Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Piotr Czerski  6 czerwca 2015

Postpolityczna zadyszka

Piotr Czerski  6 czerwca 2015
przeczytanie zajmie 6 min

Gdybym miał wskazać jednego człowieka, który w największym stopniu przyczynił się do ostatecznego wyborczego zwycięstwa Andrzeja Dudy i szokującej dla establishmentu wygranej Pawła Kukiza — bez wahania wskazałbym Władimira Putina.

Aneksja Krymu, krwawa wojna na wschodzie Ukrainy i krążące nad Europą widmo rosyjskiego imperializmu wywołały bowiem dwa równoległe zjawiska, prowadzące do zmiany społecznych wektorów. Pierwszym z nich było chwalebne wygaszenie przez rozumiejącą powagę sytuacji klasę polityczną sztucznie skonstruowanego i pieczołowicie podtrzymywanego symbolicznego sporu, drugim zaś spontaniczny i nieunikniony wybuch rozmów o pryncypiach, toczonych nie na łamach mediów, ale przy stołach, w miejscach pracy, w internecie. Czy walczylibyśmy o Polskę? Czy Polska jest czymś, za co gotowi bylibyśmy umrzeć? Dlaczego tak? Dlaczego nie?- te wymuszone sytuacją podstawowe pytania były zadawane i domagały się odpowiedzi; odpowiedzi wymagały uzasadnień, a uzasadnienia prowokowały do sporów, toczonych jednak ze świadomością, że są sporami właśnie, a nie wojną; prawdziwa wojna jest bowiem ponurą groźbą, która dotyczy na równi obu stron sporu. Nic tak nie łączy jak wspólny wróg, nic tak nie jednoczy jak wspólny lęk.

Kiedy popiół opadł okazało się, że terytorium różni się od mapy, jaką posługiwaliśmy się dotąd.

“Co to za kraj, w którym z nieznanego polityka można zrobić prezydenta?”- prychają dzisiaj oburzeni przedstawiciele establishmentu; tymczasem właściwe pytanie brzmi: “Co takiego stało się w tym kraju, że prezydentem może zostać tylko ktoś dotąd szerzej nieznany?”. 

Otóż: nastąpił kryzys lokalnej postpolityki, bazującej na rytualnych, trzeciorzędnych sporach, serwowanych przez spin doctorów, a rozgrywających się w mediach, które od dawna już nie próbują nawet zachowywać pozorów niezależności, jednoznacznie i czynnie opowiadając się po jednej ze stron. W której na masową skalę uprawia się wsobny chów nie idei nawet, ale doraźnych konceptów. Której spektakl przestał choćby udawać teatr i przekształcił się w niekończący się blok reklamowy, w którym kilkunastu wodzirejów dyryguje dwoma setkami aktorów przemieszczających się ze studia do studia i usilnie “lokujących produkt” wedle sprawdzonej strategii.

Ewolucja uczy jednak, że każda strategia działa do czasu, a przeżywają ci, którzy umieją się lepiej adaptować do zmiennych warunków. W tej rundzie daleko lepszy okazał się PiS, który zamiast wracać do poprzedniej taktyki, bazującej na narracji o kompletnym upadku państwa i głębokiej nędzy narodu, wykorzystał niepamięć do zmiany wizerunku: schował głęboko przegrane karty i sięgnął do drugiego szeregu po polityka, który nikomu nie kojarzył się z polityką, tym samym stając się twarzą Zmiany wystarczająco wiarygodną, by skutecznie sięgnąć po najwyższy urząd.

Nie ma nic łatwiejszego od proroctwa post factum, ale wydaje się, że Platforma tych wyborów wygrać nie mogła. Twarz Platformy jest bowiem twarzą władzy sytej i głęboko przekonanej o swojej wyższości, w którym to przekonaniu utwierdzał ją głos ludu- nikt jednak nie zauważył, że w roli ludu występują beneficjenci systemu, którzy przy narodowym grillu sięgają po najlepsze kąski. Po drugiej stronie zbiera się tymczasem i rośnie grupa tych, którym przypadły parówki ze skórek z domieszką trocin. Gdyby system dystrybucji poglądów był szczelny- może pozostaliby jednostkami, popatrującymi niepewnie to tu, to tam, i skłonnymi do wzięcia winy na siebie; ale nie jest szczelny, istnieje bowiem Internet, w którym każdy szept “król jest nagi” ktoś podchwytuje; a szept podchwycony przez wystarczająco wiele osób staje się okrzykiem. Informacyjny wszechświat eksplodował i nie trzeba już żeglować kursem wyznaczanym przez dyżurne gwiazdy.

Na tym właśnie opiera się fenomen Pawła Kukiza: dzięki Internetowi stał się tym, który nagość króla wskazuje najbardziej zamaszyście, stojąc jednak pośród widzów. Jest taki, jak każdy: kocha Polskę, chce dobrze, domaga się zmiany. Media, stojące na straży systemu, z którego czerpią pełnymi garściami, nazywa wprost reżimowymi. Jego jedyny programowy postulat jest całkowicie niedorzeczny- ale jest właśnie tylko jeden i deklaratywnie nastawiony na cel zrozumiały dla każdego: głęboką zmianę postpolitycznej mediopartiokracji, w której wszystkie stanowiska zostały obsadzone, i w której nawet tzw. młodzież ma rozbiegane oczka i drogie zegarki na przegubach. Zmianę systemu, w którym sympatyczny polityk lewicy żali się, że dwadzieścia tysięcy miesięcznie skazuje go na kpiny w towarzystwie, a była minister rozwoju w szczerej rozmowie prywatnej sześć tysięcy określa pensją atrakcyjną tylko dla idioty. Każdy, kto widział kiedyś wykształconego na solidnej państwowej uczelni trzydziestolatka z powiatowego miasta, cieszącego się, że  — bez żadnych pleców i układów! — dostał umowę na cały rok za tysiąc czterysta na rękę; umowę, dzięki której będzie mógł teraz niemal komfortowo wegetować w domu rodzinnym- musi rozumieć jak dalece byt klasy politycznej określa jej nieświadomość.

Przypomnijmy sobie tylko te głębokie, aksjologiczne, toczone miesiącami spory o in vitro i porównajmy je z badaniami, wedle których in vitro popiera 80% obywateli, a w pokoleniach obecnych rodziców i dziadków- 90%. Popatrzmy na nieśmiałe próby wprowadzenia eksperckiej debaty na temat możliwości ostrożnego akceptu dla medycznej marihuany i porównajmy je z powszechnym doświadczeniem dwudziesto- i trzydziestolatków, z których co piąty próbował (i żyje), a prawie każdy zna kogoś, kto używał lub używa (i nie budzi się w rynsztoku)- i prawie na pewno kogoś, kto posiadanie porcji o mocy porównywalnej do dwóch piw przypłacił pobytem w areszcie, przeszukaniem mieszkania i, w najlepszym razie, kłopotami z prokuratorem. Wśród nieestablishmentowych kandydatów za (co najmniej) depenalizacją posiadania niewielkich ilości opowiadali się bodaj wszyscy, nie wyłączając radykalnej prawicy. Dlaczego? Bo zdają sobie sprawę, że spór o to, czy zaakceptować rzeczywistość, jest doskonale jałowy.

Dla establishmentu “pochylenie się nad problemami młodych” oznacza międlenie przez całe tygodnie “problemów frankowiczów”, realnie dotyczących tak niewielkiej grupy osób, że mediom nie udało się nawet znaleźć konkretnych bohaterów do historii o widmie bezdomności.

Kredyty hipoteczne we frankach były wybierane dlatego, że ich rata była bardzo znacząco niższa od raty kredytów złotówkowych- i w większości przypadków pozostała niższa nawet przy kursie czterozłotowym. Prawdziwy problem dotyczy nie tych, którym z kilkutysięcznej pensji zostaje mniej niż wcześniej, ale tych, którzy nie mają żadnych szans na jakikolwiek kredyt. Bo nie mają zdolności kredytowej wcale- albo mają, ale nie mogą jej wykazać. Ich przyszłość dzisiaj to często alternatywa między mieszkaniem z rodzicami i pracą poniżej nie tylko aspiracji, ale też możliwości- albo emigracja. Jak reprezentowane jest w publicznym dyskursie ich czołowe zderzenie z rzeczywistością? Przez przeżute na papkę pojęcie “umów śmieciowych”, które gdzieś są i jest z nimi pewien problem, którym trzeba by się zająć, i wszyscy się co do tego zgadzają. A zegar tyka. A ludzie spotykają się tu i tam, rozmawiają o swoich problemach, śmieją się z tych samych memów i zaczynają rozumieć, że jeśli ja mam problem, i ty masz problem, i ona też ma ten sam problem, to my mamy problem, a jeżeli my mamy problem, to znaczy, że jest on powszechny i trzeba go wreszcie rozwiązać. I że musimy to zrobić my, bo na nich nie można już liczyć.

„Anarchiczny tłum” — zgrzytają zębami medialni eksperci — “Ludzie, którzy domagają się zmiany dla zmiany, którzy zamierzają się na fundamenty naszej świętej demokracji”. Lecz zaraz! Czy ktoś rzuca kamieniami? Czy to głodny tłum zbiera się na placach, pali samochody, wzywa do wieszania? Przeciwnie: w demokratycznych wyborach normalni ludzie wskazują kandydata, który formułuje istotnie szokującą tezę: że w demokracji powinni decydować ludzie, i to nie tylko przez kogo będą rządzeni, ale także: jak. (Gdzieście byli, obrońcy świętej demokracji, kiedy w wyborach samorządowych kilkadziesiąt dodatkowych mandatów jedna z partii zdobyła tylko dlatego, że nikt nie zadbał o prawdziwie neutralne warunki głosowania?).

Ta fala nie nadciąga, ona już tu jest (i jest wszędzie — wyborczy wynik Kukiza był niemal równie wysoki na całym obszarze równo dotąd podzielonego kraju). Można spróbować na nią wskoczyć — i to właśnie będą usiłowali robić politycy i media przez kilka następnych miesięcy: “pochylać się”, “formułować oferty”, “proponować rozwiązania”, “prezentować alternatywy”.

Można wpuścić ją na plażę i liczyć na to, że rozejdzie się i wsiąknie, wymiatając może trochę złogów. Można jednak także potraktować ją poważnie, wiedząc, że tsunami ujawnia się w ostatniej chwili- a kiedy się ujawnia jest już za późno. 

PiS dzisiaj triumfuje i już przygotowuje się do objęcia pełni władzy- nie wiadomo jednak, czy naprawdę rozumie sens tak chętnie powtarzanej przez siebie sentencji: pycha kroczy tylko krok przed upadkiem. Jeżeli władzę wykorzysta nie do transformacji, ale realizowania swoich starych obsesji- trzeciej szansy już nie doczeka. PO spróbuje nowego otwarcia, zapewne płynnie przechodząc do minimalizacji strat. Dla Pawła Kukiza największą szansą będzie stara, dobra kampania nienawiści między duopolem, największym zagrożeniem zaś- on sam: każde konkretne rozwiązanie, które zaproponuje, zmniejszy grono jego wyborców. Być może na rzecz- choć to brawurowe marzenie- nowej siły lewicowej, która zacznie od rozpoznania realnych potrzeb swoich potencjalnych wyborców, zamiast serwować im gotową wizję idealnego świata i obrażać się, że ta wizja nikogo nie porywa do działania (i to siły, która być może pozbędzie się fobii starszych kolegów i przypomni sobie, że ten kraj ma nazwę, a ta nazwa pozostaje najbardziej uniwersalnym słowem, rezonującym w każdym z trzydziestu kilku milionów obywateli i denotującym rzecz pospolitą, dobro wspólne). 

Jedno jest pewne: jakaś poważna zmiana po prostu musi nastąpić i im szybciej się to stanie, tym lepiej dla wszystkich. Tym lepiej dla Polski.

Tekst pierwotnie ukazał sie w wydaniu papierowym Dziennika Bałtyckiego. Publikujemy go za zgodą autora.