Narodowa czy ludowa? Endeckie zapożyczenia w PRL
Komunizm i nacjonalizm – dwie ideologie wyznaczające skrajne bieguny życia politycznego w Polsce okresu międzywojnia. Śledząc kolejne dekady lat powojennych, w polityce ówczesnych władz natrafiamy na zaskakująco wiele elementów zapożyczonych z myśli szeroko rozumianego ruchu narodowego.
Występują one na różnych płaszczyznach – począwszy od polityki zagranicznej, gdzie objawiały się choćby silnie eksponowaną antyniemieckością, przez sferę kultury (miliony widzów oglądających ekranizację „Krzyżaków”), na kwestiach wewnętrznych, takich jak stosunek do mniejszości, kończąc. Skąd wziął się ten specyficzny romans dwóch, wydawałoby się sprzecznych, ideologii?
Komunistyczna władza zaraz po objęciu sterów Polski rozpoczęła proces budowania nowej tożsamości, która miała przybliżyć ją do społeczeństwa i zmienić ugruntowany przez lata obraz, sprowadzający nowe władze do roli moskiewskiej agentury. Aby stworzyć wrażenie zjednoczenia szerokich mas wokół kierownictwa, potrzebna była sprawna adaptacja symboliki patriotycznej. Zwrócono się więc w stronę haseł charakterystycznych dla środowisk narodowych, co było wyborem szczególnie adekwatnym w świetle ustaleń poczynionych w Teheranie, Jałcie i Poczdamie. Tym samym eklektycznej i zacofanej, nieradzącej sobie z mniejszościami Polsce sanacyjnej, której emanację stanowili „polityczni bankruci z Londynu” i „reakcyjne bandy”, przeciwstawiono Polskę silną, stabilną, opartą o Odrę i Nysę. Poleskie błota zamieniono na priorytetowe dla rozwoju narodu i odbudowy państwa, wysoko rozwinięte Ziemie Zachodnie. Retoryka ta – skądinąd znajoma – mogła zaskakiwać w świetle stanowiska zajmowanego przez komunistów jeszcze w połowie lat 30., kiedy postulowali zwrot Niemcom polskiej części Górnego Śląska. Za kształtowanie polityki dotyczącej Ziem Odzyskanych odpowiadał w dużej mierze powołany w 1944 r. Instytut Zachodni. Co ciekawe, rdzeń tej instytucji stanowili związani z myślą narodową intelektualiści, w większości wywodzący się z kadry przedwojennego Uniwersytetu Poznańskiego.
Zaskakujące w świetle głoszonych przez lata haseł było także podejście do kwestii ukraińskiej. Ukraińcy byli bowiem, pomimo przesunięcia granic, ostatnią dużą mniejszością narodową na nowym terytorium Polski. Problem ten rozwiązano, realizując w porozumieniu z rządem Związku Radzieckiego program deportacji, które objęły również Białorusinów, uzupełniony następnie akcją „Wisła”, polegającą na przesiedleniu pozostałych 150 tysięcy osób na Ziemie Odzyskane. Abstrahując od niejednoznacznych motywów tejże, doprowadziła ona do rozproszenia stanowiącej dotychczas zwartą społeczność mniejszości, a w dalszej perspektywie – polonizacji poszczególnych jej grup. Osiągnięto tym samym jeden ze sztandarowych postulatów obozu narodowego: jednolitość etniczną.
Wyjątkowo chwytliwym – z przyczyn oczywistych – elementem nowej narracji było też podkreślanie odwiecznej postawy antyniemieckiej.
Wszechobecna symbolika Grunwaldu, na polach którego Bolesław Bierut wziął nawet udział w uroczystej Mszy Świętej, dopełniana była – także charakterystycznym dla części środowisk narodowych – swoistym panslawizmem. Podobnie jak przed wiekami, narody słowiańskie miały jednoczyć się wobec niemieckiego ekspansjonizmu. Równolegle, ku zdumieniu wielu, władze zezwoliły na prowadzenie legalnej działalności wydawniczej i społecznej Bolesławowi Piaseckiemu: przedwojennemu wodzowi Ruchu Narodowo-Radykalnego „Falanga”, w czasie okupacji stojącemu na czele Konfederacji Narodu, lansującej koncepcję utworzenia imperium narodów słowiańskich pod przewodnictwem Polski. Ów specyficzny sojusz, budzący konsternację zarówno wśród wielu narodowców, jak i komunistów, kąśliwie skwitował Julian Tuwim, parafrazując tytuł wydawanego przez Piaseckiego pisma „Dziś i Jutro” – Dziś i Jutro, ani słowa o Wczoraj.
Działania te należy jednak traktować jako zdecydowanie instrumentalne czerpanie z dorobku myśli narodowej. Strategię przyjęto w imię pragmatyzmu, a z czasem wręcz konieczności, wynikającej z uwarunkowań geopolitycznych. Nieco inny charakter miał natomiast proces, który począł rysować się w łonie PZPR po Październiku. Otóż, obok rozegranych przez Gomułkę, topniejących frakcji puławskiej i natolińskiej, pojawiła się nowa, szybko rosnąca w siłę grupa partyzancka, której patronem był legendarny (w swoim mniemaniu) partyzant kielecczyzny – Mieczysław Moczar. W jego obozie znaleźli się zarówno ci, którzy podobnie jak sam „Mietek” mimo zasług w walce z Niemcami zostali po wojnie zepchnięci na stanowiska trzeciorzędne, jak i młody aktyw partyjny napotykający na drodze swej kariery coś, co dziś nazwalibyśmy szklanym sufitem. Moczar, uderzając w tony pojednania narodowego, bardzo chwytliwe po okresie stalinowskiego terroru, dyskretnie „puszczał oko” do pozostałych towarzyszy, dając znać, że wszyscy wiedzą, kto odpowiada za taki stan rzeczy. Nie bez znaczenia było tu jego doświadczenie z przybyłymi z Moskwy komunistami żydowskiego pochodzenia, których winił za wcześniejsze porażki. Wątki antysemickie nie były początkowo specjalnie eksponowane, sprowadzając się raczej do czystek w samym aparacie.
Akcentowano natomiast bardzo wyraźnie zagrożenie płynące ze strony Republiki Federalnej Niemiec – tu osią sporu była priorytetowa dla Gomułki kwestia zachodnich granic Polski. Ogromną rolę na tym polu odgrywała kinematografia: od filmów historycznych, mających przypominać o polskości Ziem Odzyskanych i tradycyjnie agresywnej polityce szeroko rozumianych Niemiec, czego najlepszym przykładem była zrealizowana z niespotykanym rozmachem ekranizacja „Krzyżaków”, po serię filmów szpiegowskich przedstawiających walkę kontrwywiadu PRL z zachodnioniemiecką agenturą, jak „Spotkanie ze szpiegiem” czy „Hasło Korn”. Nie można także pominąć efektownych defilad, których apogeum była parada zorganizowana na tysiąclecie państwa polskiego, a w której obok żołnierzy „ludowego” Wojska Polskiego pojawili się wojowie Bolesława Chrobrego, obrońcy piastowskiego Głogowa i oczywiście zwycięzcy spod Grunwaldu. Odnosząc to do roli, jaką na dzisiejszych paradach – dodajmy, że w kwestii skali pozostających daleko w tyle – odgrywają rekonstruktorzy oddziałów Armii Krajowej, bardzo wiele mówi to o polityce historycznej ówczesnego kierownictwa.
Za swego rodzaju wykładnię linii przyjętej w okresie małej stabilizacji mogą uchodzić bardzo głośne wówczas, wydane w ogromnym nakładzie, a potem niejednokrotnie wznawiane, książki płk Zbigniewa Załuskiego: „Przepustka do historii” i przede wszystkim „Siedem polskich grzechów głównych”.
Autor, blisko związany z Moczarem (wspólnie zasiadali we władzach Związku Bojowników o Wolność i Demokrację), przedstawiał charakterystyczną dla tej organizacji wizję braterstwa partyzantów spod znaków Armii Ludowej, Armii Krajowej i Batalionów Chłopskich, odwołując się przy tym do haseł… solidaryzmu narodowego. Wpisywały się one w trwającą wówczas dyskusję o interpretacji historii Polski, a istotną rolę zajmował w nich również problem rewizjonizmu niemieckiego. Na ironię losu zakrawać może fakt, że Władysław Gomułka został „zdjęty” ze stanowiska pierwszego sekretarza niespełna dwa tygodnie po tym, jak udało mu się sfinalizować – wprawdzie ręką premiera Cyrankiewicza – kwestię zabezpieczenia granicy na Odrze i Nysie, co niewątpliwie było ogromnym sukcesem.
Nim to jednak nastąpiło, apogeum wpływów osiągnęła frakcja partyzantów, która po wybuchu w 1967 roku wojny Izraela z wspieranymi przez Związek Radziecki państwami arabskimi, coraz głośniej zaczęła akcentować problem „imperializmu syjonistycznego”. Wytwarzanej przez to środowisko atmosferze uległ zresztą sam „Wiesław”, który dotąd tendencji antysemickich raczej nie przejawiał, o czym świadczyć może choćby pochodzenie jego żony, z domu Szoken. Finałem tego zjawiska był szeroko opisywany Marzec ’68, haniebna kampania i związane z nią czystki wymierzone w osoby – rzeczywiście bądź nie – pochodzenia żydowskiego.
Echa tej narodowo-komunistycznej narracji powróciły jeszcze w ostatniej dekadzie PRL, czego przykładem mogła być działalność Zjednoczenia Patriotycznego – a jakże – „Grunwald”, które wspierane przez tak zwany „beton” PZPR realizowało linię dzielenia Solidarności na zdrowy, polski ruch robotniczy i podżegaczy niewiadomego, a często właśnie „wiadomego pochodzenia”, najczęściej – choć nie zawsze – związanych z Komitetem Samoobrony Społecznej KOR.
Kończąc, pozwolę sobie przywołać celne – moim zdaniem – podsumowanie tego egzotycznego mariażu, sformułowane jeszcze w okresie „karnawału” Solidarności przez Jana Józefa Lipskiego: (…) Za frazeologią i rekwizytornią miłą przeważnie Polakowi – czają się cyniczni socjotechnicy, którzy patrzą, czy ryba bierze na ułańskie czako, na husarskie skrzydło, na powstańczą panterkę. (…) Kampanię tę – i inne podobne – prowadziły z reguły te same pisma i przeważnie te same pióra, które poznaliśmy w pamiętnym roku 1968. Lokaj sowiecki przebrał się w mundur ułański… W świetle znanych dziś ustaleń dotyczących Moczara, który był twarzą i swego rodzaju patronem tego specyficznego nurtu, Lipski nie pomylił się. Rzeczywiście okazał się on agentem GRU.