Bajdurzenia z kawiarni. „Gdyby burmistrzowie rządzili światem” Benjamina Barbera
W skrócie
W swojej najnowszej książce Benjamin Barber zachowuje się jak stereotypowy przedstawiciel kawiarnianej lewicy, popijający sojową latte w jednej z hipsterskich knajp serwujących żarcie fair trade. Jego idealistyczna wizja miasta szybko traci kontakt z rzeczywistością, a Gdyby burmistrzowie rządzili światem zamieniają się w koncert myślenia życzeniowego.
Autor, przed wydaniem najnowszej książki, spędził rok, biorąc udział w różnego rodzaju konferencjach i przekonując świat, że jego koncepcja należy do najbardziej przełomowych. Tytuł, nawiązujący do nowego porządku świata opartego na miastach, jest wystarczającym wabikiem dla osób w jakikolwiek sposób zainteresowanych tą tematyką.
Czytelnik czuje jednak tylko frustrację – sama książka nie ma nic wspólnego z tytułem. Jest raczej luźnym zbiorem myśli autora, wymieszanych z niekończącymi się dygresjami, nie wnoszącymi nic cytatami oraz oderwanymi od tematu przykładami, podszytymi uwielbieniem dla sylwetek niektórych polityków.
Największym kłamstwem jest właśnie tytuł książki. Umiejscowienie rozdziału, traktującego o quasi Parlamencie Burmistrzów na samym końcu daje czytelnikowi nadzieję, że miszmasz tematyczny wcześniejszych treści doprowadzi nas jednak do „mięsistej” teorii, która pozwoli zmienić świat. Nic takiego jednak nie następuje. Rozłożone na czterystu stronnicową książkę, atakowanie państw narodowych i obecnego porządku świata, jest tylko wyrazem emocji autora, które nie przekładają się na jego tezę. Mało tego, Barber w ostatnim rozdziale pokazuje, że jest tchórzem, mówiąc, że jego koncepcja jest tylko pomocnicza dla państw narodowych i nie zakłada zmiany samego systemu.
Miejsce, w którym burmistrzowie mają rządzić światem to, według Barbera, Parlament Burmistrzów – ogólnoświatowa instytucja, będąca podłożem dla debaty szefów miast, gdzie w teorii mają być rozstrzygane problemy świata, nierozwiązywalne na poziomie narodowym.
Parlament nie sprawowałby żadnej władzy wykonawczej, źródłem jego wpływu byłaby wyłącznie globalna opinia publiczna oraz siła przykładu. Kilka argumentów, dlaczego pomysł ten jest tylko utopią:
1. Brak władzy wykonawczej i faktycznej możliwości egzekwowania twardych sankcji wobec uczestniczących w organizacji państw, jest obecnie największym problemem organizacji międzynarodowych takich jak ONZ. Parlament Burmistrzów, oparty tylko na dobrowolności i konsensusie, nie mógłby podjąć żadnej istotnej decyzji w momencie realnego konfliktu interesów poszczególnych miast, problemy okażą się nie do przejścia.
2. Skład Parlamentu określany jest na 400 miast, które będą reprezentowane w systemie rotacyjnym. Biorąc pod uwagę liczbę miast świata, czyli około 15 000, oraz cztery spotkania Parlamentu w roku, każde miasto będzie reprezentowane raz na około 10 lat – przekreśla to więzi miasta z instytucją i przywiązanie burmistrzów (rzadko który będzie miał szanse udać się na więcej niż jedno posiedzenie).
3. Parlament Burmistrzów składać ma się tylko z… burmistrzów. Jeśli ma on być instytucją rozwiązującą problemy świata, to co z reprezentacją mieszkańców mniejszych ośrodków? Barber wskazuje, że jest to problem w „jakiś” sposób do rozstrzygnięcia. To miasta, a nie wsie, mają rozwiązywać konflikty. Brak reprezentacji, niemal połowy ludności świata, zdaje się nie robić na autorze wrażenia. W końcu Parlament Burmistrzów to, parafrazując Churchilla, najgorsza forma rządu, nie licząc wszystkich innych.
4. Forma działania Parlamentu zakłada powolną dyskusję, w której poprzez wsłuchiwanie się w racje innych stron, „ucierane” będą wszelkie decyzje. Koniecznością jest wysłuchanie wszystkich uwag oraz przekonanie wszystkich uczestników. Nie wróży to dobrze efektywności i szybkości podejmowanych decyzji – uchwalenie regulaminu może zająć kilka… dekad.
Ale dlaczego burmistrzowie mieliby rozwiązywać problemy świata, skoro politycy państw narodowych nie potrafią dojść do kompromisu? Intuicyjne wydaje się, że podjęcie decyzji przez kilkaset państw narodowych jest łatwiejsze, niż przez kilkadziesiąt tysięcy ośrodków miejskich. Nie dla Barbera.
Według niego przeszkodą jest ideologia, którą kierują się politycy szczebla centralnego, w przeciwieństwie do burmistrzów, którzy zamiast walczyć o suwerenność swojego państwa, muszą rozwiązywać problemy miasta. Włodarze miejscy, według niego, przedkładają pragmatyzm i operatywność nad ideologię, co zmienia ich skuteczność w działaniu. Nie zauważa jednak, że ich rola w polityce jest zupełnie inna niż polityków ogólnokrajowych, dlatego też posiadają inne cechy. Rola ustrojowa miast zawęża ich przedmiot działania do własnego terytorium, ich zadania są bliższe obywatelom oraz z natury rzeczy bardziej pragmatyczne. Kwestie dotyczące szerszych problemów, takich jak ogólny kierunek polityki państwa, stosunki międzynarodowe czy sprawy dotyczące całego narodu, zarezerwowane są dla władzy centralnej. Brak dostrzeżenia tej zależności tworzy kompletny miszmasz, który prowadzi do błędnych wniosków. Według Barbera, skuteczny pan szatniarz pragmatycznie rozwiązujący problemy z ubiorem uczniów, po zamianie ról z ministrem edukacji rozwiązałby wszystkie problemy tej placówki – nie tędy droga panie profesorze!
Jedyną ciekawą rzeczą, którą można wyciągnąć z koncepcji Barbera, to pewnego rodzaju organizacja zawodowa burmistrzów miast, która będzie platformą wymiany doświadczeń o dobrych miejskich praktykach, takich jak budżet obywatelski czy ścieżki rowerowe (istnieją już takie organizacje, np. C40 Cities), analogiczna do organizacji zawodowych lekarzy, prawników czy nauczycieli. Jeśli jednak chodzi o rewolucyjne zapędy, mogę znaleźć z Barberem jeden wspólny mianownik – oboje uważamy, że tylko oddanie realnej władzy obywatelom może zmienić świat, w którym żyjemy. Barber zatrzymuje się jednak na idei budżetu obywatelskiego, ja uważam, że należy iść kilka kroków dalej – wprost do opisanej w raporcie Ośrodka Studiów o Mieście koncepcji jednostek funkcjonalnych.
Na czym miałby polegać ten pomysł? U jego fundamentów leży z ducha republikańskie przekonanie, że to właśnie obywatele powinni brać jak największą odpowiedzialność za miejsce, w którym żyją. Oznacza to, że sama idea budżetu obywatelskiego w obecnej, partycypacyjnej formie jest niewystarczająca. Dlaczego? Po pierwsze, ze względu na jego plebiscytowy charakter, sprowadzony do jednorazowego pójścia do urny i zagłosowania na jeden z kilku znajdujących się na karcie pomysłów. Takie rozwiązanie to po prostu przeniesienie logiki wyborczej na budżet obywatelski. Po drugie, dzisiaj mamy do czynienia z czymś w rodzaju „kieszonkowego”, które miasto, w ramach budżetu, daje swoim dzieciom i pozwala im wybrać drobną (bo środki przeznaczane na budżet obywatelski są niewielkie) zabawkę.
Aby dokonać prawdziwej zmiany, potrzebne jest wprowadzenie już nie budżetu partycypacyjnego, ale właśnie prawdziwie obywatelskiego. Wymaga on jednak całościowej zmiany wizji zarządzania miastem, a tym samym obowiązujących przepisów prawnych w zakresie samorządu terytorialnego.
Jakby to miało wyglądać w praktyce? Prześledźmy to na przykładzie Krakowa. Zgodnie z wizją OSOM-u niezbędne jest podzielenie Krakowa na 150 jednostek funkcjonalnych, z których każda będzie liczyć ok. 5 tys. mieszkańców (podział ten pokrywa się z liczbą szkół podstawowych, których jest obecnie 150). Nie oznacza to jednocześnie, że w konsekwencji likwidujemy istniejące dzielnice. Następnie, w każdej ze 150 jednostek funkcjonalnych, mieszkańcy powołują stowarzyszenie, odpowiadające za zarządzanie danym obszarem. Przy założeniu średniej statystycznej aktywności obywatelskiej na poziomie ok. 2%, w działanie każdego ze stowarzyszeń, przy uwzględnieniu wyłącznie osób pełnoletnich, zaangażować może się ok. 60-70 mieszkańców, ale do stworzenia stowarzyszenia wystarczy już 15 aktywnych obywateli. Takie stowarzyszenia miałyby otrzymać w dalszym kroku od miasta ok. 20% budżetu, w formie zadań zleconych, w postaci partnerstwa publiczno-społecznego, do rozdysponowania. Objęłyby one takie obszary jak; opieka przedszkolna i edukacja podstawowa, pomoc społeczna, gospodarka komunalna, bezpieczeństwo, kultura oraz sport. Na tym nie koniec. W kolejnych etapach warto byłoby pomyśleć o stworzeniu Społecznej Rady Miasta, do której każda jednostka funkcjonalna wybierać będzie swojego delegata. Rada ta będzie miała m.in. możliwość opiniowania budżetu w zgodzie z założeniami strategii rozwoju miasta, możliwość zwołania referendum, a także nominowania kandydatów w wyborach do Rady Miasta oraz na fotel prezydenta miasta.
W ten sposób, zamiast tworzenia szlachetnych, ale naiwnych wizji „rządu światowego burmistrzów” skupmy się raczej na oddolnych, mozolnych ale praktycznych koncepcjach zmiany sposobu zarządzania miastem, upodmiotowienia jego mieszkańców oraz wykorzystania go do zmiany kształtu i mechanizmów funkcjonowania naszego system politycznego.