Jak kolonizują nas zagraniczne dyskonty
Sierpień 2015. Za oknami słońce i susza, która uderza w polskich rolników. Szacuje się, że w większości regionów Polski zbiory będą mniejsze o ponad 30%. W tym samym czasie pojawia się informacja, że nad Wisłą w ostatnich latach spadł deszcz pieniędzy z Banku Światowego, które szerokim strumieniem popłynęły do zagranicznych sieci handlowych. Nie sposób nie zapytać: dlaczego instytucja, odpowiedzialna za finansowanie projektów rozwojowych w miejscach do niedawna nazywanych „krajami trzeciego świata”, wsparła działalność takich sieci jak Intermarche (50 mln euro), Kaufland czy Lidl (łącznie 440 mln euro) w Polsce oraz innych krajach naszego regionu ogromnymi pożyczkami na bardzo preferencyjnych warunkach?!
Według oficjalnego tłumaczenia, celem tych pożyczek miało być „wyeliminowanie skrajnego ubóstwa na świecie do roku 2030 oraz stymulowanie rozwoju sektora prywatnego w krajach rozwijających się”. W tym jednym zdaniu kryje się mnóstwo wątpliwości, żeby nie powiedzieć – kłamstw. Po pierwsze, skrajne ubóstwo definiowane jest przez sytuację, w której wysokość dziennego dochodu rozporządzalnego nie przekracza dwóch dolarów, co oznacza, że miesięcznie na osobę powinno przypadać niewiele ponad 200 złotych. Nawet jeśli weźmiemy pod uwagę, że statystyki dotyczące ubóstwa w Polsce biją na alarm, musimy zachować proporcję – Polska to nie Bangladesz (z całym szacunkiem dla tego kraju, ciężko doświadczonego przez wyzysk globalnych firm odzieżowych i cykliczne powodzie).
Po drugie, dlaczego kraj, który od 1996 roku należy do grona najbardziej rozwiniętych państw świata (OECD), a od 2004 roku jest członkiem Unii Europejskiej, w świadomości urzędników Banku Światowego jest krajem rozwijającym się?!
W jaki sposób właścicielowi sieci Lidl i Kaufland, niemieckiej Schwarz Group, udało się przekonać osoby w Waszyngtonie, że Polska to kraj wymagający pomocy rozwojowej? Czy może jest tak, że w świadomości przeciętnego Amerykanina czy Niemca Polacy to wciąż ubodzy krewni, którzy przyjeżdżają pracować na czarno i kraść samochody? W wymiarze symbolicznym właśnie ten fakt budzi największe kontrowersje i pokazuje, że nadal wielu traktuje Polskę jako kraj postkolonialny.
Jednak nie to jest najbardziej skandaliczne.
Zamiast o postkolonializmie, trzeba by mówić o neokolonializmie, czyli gospodarczym uzależnianiu peryferiów (za takie wciąż uchodzi Europa Środkowo-Wschodnia) od centrów rozwoju. Największą perfidią, która pojawiła się w krótkiej wypowiedzi rzeczniczki Banku Światowego, jest stwierdzenie, że kredyty udzielone niemieckim i francuskim sieciom handlowym miały na celu „stymulowanie rozwoju sektora prywatnego”.
Kilka faktów. W ostatnim roku w Polsce zniknęło prawie 10 tysięcy małych sklepów. W tym samym czasie Lidl otwierał jeden nowy dyskont tygodniowo, i tempo to utrzymywał od 2004 roku! W latach 2012-2014 w Polsce przybyło 1,5 tysiąca dyskontów i supermarketów oraz 6,7 tysiąca sklepów sieciowych. Jeszcze 20 lat temu sklepy wielkopowierzchniowe, zdominowane przez zagraniczny kapitał, kontrolowały 5% rynku, dziś jest to już 25%, i udział ten stale rośnie. A gra jest warta świeczki – wartość rynku sprzedaży detalicznej w Polsce w ciągu ostatnich lat podwoiła się, osiągając poziom prawie 200 mld złotych. W pierwszej piątce największych podmiotów mamy Jeronimo Martins, portugalskiego właściciela sieci sklepów Biedronka, z obrotami sięgającymi 36 mld złotych. Na drugim miejscu wspomniana już grupa Schwarz (Lidl oraz Kaufland) z prawie 20 mld złotych, na trzecim EUROCASH (Portugalia) z 17 mld złotych, na czwartym Tesco (Wielka Brytania) – 11 mld złotych, a na piątym Carrefour (Francja) – 9 mld złotych. Pierwsza polska firma, PPHU Specjał, pojawia się na miejscu dziewiątym, z obrotami w wysokości niewiele ponad 7 mld złotych. Druga sieć, Polomarket, znalazła się na miejscu 11 (niecałe 4 mld złotych).
Co to oznacza? Dziś jedynie 11% rynku handlu detalicznego w Polsce kontrolują firmy z polskim kapitałem. Natomiast największych pięć firm zagranicznych kontroluje prawie 50%, przez co może de facto stawiać warunki polskim dostawcom.
Co prawda wiele z zagranicznych sieci handlowych uprawia tzw. polishwashing, starając się udowodnić swoim klientom, że są w 100% polskimi sklepami oferującymi stuprocentowo polskie produkty, ale trzeba mieć świadomość, że w interesie tych firm jest zwiększanie zysków, a nie budowanie trwałej sieci współpracy np. z polskimi rolnikami, którzy mogliby dzięki takiej współpracy planować długofalowe inwestycje i się rozwijać. Nie jest to jednak na rękę zagranicznym podmiotom – lepiej mieć wielu małych, rozproszonych dostawców.
Dostawcy już załatwieni. Ale przecież zagraniczne sieci handlowe zatrudniają dziesiątki tysięcy osób, dając im możliwość zarobienia pieniędzy. To prawda. Warto jednak spytać, w jakim stopniu niskopłatne miejsca pracy na kasach w sklepach wielkopowierzchniowych wyparły miejsca pracy w małych sklepach, które padły po otwarciu w okolicy Biedronki czy Lidla. Czy faktycznie mamy być wdzięczni i wręczać państwowe ordery za to, że jakaś firma, chcąc zwiększać swój udział w europejskim rynku, decyduje się otworzyć swoje placówki w Polsce, a przy okazji MUSI zatrudnić pracowników, którzy będą te sklepy obsługiwać? Warto przypomnieć, że choć sytuacja w ostatnich latach nieco się poprawiła, kontrole Państwowej Inspekcji Pracy wielokrotnie wykazywały naruszenia w sklepach wielkopowierzchniowych kodeksu pracy – w tej konkurencji liderem jest Lidl.
Wobec porażki rodzimego handlu w wyniku nierównej walki (polskich sklepów czy sieci handlowych zwykle nie stać na sterydy w postaci preferencyjnych kredytów), Polacy zamiast rozwijać swoje przedsiębiorcze postawy, zatrudniają się jako najemnicy w firmach obcokrajowców. Przypominam, Bank Światowy nazywa to rozwojem sektora prywatnego w Polsce.
Zawsze można powiedzieć, że zamiast biadolenia, polskie firmy z branży handlu detalicznego powinny się skrzyknąć i stanąć w szranki z zagranicznymi konkurentami. Nie ma się co oszukiwać – małe sklepy będą odchodziły w przeszłość. Trendy są nieubłagane – Polska i tak charakteryzuje się jednym z największych odsetków małych sklepów na 1000 mieszkańców (w Polsce 12, w UE – średnio 9, a w Austrii – tylko 5). Oczywiście, konsolidacja to najlepsza droga, wiele polskich firm próbuje nią iść. Ale jest to droga mocno pod górę. I nie chodzi tylko o przewagę oligopolistyczną zagranicznych sieci, czy wreszcie wspomniane kredyty.
Jedną z głównych barier rozwoju jest również dynamiczny wzrost cen wynajmu nieruchomości, wywindowany przez ekspansję zagranicznych sieci handlowych.
Przykład? Biłgoraj. Prawie 30 tysięcy mieszkańców. Silne miasto lokalne z dobrą demografią i stosunkowo dobrze rozwiniętym rynkiem pracy. Miasto posiadało silnie rozdrobniony handel, dużo małych sklepów specjalistycznych, klika większych ogólnospożywczych, cukiernie, sklepy mięsne itp. Stawki czynszu w licznych, dostępnych przy głównej ulicy Biłgoraju, lokalach handlowych, wynosiły 10−20 złotych za metr kwadratowy. Większość tych lokali było wynajęte.
W ciągu ostatnich dziesięciu lat, gdy w Biłgoraju powstały trzy Biedronki, Lidl, Rossmann i szereg innych sklepów sieciowych − zniknęły prawie wszystkie sklepy spożywcze (handel w innych branżach ma znaczenie marginalne). Wejście sieci wpłynęło na wzrost oczekiwań wynajmujących co do stawek czynszu nawet o kilkadziesiąt procent.
Obecnie jest to średnio 20−30 złotych za metr, co jest poziomem za wysokim dla lokalnego handlu. W rezultacie około 30% lokali pozostaje niewynajętych. Poza lokalami, gdzie mieszczą się sieci, nie obserwuje się remontów powierzchni komercyjnych. Można powiedzieć, że dochód z najmu, wcześniej rozdzielony pomiędzy wielu drobnych wynajmujących, obecnie skupił się w kieszeni kilkunastu szczęśliwców, którym udało się wynająć lokale sieciom (często są to inwestorzy spoza Biłgoraju). Przypominam, Bank Światowy nazywa to rozwojem sektora prywatnego w Polsce.
Jak widać, w dominacji zagranicznych firm na polskim rynku sprzedaży detalicznej nie chodzi tylko o transferowanie zysków za granicę. Jej skutki są znacznie poważniejsze. Możemy (i powinniśmy) oburzać się na takie skandaliczne praktyki, jak udzielanie zagranicznych sieciom handlowych preferencyjnych kredytów na rozwijanie ich działalności w Polsce.
Pytanie jednak, czy większym oburzeniem nie powinien nas napawać brak sprawności polskiego państwa w trosce o rodzimy handel, czego najlepszym przykładem jest reklama Biedronki, którą w najlepszym czasie antenowym zafundowała premier Ewa Kopacz. Wartość tego „prezentu” szacuje się na 7 milionów złotych, co stanowi 25% wydatków tej sieci na promocję w całym drugim kwartale 2015 roku.
Zamiast wręczać ordery i finansować reklamy zagranicznych sieciom handlowym, zastanówmy się wszyscy, jak wyrównać polskim firmom szanse w ich walce z konkurencją.