Okraska: „Polska B” nie kończy się na Podkarpaciu
Polska się zwija. Na prowincji znikają punkty pocztowe, apteki, komisariaty. Degradacja transportu publicznego, rynek pracy, mieszkalnictwo, polityka prorodzinna – lista wyzwań jakie przed nami stoją jest długa, dlatego najwyższy czas skończyć ze szkodliwym dla polskiego państwa „metropoliocentryzmem”. Nie da się bowiem dyskutować o zmianach, jeśli główne wydania wiadomości okupują kolejne informacje o warszawskim metrze, a „Polska B” trafia na czołówki tylko w momencie powodzi i innych klęsk żywiołowych. Zapraszamy do lektury wywiadu z redaktorem naczelnym Nowego Obywatela, Remigiuszem Okraską.
Zastanawiając się nad specyfiką środowiska Nowego Obywatela przyszło mi do głowy porównanie z Krytyką Polityczną. Tym, co może posłużyć za wymowny symbol różnic dzielących Was od KryPy jest zestawienie obu redaktorów naczelnych. Z jednej strony Sławomir Sierakowski, stypendysta zagranicznych uczelni, mieszkający na co dzień w Warszawie. Z drugiej Remigiusz Okraska, którego należy szukać w Zawierciu – mieście znanym na Facebooku z prześmiewczego profilu „Śmiejesz się z Sosnowca, nie byłeś w Zawierciu”.
Nie chciałbym czynić atutu z faktu, że po latach i na własne życzenie wróciłem do rodzinnego prowincjonalnego miasteczka ani rozpoczynać rozmowy od klimatu meczu piłkarskiego o to, które ze środowisk jest lepsze. Ale z pewnością w tej „geografii” jest pewien znaczący trop. Nowy Obywatel zrzesza osoby głównie spoza kręgów akademickich czy zawodowo zajmujących się analizowaniem i komentowaniem rzeczywistości – w naszej ekipie większość osób posiada profesje, miejsca zamieszkania czy pochodzenie takie jak „zwykli ludzie”. To, podkreślę jeszcze raz, żadna cnota, natomiast taki stan rzeczy ma istotny wpływ na obszary, którymi – i w jaki sposób – się zajmujemy, bowiem kwestie socjalne czy związane z kondycją polskiego rynku pracy, po prostu dotykają nas bezpośrednio. Taka perspektywa i zakres tematyczny odróżniają nas od Krytyki Politycznej, ale w zasadzie także od niemal wszystkich polskich periodyków społeczno-politycznych, zwykle tworzonych przez wielkomiejskie środowiska akademickie czy zawodowych komentatorów rzeczywistości.
Zostańmy przy kwestii „lokalności”. Jednym z tematów, który najmocniej kojarzy mi się ze środowiskiem Nowego Obywatela jest podnoszona przez Was wielokrotnie kwestia „zwijania się” Polski powiatowej. Na czym konkretnie polega to zjawisko?
W naszym przekonaniu większość mediów jest „metropolio-centryczna” i spogląda na problemy Polski z punktu widzenia Warszawy, Krakowa czy Wrocławia, gdzie mieszczą się poszczególne redakcje. Z tego powodu ich perspektywa jest ograniczona do zbyt wąskiego obszaru spraw i obszarów terytorialnych, na czym cierpi polska debata publiczna. Sytuacja, w której wciąż powracającym tematem w ogólnopolskich mediach jest np. sprawa warszawskiego metra przy niemal całkowitym pomijaniu problemów, z jakimi zmagają się już nawet nie miasta powiatowe, lecz wojewódzkie, to symbol tego, jak „opowiadana”, ale przede wszystkim traktowana jest Polska „pozametropolitalna”. Choć podkreślę, że nierówności regionalne to tylko część problemu nierówności w ogóle, a one same wynikają wprost z przyjętego, neoliberalnego modelu gospodarczego – to model, w którym we wszystkich dziedzinach i sferach życia społecznego silni stają się silniejsi, a słabsi upadają jeszcze bardziej.
Ale zostańmy na razie przy „Polsce A” i „Polsce B”. Wymownym przykładem jest sprawa Pendolino. Pociągów, wokół których od kilku miesięcy trwa szum medialny; pociągów, owszem, nowoczesnych, ale łączących tylko kilka największych ośrodków miejskich, z pominięciem mniejszych miejscowości. Dodatkowo, w międzyczasie likwidowane są kolejne połączenia lokalne. Podobnie ma się rzecz z publicznym transportem autobusowym. W konsekwencji prowadzi to do patologicznej sytuacji, w której osoby nie posiadające samochodu są de facto dyskryminowane, a wyjazd do miast wojewódzkich, a nierzadko nawet powiatowych, okazuje się w XXI wieku wielką wyprawą. Tymczasem przykłady Niemiec czy nawet Czech pokazują, że możliwy jest model kolei czy transportu autobusowego uwzględniający potrzeby dojazdowe mieszkańców niewielkich ośrodków miejskich czy wsi.
Druga przykładowa sprawa to nadmierna centralizacja instytucjonalna naszego kraju. Sytuacja, w której całość dużych publicznych urzędów skupiona jest w Warszawie, ewentualnie w dwóch czy trzech największych miastach w Polsce, jest naszym zdaniem szkodliwa. Można zrobić to inaczej i sprawić, że w mniejszych aglomeracjach, a wręcz w ośrodkach „Polski B” mogłyby – po decentralizacji – powstać nowe miejsca pracy, perspektywy rozwoju i kariery, dodatkowe dochody z usług na rzecz urzędów publicznych, nie mówiąc o prestiżu towarzyszącym poczuciu, że „u nas” też coś się dzieje. Stąd nasz konsekwentnie powtarzany postulat „deglomeracji”.
Sam pochodzę z Mielca, 60-tysięcznego miasta na Podkarpaciu, skąd dojeżdżam prywatnym przewoźnikiem busowym do Krakowa. I zajmuje mi to zdecydowanie mniej czasu niż mojemu starszemu bratu, który na studia na AGH dojeżdżał pociągiem. Czy w tej sytuacji nie należy być jednak pragmatycznym, a nie skupiać się na kwestii samej publiczności transportu?
Gdy dyskutujemy o transporcie publicznym, to mówimy przede wszystkim o funkcji, a nie o formie własności. Są kraje bardziej socjalne niż Polska, gdzie część usług transportu publicznego jest wykonywana przez prywatnych przewoźników, ale jednocześnie na zlecenie i z dopłatą państwa, które posiada wpływ na układane trasy czy częstotliwość połączeń. Nowy Obywatel nie jest środowiskiem dogmatyków własności publicznej. Interesuje nas przede wszystkim sprawne funkcjonowanie systemu z uwzględnieniem ideałów egalitarnych i prospołecznych, dlatego bez problemu jesteśmy w stanie wyobrazić sobie sytuację, kiedy przy nadzorze państwa zadania przez nie zlecone wykonują pojazdy będące własnością komunalną, samorządu wojewódzkiego czy prywatną. Kluczowy jest efekt, czyli uniknięcie sytuacji, w której osoby mieszkające w niedużych ośrodkach muszą poświęcać cały dzień na załatwienie sprawy w urzędzie powiatowym czy wojewódzkim, bo z ich miasteczka kursują tylko dwa autobusy dziennie. Aczkolwiek trzeba to powiedzieć wprost, choć jest to w Polsce opinia niemodna, że dobrej jakości usługi publiczne świadczone w oparciu o publiczną własność, to rzeczywistość wielu krajów rozwiniętych i zamożnych – kto nie wierzy, niech się wybierze na wycieczkę do nieodległych Niemiec czy Szwecji.
Gdy mówimy o tym, o czym Pan wspomniał, czyli o tym, że prywatnym busem dojedziemy gdzieś szybciej niż publiczną koleją, to niezwykle interesującą kwestią w kontekście transportu publicznego jest sprawa dróg i nakładów na nie w porównaniu z koleją. Skoro tak często w debacie publicznej w stosunku do transportu kolejowego podnoszone są argumenty z porządku ekonomicznej opłacalności, to dlaczego brakuje nam konsekwencji w powiedzeniu tego samego w odniesieniu do dróg? W ten sposób mamy do czynienia z faworyzowaniem przez państwo właścicieli samochodów czy firm autobusowych. Wyobraźmy sobie sytuację, w której wychodzi minister i mówi, że ze względów ekonomicznych należy zlikwidować drogi w regionie X czy powiecie Y, gdyż zwyczajnie, po podliczeniu opłat od kierowców czy wpływów z akcyzy na paliwo, są one nierentowne. Szaleniec, demagog? – takie byłyby komentarze. Oczywiście można odpowiedzieć, że w przypadku kolei państwo wspiera całokształt usługi, a w przypadku kierowców zakup auta czy tankowanie to już kwestia indywidualnych wydatków, ale bez wielomiliardowych publicznych nakładów na drogi, ich budowę, remonty oraz utrzymanie, kierowcy nie mieliby gdzie jeździć. Zatem, jeśli w przypadku motoryzacji indywidualnej czy utrzymania dróg, dzięki którym można prowadzić biznes autobusowy, głównym argumentem, który przesądza wszystko inne, nie jest rentowność, to dokładnie tak samo powinno być z transportem szynowym. I w ogóle z usługami publicznymi, które stanowią o poziomie rozwoju cywilizacyjnego, więc rentowność nie powinna być jedynym kryterium ich funkcjonowania. Gdybyśmy przez ostatnie dekady wydawali na kolej (zakup taboru, remonty i modernizacje tras, szczególnie nie tych głównych, utrzymanie kursów itp.) tyle, ile wydano na drogi i inne koszty motoryzacji, to prawdopodobnie z Mielca dojechałby Pan do Krakowa koleją znacznie szybciej niż busem stojącym w korku – kolej to w rozwiniętych krajach najszybsza i najwygodniejsza, a zwykle także tania forma transportu i nie trzeba tu mówić o mitycznym „Zachodzie”, wystarczy odwiedzić choćby pobliskie Czechy.
W kontekście „zwijania się” Polski powiatowej duże wrażenie zrobił na mnie tekst Karola Trammera pt. Raport ze znikającego państwa, gdzie autor wskazywał na aspekty tego zjawiska, na które nie zwracałem dotychczas uwagi. Likwidacja aptek, punktów pocztowych, komisariatów.
Mamy do czynienia z faktyczną rejteradą państwa. Przecież jego funkcja jako gwaranta bezpieczeństwa nie jest kwestionowana nawet przez Janusza Korwin-Mikkego i innych liberalnych dogmatyków. Tymczasem mamy do czynienia z sytuacją, w której na sporym i rosnącym obszarze kraju zamiast istnienia posterunku, który zlikwidowano, funkcjonariusz policji pojawia się w małych miejscowościach na 2-3 godzinny dziennie albo wręcz co drugi dzień. Z „Polski B” znika państwo polskie w sensie gwaranta podstawowych usług, znika to, co symbolizuje cywilizację, co stanowi o samym sednie istnienia państwa. Problemy z transportem publicznych, nadmierna centralizacja instytucjonalna kraju, likwidacja punktów pocztowych – to wszystko różne aspekty tego samego zjawiska, którego konsekwencją jest dyskryminacja mieszkańców prowincji. Przy czym nie chodzi tylko o zwyczajowo przywoływaną „ścianę wschodnią”, Podkarpacie czy inne miejsca stereotypowo postrzegane jako „zapóźnione” – „Polską B” stają się pod wieloma względami także niegdysiejsze miasta wojewódzkie. Należy zwrócić jeszcze uwagę, że przy obecnych trendach demograficznych coraz częściej z tymi wspomnianymi trudnościami logistycznymi będą mierzyć się ludzie w podeszłym wieku, bo młodzi emigrują do większych miast w Polsce bądź za granicę.
Teraz pojawia się zasadnicze pytanie: jak zatrzymać tych młodych ludzi lub sprawić, aby po skończonych studiach chcieli wrócić do swojej rodzinnej miejscowości? Wydaje mi się, że pewnym tropem może być właśnie edukacja, na przykład stworzenie szesnastu ośrodków akademickich w szesnastu miastach wojewódzkich, które miałyby pełnić rolę kuźni lokalnych elit.
Jest to na pewno dobry kierunek, ale stanowi tylko niewielki wycinek sprawy. Zasadniczym powodem, dla którego młodzi nie wracają już do swoich rodzinnych miejscowości, jest brak w nich dostępu do podstawowych usług i zdobyczy. Brakuje w nich możliwości pracy w ogóle, a tym bardziej w zdobytym zawodzie/zgodnie z nabytym wykształceniem poza kilkoma największymi miastami w Polsce, brakuje nie tylko instytucji akademickich, ale także publicznych (znów wraca kwestia „deglomeracji”) czy kulturalnych. Do tego dochodzi brak dostępu do niedrogich mieszkań, problemy ze znalezieniem miejsca w żłobku czy przedszkolu (jeśli w ogóle istnieją) i wiele innych takich aktywów, z którymi w całej Polsce nie jest najlepiej, ale na prowincji są szczególnie słabo rozwinięte lub dawno zlikwidowane. W ten sposób otrzymujemy połączenie kwestii pragmatycznych i materialnych (poza kilkoma aglomeracjami żyje się po prostu trudniej, a przynajmniej „mniej wygodnie”) z poczuciem braku prestiżu („u nas nie ma nic, wszystko co ważne, jest gdzieś daleko”). Konsekwencje braku zmiany tego stanu rzeczy w ciągu najbliższych 10-15 lat są dwojakie. Część młodych wyjedzie do tych kilku największych ośrodków miejskich w kraju, reszta trafi na emigrację do Wielkiej Brytanii czy Niemiec. A na prowincji, która coraz mocniej będzie przypominała miejscowości-widma, zostaną ich rodzice i dziadkowie, borykający się z tak prozaicznymi problemami, jak dojazd do apteki czy wysłanie listu.
Skupmy się więc na tych podstawowych usługach. Kwestia pierwsza to mieszkalnictwo. Czy w jego przypadku mamy do czynienia z sytuacją analogiczną do transportu publicznego i zapotrzebowanie na tanie mieszkania powinno zostać zaspokojone poprzez współpracę państwa z podmiotami prywatnymi?
Skala tego przedsięwzięcia, przy istniejących brakach i potrzebach lokalowych, wydaje mi się tak duża, że realizacja go bez państwa jako inicjatora i koordynatora szerokiego programu mieszkaniowego jest raczej niemożliwa. W tym względzie państwo powinno oczywiście pozyskać różnych partnerów: samorządy lokalne mogłyby wnieść jako udział w inwestycji posiadane grunty; w mniejszych ośrodkach, pozbawionych dużych firm deweloperskich, zasadna wydaje się współpraca ze spółdzielniami mieszkaniowymi. Partnerem mogliby być również sami deweloperzy prywatni, tylko że na zasadach całkowicie odmiennych niż dzisiejsze programy „Rodzina na swoim” czy „Mieszkanie dla młodych”, które służyły wyłącznie nabijaniu kieszeni tym deweloperom, a nie realizacji potrzeb mieszkaniowych. Przykładem takiej współpracy mogłyby być niskooprocentowane kredyty dla prywatnych inwestorów, gwarantowane przez państwo, w zamian za budowę mieszkań z niższą marżą, czyli z niższym czynszem, a także z cywilizowanymi zasadami najmu (umowy długoterminowe, brak dowolności w podwyżkach czynszu etc.).
W krajach zachodnich, które tak często są nam stawiane za wzór do naśladowania, szeroki zasób mieszkań komunalnych, będących własnością państwa bądź samorządów lokalnych, jest rzeczą oczywistą. Przykładem może być Wiedeń, gdzie znaczna część mieszkań to lokale komunalne, wybudowane i utrzymywane przez miasto, które czynszów nie traktuje jako źródła zarobku, lecz przede wszystkim jako środki na utrzymanie tych mieszkań w dobrym standardzie. Zamiast gnieździć się z żoną i dzieckiem w kawalerce wynajętej za wysoką stawkę rynkową, miasto oferuje mieszkanie, za które płacimy już nie połowę czy jedną trzecią, ale jedną piątą zarobków, przy tak skonstruowanej umowie, która gwarantuje, że nie zostaniemy z niego usunięci pod byle pretekstem. Co więcej, w tych lokalach mieszkają również ludzie zamożni, którzy nie mają problemów natury prestiżowej, że nie posiadają do swojego mieszkania tytułu własności. Taki model mieszkaniowy stymuluje w dalszej kolejności rozwój społeczny. Zwiększa mobilność ludzi, którzy łatwo mogą się przeprowadzić i szybko znaleźć nowe lokum; nie nakłada też ciężaru 30-letniego kredytu hipotecznego. A oprócz tego daje im się poczucie bycia mieszkańcem takiego miasta i obywatelem takiego państwa, które nie zostawiają nas samych wobec poważnych życiowych wyzwań i trudności.
Skoro mamy już mieszkanie, to przejdźmy do osób, które w nim mieszkają. Czy państwo powinno prowadzić politykę prorodzinną? Jeśli tak, to należy skupiać się raczej na wsparciu instytucjonalnym jak budowa żłobków i przedszkoli, o czym mówił Pan wcześniej, czy raczej skierować się w stronę kwestii czysto pieniężnych – becikowym, zwolnieniach podatkowych czy Karcie Dużej Rodziny?
Nasze podejście w tym temacie można określić jako socjaldemokratyczne. Z jednej strony stawiające na egalitarność, z drugiej na długotrwałą stabilność udzielanego wsparcia. Z tej perspektywy becikowe jest rozwiązaniem śmiesznym. Taka jednorazowa zapomoga nie zachęca realnie do założenia rodziny, więc jest tylko narzędziem propagandy, a nie faktycznej polityki prorodzinnej. Gdy szukamy wzorów do naśladowania, warto skierować wzrok na państwa skandynawskie czy Francję, gdzie podejście do tej kwestii jest zdecydowanie poważniejsze. Zamiast jednorazowego becikowego należy pomyśleć o stałym zasiłku na dziecko, np. na okres kilku pierwszych lat jego życia, do czasu osiągnięcia pełnoletniości, czy nawet aż do ukończenia studiów. Co istotniejsze, mówimy tutaj o powszechnie dostępnym świadczeniu, wypłacanym bez spełniania jakichś określonych kryteriów, bo tylko wtedy taki mechanizm jest powszechnie postrzegany jako realne wsparcie rodziny. Nie mniej istotne jest zapewnienie efektywnego dostępu do żłobków, przedszkoli, podstawowej opieki medycznej dla dzieci jak pediatra itp. usług. Efektywnego, czyli takiego, które wyeliminuje potrzebę przekształcenia rodziców np. w szoferów dzieci, wożących swoje małe pociechy do przedszkola na drugim końcu miasta. Pieniądze to nie wszystko – nawet jeśli otrzymamy od państwa stały zasiłek „na dzieci”, to wciąż pozostaje problem tego, że w okolicy nie ma żłobka, przedszkola, przychodni itp. A „wolny rynek” odpowiada na popyt albo z opóźnieniem, albo wybiórczo (tam, gdzie można zarobić dużo, szybko i łatwo), albo częściowo, albo wcale, co bardzo dobrze widać po „pustce instytucjonalnej” na wielu nowych osiedlach deweloperskich, gdzie poza mieszkaniami nie ma prawie nic więcej i do wielu usług trzeba dojechać przez pół miasta.
Rodzina musi się z czegoś utrzymywać, więc w ten sposób przechodzimy do wątku pracy. W rozmowie z nami Bartłomiej Radziejewski, redaktor naczelny Nowej Konfederacji stwierdził, że w 2013 r. zagraniczne podmioty działające w Polsce legalnie wyprowadziły z Polski 82 mld wypracowanego u nas zysku. Czy w tych okolicznościach należy zwrócić się w stronę patriotyzmu gospodarczego i „polonizacji” naszej gospodarki?
Ten drenaż związany jest z zależnym, „kolonialnym” statusem naszego kraju, będącego żerowiskiem dla zagranicznych korporacji, które wyprowadzają zyski do central choćby poprzez horrendalne opłaty za znaki towarowe i za pomocą innych tego rodzaju sztuczek. Są to oczywiście praktyki niedopuszczalne, z którymi należy walczyć. W tym kontekście, w przeciwieństwie do wielu środowisk lewicowych, potrafiliśmy ciepło spojrzeć na niektóre działania Victora Orbana, jak np. podatek obrotowy dla wielkich sieci handlowych.
Możemy wskazać cztery istotne powody, dla których warto stawiać na „polonizację” naszej gospodarki. Pierwsza kwestia to negatywne konsekwencje w momencie kryzysu finansowego. Chodzi tutaj o ucieczkę kapitału z banków zagranicznych do spółek-matek, co skutkuje problemem z uzyskaniem kredytów przez naszych przedsiębiorców. Druga rzecz to sytuacja, w której polskie filie zagranicznych banków niechętnie udzielają kredytów na rozwój tych gałęzi gospodarki, w których przodują ich państwa-matki. Trzeci wątek to cyrkulacja pieniądza w naszej gospodarce. W tym kontekście lepiej zrobić zakupy w małym sklepie lokalnym, sieci Społem czy prywatnej polskiej sieci handlowej niż w Biedronce, która wyprowadza zyski do swojego kraju macierzystego. Zamiast tego możemy zatrzymać pieniądz w naszej gospodarce, wpływając w ten sposób na jej rozwój. Czwarty powód to fakt, że w momencie pozostawienia pieniędzy w naszej gospodarce, polski przemysł może inwestować w innowacje. Chodzi tutaj o zmianę obecnie obowiązującego modelu gospodarczego, gdzie funkcjonujemy często jako podwykonawcy i dostarczyciele surowców. Celem więc jest doprowadzenie do sytuacji, w której w Polsce znajdzie zatrudnienie nie tylko monter składający prosty produkt z części przywiezionych z drugiego końca świata, lecz także człowiek obsługujący nowoczesną obrabiarkę sterowaną cyfrowo czy projektant takich obrabiarek. A nie osiągniemy tego inaczej jak przez wejście na wyższy poziom rozwoju przemysłowego, który oznacza, że przestajemy być centrum montażowym czy outsourcingowym, ale mamy zaawansowany produkt, który tworzymy od opatentowanego pomysłu, przez produkcję, aż do etapu sprzedaży.
Jednak w przeciwieństwie do środowisk narodowych czy prawicowych nie chcemy fetyszyzować narodowości kapitału i jego „rodzimości”. Obok polonizacji niezwykle istotnym czynnikiem są standardy pracy i całościowa postawa właściciela/przedsiębiorcy. Nie jest bowiem niczym zaskakującym, że znajdziemy ludzi, którzy woleli podjąć pracę w zagranicznych koncernach, gdyż w polskich firmach byli po prostu wyzyskiwani na różne sposoby, w sposób urągający wszelkim standardom. Trudno też cieszyć się z takich polskich firm jak np. koncern odzieżowy LPP, który nie tylko zleca szycie swoich ubrań w Chinach czy Bangladeszu, ale także nie płaci większości podatków w naszym kraju oraz wprowadził w swoich salonach system zatrudnienia bazujący na umowach śmieciowych. I czy w takim przypadku naprawdę mamy się cieszyć i być dumni, że to polska marka? Co z tej „polskości” wynika dla polskich obywateli czy Polaków-pracowników? Transakcja na linii państwo-biznes powinna być dwustronna. My jako państwo gwarantujemy np. korzystne kredyty inwestycyjne czy politykę przemysłową, która wspiera rozwój rodzimych firm w starciu z zagranicznymi gigantami, wy zaś nie uciekacie z podatkami na Cypr, zgadzacie się na porządną pensję minimalną czy zatrudniacie na umowy o pracę. Jeśli bowiem znajdziemy firmy zagraniczne, które inwestują w Polsce długofalowo, przestrzegają praw pracowniczych, płacą dobrze, inwestują zyski częściowo w dalszy rozwój produkcji w naszym kraju, to może okazać się, że są one dla polskiej gospodarki i polskich pracowników (czyli większości społeczeństwa) korzystniejsze niż część firm polskich.
Jaki model powinna przyjąć ta spolonizowana gospodarka? Korzystniej pozostać przy wiodącej roli sektora MŚP czy może raczej zwrócić się w stronę budowy dużych polskich marek nastawionych na eksport i ekspansję na rynki zagraniczne?
Przede wszystkim należy się cieszyć się, że w ostatnich latach nastąpiła zmiana klimatu wokół tematu sektora MŚP. Przez ostatnie 25 lat każdy, kto zakładał firmę, traktowany był niczym nadczłowiek, dzisiaj zaczynamy zastanawiać się czy na pewno małe firmy są tak wartościowe z punktu widzenia interesu gospodarczego Polski w perspektywie długofalowej. A może jednak zamiast tak kurczowo trzymać się małych i średnich przedsiębiorstw należy raczej rozpocząć debatę na temat branż, które powinny być kluczowe dla naszej gospodarki? Jak wskazywał na naszych łamach Piotr Wójcik, największe nasycenie małymi i średnimi przedsiębiorstwami na 1000 mieszkańców to domena… państw Afryki Subsaharyjskiej. Natomiast kraje rozwinięte mają znaczący udział dużych firm, charakteryzujących się możliwością produkcji bardziej zaawansowanych produktów, pobierających od nich większą marżę oraz posiadających większe możliwości ekspansji eksportowej. Czy na pewno powodem do radości powinno być 100 „samozatrudnionych” budowlańców, którzy do niedawna pracowali w jednej dużej firmie, ale w imię „cięcia kosztów” przez właściciela musieli założyć swoje mini-firmy? Co nam w sensie rozwojowym dają firemki, których ponoć – jak przekonują lobbyści biznesu – nie stać nawet na zapłacenie składki ZUS? Co oprócz „wegetacji” gospodarczej wynika z istnienia prostych usług o niewielkiej marży, niskich pensjach i podatnych na najmniejsze zawirowania na rynku? A może zamiast kultu MŚP przyjrzyjmy się temu, co Polska zyskuje dzięki takim firmom, jak PESA, Solaris czy Maspex.
Zastanawiając się jak najkrócej scharakteryzować podejście Nowego Obywatela do państwa doszedłem do wniosku, że można was zakwalifikować jako zwolenników nowego państwa dobrobytu, mniej dogmatycznych co do sposobu realizacji tej idei, ale wciąż stawiającego na odpowiedni system opodatkowania, rozbudowany system pomocy społecznej, system państwowych emerytur.
Jest to właściwy trop, ale sam wolałbym zakwalifikować nas jako zwolenników państwa zarówno silnego, jak i obywatelskiego. Co to oznacza? W przypadku silnego państwa postrzegamy je inaczej niż środowiska prawicowe, sprowadzające siłę państwa do kwestii rozbudowanej armii czy służb skutecznie zwalczających korupcję. Są to oczywiście istotne prerogatywy państwa, ale nie można ograniczać się tylko do tych obszarów. Silne państwo powinno też wymóc na pracodawcach przestrzeganie praw pracowniczych, skutecznie ściągać podatki czy prowadzić aktywną politykę przemysłową zamiast pokładania naiwnej wiary w „niewidzialną rękę wolnego rynku”. Następnie z tak uzyskanych środków zapewniać obywatelom usługi na przyzwoitym poziomie w takich obszarach jak służba zdrowia, edukacja oraz wsparcie socjalne. Żebyśmy mogli się identyfikować nie tylko z bohaterstwem z przeszłości, nie z martyrologią i ze sloganem patriotycznym, lecz także z tym, jak nasze państwo działa dzisiaj, jak nas wspiera, jak nas traktuje.
Dalecy jesteśmy też od elitaryzmu czy paternalizmu, charakterystycznych dla koncepcji prawicowych. My mówimy o państwie, które powinno brać pod uwagę wolę obywateli. Praktycznym tego wyrazem mogłoby być obniżenie progu wyborczego, reforma systemu finansowania partii politycznych, tak aby „odblokować” system partyjny, obligatoryjne poddanie pod głosowanie obywatelskich projektów ustaw, zwiększenie skali tzw. budżetów obywatelskich itp., itd. Naszym zdaniem państwo silne, to państwo, które jest silne siłą swoich obywateli, ich zaangażowania w życie publiczne, ich utożsamienia się z państwem. A z czego miałaby wynikać ta więź? Nie tylko z treści historycznych i symbolicznych, lecz przede wszystkim z przekonania, że państwo nie tylko od nas wymaga, ściągając podatki, lecz również zapewnia szereg świadczeń, dostarcza nam infrastrukturę umożliwiającą prowadzenie dobrego życia. Nowy Obywatel to platforma współpracy ludzi z różnych środowisk, od lewicy do prawicy, a wspólną płaszczyzną jest, jak sądzę, wizja państwa silnego, obywatelskiego, demokratycznego i wspierającego obywateli, gdy jesteśmy niezamożni, gdy popadliśmy w kłopoty i gdy nie startujemy w naszym życiu z uprzywilejowanej pozycji.
Rozmawiał Piotr Kaszczyszyn
Piotr Kaszczyszyn
Remigiusz Okraska