Skomplikowana pamięć o AK
W ostatnich latach bardzo popularne stało się swoiste rewidowanie naszej najnowszej historii, którego wynik stanowią próby nowej jej interpretacji. Zjawisko to dotyka także oceny Armii Krajowej, a jej miejsce w kształtującym się „nowym porządku”, coraz bardziej przypomina pozycję zajmowaną w narracji doby PRL. Nastąpiło odwrócenie biegunów, wskutek czego, formację niegdyś zbyt reakcyjną, dziś przedstawia się jako niedostatecznie antykomunistyczną, przy okazji nieco nadbudowując ją ideowo. W obu tych obrazach – brak jej dojrzałości politycznej.
Przełom lipca i sierpnia, niezmiennie od lat, jest okresem odżywania gorących sporów o, najbardziej chyba symboliczne a zarazem jedno z najtragiczniejszych spośród naszych narodowych doświadczeń, Powstanie Warszawskie. Pojawiają się kolejne, w większości już wielokrotnie zadawane, pytania: o sens, proces decyzyjny, konsekwencje, ale także – w szerszym, nie zawężającym się do samego powstania kontekście – o ocenę roli oraz wysiłku Armii Krajowej.
Narracja dotycząca tej ostatniej, na przestrzeni mijających od zakończenia wojny dekad, przybierała skrajnie różny charakter, co z reguły ściśle wiązało się z ewoluującą sytuacją polityczną. Od początkowego zohydzania, przez częściowe i wybiórcze docenianie, po obraz momentami bezkrytyczny po 1989 r..
Pytanie, czy od pewnego czasu nie obserwujemy pewnych analogii – choć wynikających ze skrajnie sprzecznych wniosków – do interpretacji propagowanej w okresie Polski Ludowej?
Założenie to, niewątpliwie ryzykowne, ma moim zdaniem pewne podstawy, a źródeł zjawiska doszukiwałbym się w postępującej ideologizacji postrzegania naszej najnowszej historii, gdzie miejsce dawnego dogmatu „walki z faszyzmem” stopniowo, na zasadzie przesuwania wajchy, zajmuje dogmat antykomunizmu, choćby za wszelką cenę. Być może jest to proces nieunikniony, wynikający z jednej strony – z naturalnej potrzeby odreagowania; z drugiej – z poszukiwania prób odpowiedzi na trudne pytania dotyczące dramatycznych losów polskich w minionym stuleciu, jednak dla prawdy o tej niezwykłej formacji, stanowiącej ewenement w całej okupowanej Europie, jest on szkodliwy. Z jednej strony prowadzi bowiem do sztucznego i ahistorycznego wtłaczania w schematy dominującego poglądu – kiedyś „lewicowego”, dziś „prawicowego” – ogromnej masy ludzi o bardzo zróżnicowanych przekonaniach i rodowodach, którzy ponad własne cele i aspiracje polityczne przedłożyli lojalność legalnym władzom polskim. Z drugiej natomiast, deformuje proporcje i rzeczywistą rolę ówczesnych organizacji.
Stosunek władz komunistycznych do AK nie był jednolity, tak samo jak jednolitą – co dość oczywiste – nie była przez cały okres swego funkcjonowania Polska Ludowa. Do połowy lat pięćdziesiątych nastawienie to określić możemy po prostu wrogim, czego najwymowniejszym potwierdzeniem są prowadzone do dziś prace mające na celu ustalenie miejsc pochówku ofiar stalinowskiego terroru. Ofiar, które – dodajmy – nieraz nie brały udziału w powojennej konspiracji antykomunistycznej. Doskonałą emanację ówczesnej atmosfery stanowi znany plakat propagandowy autorstwa Włodzimierza Zakrzewskiego „Olbrzym i zapluty karzeł reakcji”. Jednak właściwy stosunek do podziemia akowskiego, jaki z grubsza obowiązywać miał przez lata następne, zaczął kształtować się po tak zwanym „przełomie październikowym”, by ostatecznie wykrystalizować się w połowie lat sześćdziesiątych.
„Fajne chłopaki, szkoda, że nie idą z nami…” – takimi słowami, w odniesieniu do partyzanckiego oddziału AK, wypowiedzianymi przez oficera AL po wspólnej bitwie z Niemcami, kończy się jeden z najważniejszych, być może nawet kluczowy z perspektywy ówczesnej polityki historycznej, film Jerzego Passendorfera Barwy Walki. W ekranizacji powieści, której autorem miał być – istnieją bowiem w tej kwestii pewne wątpliwości – sam Mieczysław Moczar, znajdziemy niemal wszystko, co charakterystyczne dla oficjalnej narracji propagowanej w okresie PRL: walczących pod mądrym i rozsądnym dowództwem żołnierzy Armii Ludowej, pomagających im w opresji partyzantów Batalionów Chłopskich, ale także – co z punktu widzenia tego artykułu najważniejsze – dzielnych akowców, którzy mimo początkowej podejrzliwości i wbrew intrygom swojej „góry”, stają do wspólnej, u boku komunistów i ludowców, walki z faszystowskim najeźdźcą. Jest również oddział Narodowych Sił Zbrojnych, sądząc po miejscu i czasie akcji – Brygada Świętokrzyska, eksponowany w kontrze do powyższych, bijących się z faszyzmem formacji. Znamienne, że jego dowódcę gra August Kowalczyk, skądinąd były więzień Auschwitz, niemal zawsze jednak obsadzany w rolach schwarzcharakterów, nierzadko – esesmanów. Choć obrazów tego typu znajdziemy więcej, chyba żaden inny film – a kinematografia w znacznie większym niż dziś stopniu oddziaływała na kształtowanie świadomości historycznej – nie ukazywał tak wyraźnie i kompleksowo charakterystycznej dla władz komunistycznych narracji.
Ów pozytywny stosunek do tragicznych towarzyszy broni podkreślano na wiele sposobów poza filmem, organizując wspólne „rajdy partyzanckie” czy rocznicowe uroczystości. Za symboliczny, w tym kontekście, można uznać fakt, że zastępcą odpowiadającego za tę właśnie wizję polityki historycznej, Mieczysława Moczara, na stanowisku prezesa Związku Bojowników o Wolność i Demokrację, został legendarny dowódca powstańczy, słynący ze świetnego kontaktu ze swoimi żołnierzami, płk Jan Mazurkiewicz „Radosław”.
Podkreślając podziw dla odwagi, a także kombatancką sympatię do „fajnych chłopaków” z AK, przez co rozumiano jej szeregowych żołnierzy i niższą kadrę oficerską, wskazywano równocześnie na ich naiwność, wynikającą z „tragicznego w skutkach” podporządkowania awanturniczemu dowództwu, prowadzącemu ideowe i bitne szeregi na manowce.
Postulowane braterstwo z tymi pierwszymi – jak wskazywano – w swej większości postępowymi i prącymi do walki z Niemcami ramię w ramię z oddziałami Armii Ludowej i – również akceptowanymi – Batalionami Chłopskimi, uzupełniano krytyką reakcyjnego, niereformowalnego w gruncie rzeczy kierownictwa politycznego. Nieodłącznym elementem tego przekazu był swoisty paternalizm, objawiający się traktowaniem AK niejako z góry, czasem przybierający postać pouczania, innym razem współczucia, ze strony lepiej rozumiejącego realia „starszego brata”.
W tym miejscu warto zastanowić się nad ową, sygnalizowaną we wstępie, analogią do czasów dzisiejszych. Oczywiście nie ma ona charakteru dosłownego, twierdzenie takie byłoby nonsensem, jednak sam schemat przedstawiania AK staje się podobny, choć wychodzi ze skrajnie odmiennych pozycji. Już Sowieci, a nie Niemcy, stają się naszym głównym wrogiem. To przez pryzmat stosunku do nich ferowane są oceny. I rzeczywiście, w obliczu znanych nam następstw – ogromnych kosztów ludzkich oraz utraty niepodległości na wiele lat, pogląd ten wydaje się pozornie uprawniony. Jednak nie sposób oddzielić go od tragicznej rzeczywistości wojny i zjawisk jakie zaszły w społeczeństwie, które w swej większości zaznawało wówczas „dobrodziejstw myśli niemieckiej” i to przeciw niej przede wszystkim było skierowane. Dla wskazania jej „wydajności” przytoczę tylko szacunkowe dane dotyczące polskich ofiar śmiertelnych za lata 1939-1945 opublikowane przez IPN i Ośrodek KARTA w 2009 r.. Ich liczba pod okupacjami sowieckimi szacowana jest na minimum 150 tys., przy ok. 2 770 000 po stronie niemieckiej, z wyłączeniem obywateli polskich pochodzenia żydowskiego. Niestety, śmiertelnych wrogów do samego końca – bo hitlerowcy do końca prowadzili politykę planowej eksterminacji – mieliśmy dwóch i w takich realiach przyszło lawirować akowskim „czynnikom miarodajnym”. Jak natomiast coraz częściej wygląda pogląd dzisiejszy?
Po kilkunastu latach dość chaotycznej, zwykle jednak wyraźnie pozytywnej (czasem niewolnej od hagiografii) w stosunku do AK i nie pozostawiającej złudzeń co do jej prymatu, narracji, coraz popularniejszy staje się pogląd, w którym zasadniczym punktem odniesienia w postrzeganiu dziejów podziemia jest deklarowany antykomunizm.
Wedle tej, ciągle jeszcze dalekiej od dominacji, tym niemniej coraz powszechniejszej wizji historii, formacja ta znów zaczyna zajmować rolę owego „młodszego brata”, przeciwstawianego bratu – według dzisiejszych standardów – mądrzejszemu i bardziej rozważnemu. Za takie uchodzą, wówczas opluwane, teraz gloryfikowane Narodowe Siły Zbrojne. Akowska „góra” nie jest już, jak niegdyś, reakcyjna i faszystowska, lecz naiwna i niedostatecznie antykomunistyczna. Na dole zaś, znów mamy „fajnych chłopaków”, choć w swej masie uchodzą coraz częściej za „prawicowych”, pragnących u boku brata zwalczać głównie rodzimą komunę, w czym ograniczało ich, wspomniane już, niezbyt przenikliwe i z lekka ociężałe dowództwo. Gdyby nie fakt, że w obrazie tym niemal nie występują popkulturowo – a sfera ta, dla rozprzestrzeniania się sygnalizowanej w tym artykule tendencji, jest kluczowa – mało atrakcyjne, w dodatku czasem „wąchające się z komuną” Bataliony Chłopskie, mielibyśmy do czynienia ze swoistym negatywem wizji sprzed lat.
Ten, zyskujący sobie coraz większą popularność, sposób postrzegania historii znów motywowany jest realizmem, którego pozbawione miały być kolejne Rządy Polskie na Uchodźstwie, a także podległe im kierownictwo Polskiego Państwa Podziemnego. Ów realizm jest jednak w mojej ocenie pozorny, bo czy można tak nazwać świadome marginalizowanie swojej, i tak już niskiej, pozycji w obozie alianckim, by samotnie podjąć walkę z kolejnym mocarstwem, znajdującym się – dodajmy – u szczytu swojej potęgi? Czy nie byłoby to pozbawianiem się ostatniej, co miało się okazać i tak iluzorycznej, szansy, jaką było wstawiennictwo państw zachodnich? Nawet po siedemdziesięciu z górą latach, po których skądinąd łatwo przewidywać ruchy nieprzyjaciela i dawać gotowe rozwiązania, kierunek ten, jak wspomniałem, zyskujący sobie coraz większą popularność, wydaje mi się wątpliwy oraz krzywdzący dla pamięci, ale także prawdy o Armii Krajowej. Niezależnie bowiem od akcentów kładzionych dawniej czy dziś, to jej żołnierze, „żołnierze-obywatele” jak pisał w jednej z odezw gen. „Grot” Rowecki, stanowili główne ogniwo oporu zarówno wobec okupanta niemieckiego, jak i nieco później narzucanej władzy komunistycznej.
Kończąc, pragnę zaznaczyć, że nie prezentuję tu podejścia „świętości nie ruszać!”, czy mniej patetycznie, za jednym z naszych „narodowych filmów”: „ta krytyka jest, więc w związku z tym zróbmy tak, żeby tej krytyki nie było”. Przeciwnie, błędy kierownictwa AK należy dostrzegać i wyciągać z nich wnioski, a przełom lipca i sierpnia wydaje się ku temu okazją szczególną. Jednak róbmy to przy zachowaniu kontekstu historycznego, nie zaś przez pryzmat dzisiejszych trendów ideologicznych.