjętych“: Gomułki, Jaroszewicza i Gierka. Kolejne dwa miejsca symbolicznie pozostają wolne – ciągle czekają. W takich okolicznościach odbywał się jedyny na przestrzeni blisko półwiecza, wolny festiwal w tej części Europy – zorganizowany społecznie w pierwszą rocznicę Strajków Sierpniowych Przegląd Piosenki Prawdziwej „Zakazane Piosenki“.
Witam licznie zgromadzony margines społeczny – rozpoczął swój monolog Jacek Fedorowicz, by po chwili, ku uciesze publiczności, powitać również kilku przedstawicieli – bo zawsze są – zdrowo myślącej większości narodu. Po latach okazało się, że tych drugich było jednak więcej niż kilku, nie tylko wśród widzów, ale również organizatorów, a nawet samych wykonawców. W „zabezpieczenie“ przedsięwzięcia włączone były aż cztery wydziały Komendy Wojewódzkiej MO oraz gdańska Służba Bezpieczeństwa. Mimo wielu utrudnień trzydniowa impreza będąca jednym z symboli tych kilkunastu miesięcy, nazwanych później „Karnawałem Solidarności“, doszła do skutku.
W prawdzie nie udało się zrealizować wizji, będącego tak zwanym mózgiem operacji, Macieja Zembatego i ściągnąć zagranicznych gwiazd – Leonarda Cohena i Boba Dylana, tym niemniej nie zawiodły nazwiska rodzime. Pozytywnie na zaproszenia odpowiedziało blisko dwustu artystów, z góry zrzekając się honorariów.
Byli wśród nich czołowi aktorzy, jak Krystyna Janda czy Jerzy Stuhr; satyrycy by wspomnieć Jana Pietrzaka czy Jacka Kleyffa, ale także, co oczywiste, muzycy – począwszy od nieodzwonie kojarzonych z opozycją Jacka Kaczmarskiego i Przemysława Gintrowskiego, przez Marka Grechutę, po robiącego furorę utworem „Przyjaciół nikt nie będzie mi wybierał“, Andrzeja Garczarka. Organizatorów wsparł również twórca loga Solidarności, Jerzy Janiszewski, spod którego ręki wyszła widniejąca na plakatach wzniesiona w górę dłoń zaciśnięta na mikrofonie. W efekcie w Gdańsku zjawiło się ponad dwustu dziennikarzy i kilkanaście ekip telewizyjnych, głównie zagranicznych. Publiczność dopisała, każdego dnia stawiając się w nadkomplecie, na co wpływ miały też dublujące się bilety – nie wiadomo na ile wynikające z dość prawdopodobnego błędu organizatorów, na ile zaś z ewentualnej ingerencji służb wiadomej proweniencji.
Każdy z festiwalowych dni otwierała opowiadająca o tragicznym Grudniu ’70 „Ballada o Janku Wiśniewskim“.
Paradoksem jest, że jej wykonawca i autor melodii, Mieczysław Cholewa, wówczas hołubiony, po latach okazał się tajnym współpracownikiem SB.
Jednak większość występów nie nosiła śladów patosu. Zdecydowanie przeważały tu tony „zartobliwie-ironiczne z akcentami humorystycznymi“. Nieskrywaną inspiracją dla wielu spośród wykonawców były następstwa IX Nadzwyczajnego Zjazdu PZPR, zwołanego zaledwie miesiąc wcześniej, w połowie lipca. Szczególną rolę odgrywał tu bezkompromisowy wróg Solidarności, reprezentujący zdrowy aktyw robotniczy towarzysz Albin Siwak, którego wspomniany zjazd wyniósł na zaszczytne stanowisko członka Biura Politycznego Komitetu Centralnego, a więc do ścisłego kierownictwa Partii. Nazwisko będącego twarzą narodowo-komunistycznej frakcji PZPR Siwaka, przewijało się w wielu utworach, a sam występujący dyrektor artystyczny – Maciej Zembaty, poświęcił mu cały, zatytułowany swojsko „Brygadzista Albin“, utwór. Zapowiadając występ przedstawił swój zespół jako grupę punkrockową „Czerwony Syf“, dodając, że wielu ucieszy się, że ktoś wreszcie wziął na siebie ciężar odpowiedzialności, co wymownie świadczy o atmosferze panującej w tych dniach w gdańskiej Hali Olivia. Choć uczestnicy nie byli zwolnieni spod nadzoru cenzury, specjalnie nie przejmowano się nią. Zagrali wszyscy, także ci, których utwory zostały „zatrzymane“.
Jednak motywem przewodnim festiwalu było pytanie powtarzane sobie wówczas przez całe niemal społeczeństwo – wejdą czy nie wejdą?
Jacek Zwoźniak w jednym z monologów zastanawiał się nawet ironicznie kto niby ma wejść. Drogą dedukcji odrzucając kolejne państwa imperialistyczne – RFN i Japonię, dotarł do innego wroga – Stanów Zjednoczonych, stwierdzając po chwili, że przecież nie mówi się: przypłyną czy przylecą – oni wejdą!. Wniosek do jakiego siłą rzeczy doszedł, umiejscawiając potencjalnych wchodzących gdzieś na tej płycie euroazjatyckiej, bardzo trafnie obnażał hipokryzję linii władz, na przemian straszącą Wielkim Bratem i zapewniającą o szczerej doń miłości zabezpieczonej nierozerwalnymi więzami braterstwa.
Jeśli chodzi o artystyczny poziom festiwalu, na pewno był bardzo nierówny. Obok wykonań i występów wybitnych, pojawiały się nieco słabsze, na wpół amatorskie. Pojedyncze odstawały wyraźnie, trącąc momentami przaśnością i rażąc banalnością aluzji. Jednak nie forma była tu najistotniejsza. Słuchając dziś tamtych występów, czując tę atmosferę i towarzyszące jej emocje, nawet w obliczu pewnego zażenowania nabiera się wyrozumiałości. Jest to bowiem autentyczne świadectwo dni, choć na pewno w jakimś stopniu mitologizowanych, bezsprzecznie jednak istotnych dla naszej tożsamości.
Co do motywu przewodniego – nie weszli. Niestety, jak śpiewał wielki nieobecny Przeglądu Piosenki Prawdziej, Jan Krzysztof Kelus: nie był potrzebny żaden sąsiad, rodzimej dosyć jest kanalii, by wytłumaczyć nam na zawsze, że nie jesteśmy w Portugalii. Trzy miesiące później generał Jaruzelski ogłosił wprowadzenie stanu wojennego, a Przegląd Piosenki Prawdziwej przeszedł do historii, podobnie jak powstałe na tej samej fali filmy – Człowiek z żelaza Andrzeja Wajdy czy Dziecinne pytania Janusza Zaorskiego.