Witajcie w kraju złej pracy
Można znieść niestabilną pracę, jeśli jest dobrze płatna. Można zadowolić się niewysokimi zarobkami w zamian za pewność zatrudnienia albo posiadanie czasu wolnego potrzebnego do spełniania pozazawodowych celów. Można też pójść na układ, w którym niestabilne i niskopłatne zatrudnienie zrekompensujemy sobie partnerskimi relacjami w pracy oraz jej potencjałem rozwojowym. Ale pracy, która jest niestabilna, niskopłatna, a relacje w niej są toksyczne, nikt nie ma prawa zdzierżyć. Niestety wielu Polaków zmaga się na co dzień z takim zatrudnieniem.
Rynek pracy jest największa porażką ostatniego 25-lecia. Wielką sztuką jest stworzyć coś, co składa się niemal z samych patologii – niestety trzeba przyznać, że polski rynek pracy niebezpiecznie zbliża się do tego. Można wymienić cztery główne jego cechy i z punktu widzenia pracownika wszystkie są złe. Charakteryzuje się on niskimi płacami, niską stabilnością zatrudnienia połączoną z omijaniem kodeksowych uprawnień pracowniczych (patrz: masowe nadużywanie umów cywilnoprawnych), bardzo słabą siecią zabezpieczeń społecznych oraz autokratycznym modelem zarządzania, królującym w wielu polskich firmach. Pojedyncze występowanie tych cech zdarza się wszędzie, również w krajach zachodniej Europy, jednak gdy jeden z krajów występuje niemal na szarym końcu wszystkich statystyk ukazujących jakość rynku pracy (ewentualnie jest w samym czubie statystyk pokazujących zjawiska negatywne), to jego mieszkańcom naprawdę nie ma czego zazdrościć.
Studium choroby należy zacząć od niskich płac, które są chyba najboleśniejszą dolegliwością. Najbardziej oczywistym, jednak też niewiele mówiącym wskaźnikiem jest proste zestawienie godzinowych kosztów pracy w poszczególnych krajach UE – to popularny sposób porównywania płac, gdyż zawsze stanowią one zdecydowaną większość kosztów pracy. Wskaźnik ten pokaże, w których krajach są wysokie oraz niskie koszty pracy w skali Europy, jednak nie pokaże odniesienia do siły nabywczej (za 10 euro w Polsce można kupić więcej niż w Danii), poziomu rozwoju gospodarczego oraz wydajności pracy. Pod żadnym pozorem nie można więc kończyć analizy płac na tym wskaźniku, jednak niewątpliwie należy od niego rozpocząć.
Godzinowe koszty pracy w 2014 r. w euro
źródło: Eurostat
Jak widać, po 11 latach od wstąpienia do UE wciąż polskie koszty pracy (8,4 euro) bardzo wyraźnie odstają od europejskiej średniej (24,6 euro) – są od niej trzykrotnie niższe.
A trzeba pamiętać, że ta średnia mocno spadła po wstąpieniu do UE krajów byłego bloku wschodniego, w tym biedniejszych od Polski (Rumunia i Bułgaria). Jednak pod względem godzinowych kosztów pracy wyprzedza nas nie tylko zachodnia Europa, ale też wiele krajów naszego regionu, m. in. Słowacja (9,7 euro), świeżo upieczony członek UE Chorwacja (też 9,7) czy należąca nie tak znowu dawno do ZSRR Estonia (9,8 euro). Bardzo niskie na tle Europy płace są w naszym kraju częściowo rekompensowane przez relatywnie niski poziom przeciętnych cen (stanowią one w Polsce ok. 60 proc. średnich cen w UE), nie zmienia to jednak faktu, że wciąż jesteśmy europejskim zagłębiem taniej siły roboczej, a nasza gospodarka konkuruje głównie niskimi kosztami, co ma nie tylko takie konsekwencje, że generalnie zarabiamy mało. Po pierwsze, nasza siła nabywcza drastycznie spada, gdy wyjedziemy do krajów zachodniej Europy. Po drugie, dużo droższe są towary importowane, co odcina nas od najnowszych technologii (niska innowacyjność oraz utrudniony dostęp do najlepszych procedur medycznych) oraz powoduje, że towary szczególnego rodzaju, takie jak energia czy paliwo, są często droższe niż na Zachodzie – co skutkuje m.in. tym, że pod względem wysokości przeciętnych kosztów utrzymania mieszkania jesteśmy na 3. miejscu w UE (wynoszą niemal 20 proc. ogółu wydatków konsumpcyjnych). Jak widać relatywnie niski poziom cen, na który powołują się często obrońcy niskich kosztów pracy w Polsce, tylko w bardzo ograniczonym zakresie rekompensuje fakt, że jesteśmy tanią siłą roboczą Europy. Porównanie godzinowych kosztów pracy w UE jasno wskazuje, że model niskokosztowej gospodarki trzyma się w naszym kraju bardzo mocno.
Dużo ciekawsze i więcej mówiące jest porównanie udziałów płac w PKB w krajach UE. To bardziej użyteczny wskaźnik, gdyż pokazuje wysokość płac w odniesieniu do poziomu rozwoju gospodarczego. Im niższy udział płac, tym większa przewaga dysponentów kapitału w uzyskiwanych dochodach nad pracownikami. I w Polsce odsetek ten wygląda dramatycznie źle – o ile pod względem godzinowych kosztów pracy Polska była jeszcze na 6. miejscu od końca w UE, to w tym wypadku już na 4. od końca – wyprzedzamy jedynie Słowację, Rumunię i Litwę.
Udział płac w PKB w 2014 r.
źródło: Komisja Europejska, AMECO Database
Udział płac w PKB Polski to ledwie 46 proc., czyli aż 10 punktów procentowych mniej niż wynosi średnia UE. W większości krajów odsetek ten wynosi powyżej 50 proc. i to nie tylko w państwach zachodniej Europy, ale też naszego regionu, także tych biedniejszych – np. w Bułgarii to 55 proc., co zbliża państwo do unijnej przeciętnej.
Zresztą w Chorwacji wskaźnik ten średnią wyraźnie przewyższa. Nawet w kryzysowej Grecji po ciężkiej kuracji odchudzającej wynosi wciąż niemal 50 proc., a do tej bariery zbliżają się Łotwa (48,4%) i Węgry (48,5%). Nie mówiąc już o takiej Słowenii, w której wystrzelił on ponad 60 proc. – i nic dziwnego, w końcu godzinowe koszty pracy w tym kraju są niemal dwa razy wyższe niż w Polsce. Reasumując, analiza udziału płac w PKB wskazuje wyraźnie, że w Polsce zarobki osiągane z pracy w stosunku do dochodów z kapitału i poziomu rozwoju gospodarczego są niemal najniższe w UE. Innymi słowy, jesteśmy krajem, w którym posiadacze kapitału dominują nad pracownikami w prawie największym stopniu w UE. Do czego to prowadzi? Wystarczy tylko zerknąć na strukturę oszczędności w Polsce. Na koniec 2013 r. wg raportu NBP ogólna pula polskich oszczędności wyniosła 17,3 proc. PKB, z czego aż 16 proc. należała do przedsiębiorstw, a ta niewielka reszta do gospodarstw domowych. Czyli aż ponad 90 proc. wszystkich oszczędności w Polsce należy do przedsiębiorstw. Jednak najbardziej druzgocący jest trend – jeszcze w 2012 relacja ta wynosiła 13,2 proc. PKB do 5,11 proc. W ostatnim czasie nastąpił głęboki drenaż oszczędności polskich gospodarstw domowych, któremu towarzyszyło „puchnięcie” kapitału rachunków przedsiębiorstw.
W debacie ekonomicznej można się spotkać z obiegową opinią, według której wzrost płac jest pochodną wzrostu wydajności. Jeśli jakaś grupa pracowników chce więcej zarabiać, zamiast załamywać ręce lub wysuwać roszczeniowe żądania, powinna raczej sama popracować nad wzrostem wydajności. Być może w którejś części świata ta reguła się sprawdza, ale na pewno nie w Polsce. By się przekonać o tym, jak bardzo ta „reguła” nie działa nad Wisłą, wystarczy rzucić okiem na relację wzrostu produktywności do wzrostu płac w latach 2001-2012 wśród krajów UE (dane OECD).
Średnioroczny procentowy wzrost kosztów pracy na tle wzrostu wydajności w latach 2001-2012
źródło: OECD Factbook 2014
Jak doskonale widać, w latach 2001-2012 Polska była krajem, w którym wzrost wydajności był niemal najwyższy w UE, za to wzrost płac był prawie… najniższy. Najlepiej porównać pod tym względem Polskę, Czechy i Węgry. W latach 2001-2012 średnioroczny procentowy wzrost wydajności wyniósł w Polsce 3,3 proc., w Czechach 2,8 proc., natomiast na Węgrzech 2,2 proc. W Polsce był on więc zdecydowanie najwyższy. Tymczasem wzrost płac był w tych krajach zupełnie odwrotny – w Polsce 0,9 proc., w Czechach 1,8 proc. i na Węgrzech 3,7 proc. Podobnie wyszłoby porównanie Polski z krajem, do którego nasi rodacy masowo wyjeżdżają za pracą, czyli z Wielką Brytanią – tam wzrost wydajności w tym okresie wyniósł 1,1 proc., a wzrost kosztów pracy 2,3 proc. Porównania z innymi krajami już sobie daruję, gdyż byłyby one dla Polski jeszcze bardziej druzgocące; zresztą widać to wyraźnie na powyższym wykresie.
Można z tego wyciągnąć tylko jeden wniosek: w latach 2001-2012 wzrost płac zupełnie nie nadążał za nieustannie wzrastającą wydajnością pracowników, przez co obecne płace w stosunku produktywności w Polsce mają się nijak do tego, co jest na zachodzie Europy, czego dowodem niech będzie to porównanie – obecna wydajność polskiego pracownika to ok. 60 proc. średniej UE, tymczasem godzinowy koszt jego pracy to… ok. 33 proc. średniej UE.
Te niskie płace odbijają się negatywnie nie tylko na standardzie życia przeważającej części obywateli, ale tez na gospodarce, gdyż prowadzą do bariery popytowej. Według raportu NBP z 2013 r. dotyczącego rynku pracy, główną obawą, która wstrzymuje polskich przedsiębiorców przed zwiększaniem zatrudnienia oraz inwestycjami, nie są wcale rzekomo horrendalne daniny publiczne, lecz właśnie ryzyko braku popytu na ich towary i usługi. Nic dziwnego – strategia niskich kosztów pracy musi prowadzić do wykluczenia całych grup społecznych z pełnego uczestnictwa w życiu gospodarczym oraz obniżenia krajowego popytu. Czyli wytworzenia bariery popytowej, która zagraża nam dużo bardziej niż „pułapka średniego dochodu”, chociażby z tego powodu, że tę już Polska ma… za sobą – w końcu od niedawna jesteśmy klasyfikowani jako kraj o wysokim poziomie dochodu. Reasumując, to nie poziom dochodu krajowego jest w Polsce problemem, ale jego niesprawiedliwy podział, krzywdzący polskich pracowników.
Teraz dochodzimy do dyscypliny, w której Polska jest bezkonkurencyjna nie tylko w skali Europy, ale i globu. Mowa o elastycznym zatrudnieniu – pod względem odsetka pracowników zatrudnionych na umowach czasowych (zarówno umowy cywilnoprawne, jak i o pracę na czas określony) Polska jest pierwsza w UE i druga wśród państw OECD.
Odsetek pracowników zatrudnionych na umowach czasowych w roku 2013
źródło: OECD Employment Outlook 2014
Jak widać, pod względem elastycznego zatrudnienia bijemy na głowę resztę Europy.
Odsetek zatrudnionych na umowach okresowych wynosi w Polsce 26,4 proc. i oprócz nas tylko trzy państwa w UE osiągają więcej niż 20 proc. – to zmagające się z dramatyczną sytuacją na rynku pracy Portugalia i Hiszpania. W pozostałych krajach jest on znacznie niższy, często spadający nawet poniżej 10 proc.
Nie mówię tu tylko o krajach skandynawskich (Dania 8,8 proc.), ale nawet o wielu państwach naszego regionu, takich jak Węgry, Czechy czy rewelacyjna pod tym względem Słowacja (tylko 7 proc. zatrudnionych na umowach czasowych). W całym OECD wyprzedza nas jedynie bastion wolnego rynku Chile. Trzeba pamiętać, że wśród tych 26,4 proc. aż ok. 1,6 miliona osób jest zatrudnionych na najbardziej elastycznych umowach cywilnoprawnych (według GUS). Do czego to prowadzi? Przede wszystkim do niskiej stabilności zatrudnienia, na którą narażonych jest wielu Polaków, co skutkuje mniejszą ochotą do podejmowania ryzyka w życiu zawodowym, co zaś przekłada się na niższą innowacyjność i tak już mało innowacyjnej polskiej gospodarki. Nadużywanie umów cywilnoprawnych to zaś powszechny sposób omijania przez pracodawców kodeksu pracy, przepisów o płacy minimalnej oraz składek ZUS. To oczywiście skutkuje przemęczeniem pracowników (brak 8-godzinnego czasu pracy i płatnego urlopu), czyli ich niższą wydajnością, pogłębieniem bariery popytowej oraz drastycznym spadkiem wpływów budżetowych i środków w ZUS.
Kolejną cechą charakterystyczną dla polskiego rynku pracy jest żałośnie niski poziom zabezpieczenia społecznego. Można by go nazwać anglosaskim, gdyby nie to, że nawet kraje anglosaskie nas pod tym względem wyprzedzają. Najlepszym wskaźnikiem do zbadania poziomu zabezpieczenia bezrobotnych jest wysokość przeciętnego zasiłku jako odsetek ostatniej pensji. Dla nikogo nie będzie zaskoczeniem, że pod tym względem znów jesteśmy na szarym końcu UE – dokładnie na trzecim od końca, wyprzedzając zaledwie Słowację i kryzysową Grecję.
Przeciętny zasiłek dla bezrobotnych jako odsetek ostatniej pensji
źródło: OECD Employment Outlook 2014
Zabezpieczenie bezrobotnych w Polsce jest nie tylko żałośnie niskie, ale też niezwykle trudne do otrzymania – uprawnionych do zasiłku jest ledwie… 15% bezrobotnych.
Jest on wypłacany tylko przez 6 miesięcy, choć np. w Danii przez dwa lata. Co więcej, przez pierwsze trzy miesiące obowiązuje jego normalna stawka (830 zł), która i tak jest już niepoważna, a przez drugie 3 miesiące tylko 650 zł, co już nie wystarczy zupełnie do niczego. Dopełnieniem tej atrapy są wyjątkowo nieudolne urzędy pracy, do których zaufania nie mają zarówno pracodawcy, jak i pracownicy – dość powiedzieć, że zależnie od powiatu do urzędów pracy trafia ledwie między 10 a 20% wszystkich ofert zatrudnienia. Ten, eufemistycznie mówiąc, niski poziom zabezpieczenia przynosi dwojaki rodzaj negatywnych efektów. Po pierwsze, skutkuje wśród osób na rynku pracy oraz dopiero na niego wchodzących bardzo asekuracyjnym kształtowaniem drogi zawodowej, przez co niewielkim zainteresowaniem cieszą się nowe zawody, w których nie tylko potencjał jest wysoki, ale i ryzyko; za to nieproporcjonalnie wysokim stopniem zainteresowania cieszą się kierunki i zawody oklepane – najlepszym tego dowodem jest obecna nadprodukcja prawników w Polsce. A to oczywiście znów musi przełożyć się na obniżenie innowacyjności gospodarki. Drugim negatywnym efektem jest obniżenie pozycji przetargowej pracownika w negocjacjach z pracodawcą, która jest w Polsce prawdopodobnie najgorsza w Europie. To odbija się tym, że wielu szukających pracy nazbyt łatwo godzi się na urągającą godności płacę oraz nietypowe formy zatrudnienia – co skutkuje pogłębieniem bariery popytowej i pogorszeniem sytuacji finansów publicznych.
Na koniec tego rajdu przez patologie polskiego rynku pracy przyjrzyjmy się bliżej relacjom panującym w polskich zakładach. Nie jest tajemnicą, że statystyczny pracownik w Polsce ma do powiedzenia zgoła nic i jest traktowany po macoszemu, co potwierdzają nie tylko kolejne artykuły i relacje z miejsc pracy, ale też statystyki. Warunki te idealnie obrazuje odsetek pracowników odczuwających stres w pracy – pod tym względem w UE pewnie stoimy na „pudle”.
Odsetek pracowników odczuwających stres w pracy
źródło: OECD Employment Outlook 2014
Stres w pracy towarzyszy grubo powyżej połowie polskich zatrudnionych i o pierwsze miejsce w tej dyscyplinie walecznie konkurujemy z Grecją, w której bezrobocie jest tak wysokie, że niemal każdy pracownik drży na myśl o zwolnieniu. A mimo wszystko stan psychiczny pracowników z Peloponezu nie jest wiele gorszy niż tych znad Wisły. Co więcej, wśród krajów OECD oprócz Grecji wyprzedza nas jedynie Turcja, a więc kraj o dosyć bogatej tradycji despotycznej. Jak zaznaczyłem wyżej, polscy pracownicy nie tylko są znerwicowani, ale też niemal nie mają w ogóle wpływu na sytuację w przedsiębiorstwie.
Awersję do dialogu pracodawców w Polsce najlepiej obrazuje fakt, że rady pracownicze, które według unijnej dyrektywy powinny działać w ok. 30 tysiącach polskich firm, działają w… 528.
Zjawiska patologiczne są spotykane na każdym rynku pracy, jednak zwykle występują one pojedynczo i są neutralizowane przez mocne strony krajowej specyfiki. Przykładowo w Bułgarii są bardzo niskie koszty pracy, ale za to wysoki udział płac w PKB, a na Słowacji bardzo niski udział płac w PKB, za to wyjątkowo niski udział umów okresowych. Tymczasem Polska jest prawdziwym ewenementem – mamy niskie płace pod każdym względem, bardzo wysoką niepewność zatrudnienia, żałośnie niski poziom zabezpieczenia społecznego oraz panujące w wielu zakładach toksyczne relacje. Inaczej mówiąc, na polskim rynku pracy zaszła daleko posunięta degrengolada. Jak najszybszej naprawy tego stanu rzeczy wymaga już nie tyle zwykła empatia, o którą nawet nie podejrzewam polskich ekonomistów i decydentów, ale po prostu troska o stan gospodarki – opisane wyżej zjawiska prowadzą przecież do spadku popytu wewnętrznego, wpływów budżetowych, wydajności oraz innowacyjności. Jeśli ktoś myśli, że na patologiach da się zbudować stabilny rozwój, to jest w dużym błędzie.