Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
dr Krzysztof Mazur  1 kwietnia 2015

Wyjść z cienia Ojca

dr Krzysztof Mazur  1 kwietnia 2015
przeczytanie zajmie 5 min

Tamtego czwartku po raz pierwszy modliłem się w biurze z ludźmi z pracy. Naokoło zabawne tapety włączonych komputerów, pulsująca dioda potwierdza odbiór faksu, niedomyty ekspres informuje o konieczności wyrzucenia fusów. A my w kilka osób niezdarnie stoimy w kółku, zakłopotani patrzymy w podłogę. „Pod obronę uciekamy się…”. Kto wpadł na ten pomysł? Nie pamiętam. Ale z jakichś powodów wydało nam się to jedyną logiczną reakcją na informację, że umiera Papież.

Z Efezu do Krakowa

Przerwaliśmy pracę. W Krakowie w takich chwilach idzie się pod okno papieskie. Jest przepiękne polskie przedwiośnie, tuż po Świętach Wielkanocnych. Ludzie wreszcie zostawili czapki i szaliki w domu. Planty zaraz znowu się zazielenią. Każdy tylko jedną taką wiosnę ma w życiu. Pod papieskim oknem krzątają się jacyś ludzie, wyraźnie bez celu, bez pomysłu na siebie. Tramwaje i samochody jeżdżące Franciszkańską skutecznie zabijają podniosły nastrój. Nie ma żadnej organizacji, żadnego scenariusza. Nikt nie zaplanował, co będziemy robić, gdy będzie umierał Papież.

I wtedy wydarzyło się coś zaskakującego. Na naszych oczach objawił się Kościół. Nie, nie ten monumentalny, patetyczny i hierarchiczny, ale ten z Dziejów Apostolskich: prosty, bezpośredni, oparty na zaangażowaniu wszystkich wierzących.

Nagle w zwykły roboczy czwartek na ten plac zaczęli schodzić się ludzie. Było ich tyle, że szybko zamknęli Franciszkańską, a tramwaje puszczono objazdem. Okazało się, że w tych wszystkich krakowskich kościołach, z zewnątrz przypominających puste muzea, na co dzień jednak modlą się jacyś ludzie. Ktoś ustawił prymitywny podest, który zaczął służyć jako scena. Ze starych szaf wyjęto pielgrzymkowe nagłośnienie. Liderzy różnych grup religijnych wzięli odpowiedzialność za prowadzenie ciągłej modlitwy.

Do dziś nie wiem, kto to koordynował. Czy był jakiś zeszyt w kratkę, gdzie można było się zapisać? Czy była jakaś selekcja? Ktoś dawał imprimatur? Wiem jedno: kto od czwartku zdecydował się towarzyszyć umierającemu Papieżowi przed Pałacem Biskupim, ten mógł odkryć całą różnorodność Kościoła. Grających na gitarach i bębnach spontanicznych Neonów. Wplatających łacinę dostojnych Dominikanów. Swojskie róże różańcowe. Odjazdowych charyzmatyków. Obłędną scholę ze św. Anny. Księży parafialnych ze swoimi grupkami. Idących w emocjonalne rozważania animatorów od Jezuitów. Każdy miał swój „czas antenowy“. Każdy modlił się tak, jak umiał, tak jak to robił na co dzień w swojej wspólnocie. Zarazem cała ta różnorodność nie budowała poczucia chaosu, ale przedziwnej harmonii. Jeden Duch i jedno serce. Na tym placu każdy miał swoje miejsce. Każdy mógł podzielić się z innymi własnym doświadczeniem wiary.

Skrucha katolickiego wykształciucha

W tamtych dniach na własnej skórze doświadczyłem na czym polega problem z przesadnym intelektualizowaniem wiary. Od kilku lat byłem zaangażowany w Instytut Tertio Millennio, gdzie zajmowaliśmy się nauczaniem Jana Pawła II. To była dobra formacja intelektualna, świetne środowisko aktywnych ludzi, niezwykłe doświadczenie współpracy z charyzmatycznym o. Maciejem Ziębą. Gdyby nie Tertio pewnie nigdy nie przeczytałbym żadnej książki Wojtyły. Gdyby nie Tertio w tamten czwartek nie znalazłbym się pod oknem papieskim. Jednak nie ma co ukrywać, że wtedy formacja intelektualna zdominowała u mnie formację duchową. Msza św. była uroczystym dodatkiem do sobotniej debaty intelektualnej. W niedzielę chodziło się „na Kłocza“, jakby homilia była najważniejszą częścią Mszy. A gdy moi koledzy z Tertio szykowali się do ostatniej pielgrzymki Jana Pawła w 2002, wyjechałem na wakacje. Z zakłopotaniem, a może nawet wstydem, przypominam sobie rozmowę z Piotrem Dardzińskim. Przekonywałem, że nie warto tłoczyć się w tłumie starszych osób, które przysypiają w trakcie homilii. Przemówienie przecież zawsze można przeczytać w ciszy i spokoju na swoim komputerze. Gdy Jan Paweł II w Łagiewnikach zawierzał świat Bożemu Miłosierdziu, ja popijałem rakiję na plaży w Chorwacji.

Pod oknem papieskim najpierw doświadczyłem, a dopiero potem zrozumiałem, jak mój przesadny katolicki intelektualizm był głupi. Nie ma wiary opartej tylko na lekturze encyklik. Nie ma Kościoła w pojedynkę, przed ekranem komputera.

Prawdziwa wiara bierze się z modlitwy we wspólnocie. Nigdy nie zapomnę, gdy na kilka godzin przed śmiercią Papieża stojąca obok mnie kobieta podała mi świecę ze słowami: „Czy mógłby pan ją potrzymać? Muszę na chwilę wyjść“. Rozejrzałem się dookoła siebie. Staliśmy pod gołym niebem. Skąd ta kobieta chce wychodzić? Po chwili najprostsza myśl, która zmienia wszystko: chce wyjść z Kościoła. Stoimy pod tym oknem nie jako tłum, zbieranina przypadkowych osób, ale wspólnota ożywiana tym samym Duchem. Jesteśmy jednością, która nie zagraża naszej indywidualności. Wręcz odwrotnie: dzięki byciu we wspólnocie Kościoła każdy z nas zachowuje swoją niepowtarzalność. Przychodziłem na ten plac z poczuciem „znam się na Papieżu“. Gdy skończyły się uroczystości pogrzebowe zrozumiałem, jak bardzo się myliłem.

Oswoić Kraków

Sens tego wydarzenia wykraczał jednak poza wymiar religijny. Kraków jest specyficznym miastem mającym ogromny problem z asymilacją przyjezdnych. Zawsze zaskakiwało mnie, z jaką łatwością ludzie uznają Warszawę za swój dom, choć mieszkają tam ledwie kilka miesięcy. Szybko ucząc się szlaków powstańczych opowiadają z pasją o walkach na Woli, jakby ich dziadkowie byli dowódcami Zgrupowania Radosław. W Krakowie jesteś swój dopiero, jak masz rodzinny grób na Rakowicach. Dlatego tak ogromną rolę społeczną odgrywa Kościół, zwłaszcza duszpasterstwa akademickie. Dla kilku już pokoleń studentów z Sądecczyzny, Śląska, Świętokrzyskiego czy Podkarpacia to właśnie takie środowiska, jak DA „Beczka“, pozwalają szybko poczuć się w Krakowie jak u siebie. „Nie ważne skąd przyjechałeś – jeśli wyznajesz te same wartości, to stajesz się jednym z nas“. To samo, tylko w skali dużo szerszej, odbyło się pod oknem papieskim. To była otwarta, egalitarna wspólnota. Nieważne kiedy i skąd przyjechałeś – jeśli czułeś wspólnotę z Janem Pawłem II, to byłeś u siebie. Nagle ten plac w centrum miasta stawał się twoim placem; to okno – twoim oknem; bijący patetycznie Dzwon Zygmunta – Twoim dzwonem; przemawiający w skromnym czarnym płaszczu Franciszek Macharski – twoim biskupem. Tam, gdzie nie ma otwartej na przyjezdnych dojrzałej wspólnoty politycznej, tam ludzie tym chętniej opierają swoją przynależność do miejsca na więziach religijnych. Stałem pod tym oknem z Szymonem Czyszkiem. On – dumny absolwent kieleckiego „Śniadka“, ja – sosnowieckiego „Katolika”. Kraków po raz pierwszy stawał się naszym miastem.

Przełamując strach

W tym wydarzeniu było jeszcze coś więcej. Pod koniec pontyfikatu utarło się określenie „żyjemy w cieniu Papieża“. W ten sposób zarzucano polskiemu społeczeństwu, że brak nam autentycznych przywódców. Wszyscy chowamy się za autorytetem Jana Pawła II. W tym kontekście przywoływano figurę ojca, który nie pozwala swoim dzieciom dojrzeć. Jeśli zostaniemy na chwilę przy tej metaforze, to opisywane wydarzenia na pewnym poziomie były jak czuwanie przy łożu śmierci własnego taty. Wystarczająco długie czuwanie, by uświadomić sobie, że żarty się skończyły. Trzeba brać sprawy w swoje ręce. Jeśli dorosłość zaczyna się ze śmiercią naszych rodziców, to nasza dojrzałość zaczęła się właśnie wtedy.

Dla pokolenia wchodzącego w dorosłość po ‘89 roku ten wątek ma kapitalne znaczenie. Kilka lat później literacki opis tego procesu odnalazłem w debiucie Kuby Lubelskiego „Boiduda“. Na poziomie akcji jest to opowieść o dorastaniu dziecka wychowywanego bez ojca, który sam musi położyć fundament pod swoje życie. Na poziomie sensu jest to, jak napisał Dariusz Karłowicz, opowieść o pokoleniu, które musiało wymyślić swoją drogę i siebie, choć było pozbawione doświadczonych przewodników. Centralną kategorią książki jest odwaga w bronieniu własnych wartości. Tytułowa „boiduda“, to podwórkowy sposób wyśmiewania tchórzy. Bohater Lubelskiego wie, że każdy tak nazwany musi się przełamać i udowodnić swoją odwagę. Niestety, jak to robić nie dowiedział się od widzianego zbyt rzadko „Pana Taty“. Ten pod „urzędowym chłodem powlekanym ironią“ zawsze ukrywał swój strach, pomimo sukcesu zawodowego. Gdzie w takim świecie szukać odwagi? Jak mierzyć się z własnymi słabościami? Książka Lubelskiego kończy się wchodzeniem głównego bohatera w Lectio divina, czyli … lekturę Pisma Świętego. Tylko Słowo może uleczyć w nas logismoi, chorobę słów.

Tylko Słowo daje prawdziwą odwagę. Książka Lubelskiego to zatem manifest pokolenia, które odkrywa tradycyjne wartości – w tym Kościół katolicki – w kontrze do płynnej nowoczesności starszego pokolenia.

Dlaczego książka Lubelskiego wiąże się z umieraniem Papieża? Z perspektywy naszego pokolenia nie da się napisać o tym wydarzeniu bez kontekstu dojrzewania i związanego z nim przełamywania własnego strachu. Poprzednie pokolenia miały swoje powstania, Westerplatte, Solidarność. Czy zastanowiliście się kiedyś, gdzie my mieliśmy nauczyć się odwagi? W szkole, która zamiast rozwijać niepokorność i pasje zmusza, by podporządkować się wymaganiom rynku pracy? Na uczelniach, które żyją kultem punktów ECTS i zbieraniem konferencji/publikacji do naukowego dorobku? W zachodnich korporacjach, które drenują Polskę z zysków? W partiach, gdzie liczy się zasada „bierny, mierny, ale wierny“? A może w mediach, które wbijają nam do głowy, że „życie to zabawa“, bo rozrywka lepiej się sprzedaje, niż misja? Setki razy słyszeliśmy od naszych nauczycieli, wykładowców, mistrzów intelektualne uzasadnienie bierności i oportunizmu. Się nie da, bo zły szef, wyniki kwartalne, dyktat status quo, mam kredyt, Polska zbyt słaba w Europie, z systemem nie wygrasz, okrągły stół, zabetonowana scena polityczna, Niemcy, Polactwo, zerwana ciągłość, zablokowany układ medialny, Rosja. I wszystko to z bezbłędnie wychwyconym przez Lubelskiego tonem „urzędowego chłodu powlekanego ironią“.

Raz jeszcze przyjąć Polskę

Myśmy jednak stali w tamte dni pod oknem. Zrozumieliśmy, że żarty się skończyły. Że musimy zacząć od siebie na poważnie wymagać, nawet gdyby inni od nas nie wymagali. Gdy Jan Paweł II umarł, poszliśmy na nocną Mszę do Dominikanów. Kościół pękał w szwach. Niezwykle podniosła atmosfera. Gdy na ambonę wyszedł o. Jakub Kruczek, panowała absolutna cisza. „Co powie w takiej chwili?“, przeszło mi przez głowę. „Nie miałem czasu przygotować się do kazania“ – powiedział z właściwym dla siebie spokojem o. Jakub. „Dlatego przed momentem w celi sięgnąłem do słów Jana Pawła II. Myślę, że on sam przygotował homilię na dzisiejszą noc“. I przeczytał pożegnalny fragment z pielgrzymki `79. Papież prosi w nim, żebyśmy „całe to duchowe dziedzictwo, któremu na imię Polska, raz jeszcze przyjęli z wiarą, nadzieją i miłością“. Żebyśmy nigdy nie zwątpili i ufali nawet wbrew każdej swojej słabości. Żebyśmy nie podcinali korzeni, z których wyrastamy. Byśmy nigdy nie utracili wolności ducha.

Te słowa zaważyły na ostatnich 10 latach mojego życia. Miały one swoje znaczenie również w kontekście ostatnich lat działalności Klubu. Zupełnie nie umiem wytłumaczyć dlaczego, ale potraktowaliśmy je, jakby Papież wypowiedział je prosto do nas. Powinniśmy wziąć odpowiedzialność za Polskę. Musimy zerwać z fałszywym elitaryzmem i służyć wszystkim, także starszym osobom, nawet jeśli przysypiają w trakcie papieskich homilii. Musimy zacząć od siebie wymagać, bez oglądania się na naszych nauczycieli i mistrzów. Powinniśmy porzucić politykierstwo nastawione na prywatny zysk. Jednocześnie nie możemy rezygnować z udziału w polityce, czyli „różnego rodzaju działalności gospodarczej, społecznej i prawodawczej, która w sposób organiczny służy wzrastaniu wspólnego dobra“. Obowiązek uczestniczenia w tak rozumianej polityce „dotyczy wszystkich i każdego“, choć formy tego zaangażowania mogą być różne. Bo „ani oskarżenia o karierowiczostwo, o kult władzy, o egoizm i korupcję, które nierzadko są kierowane pod adresem ludzi wchodzących w skład rządu, parlamentu, klasy panującej czy partii politycznej, ani dość rozpowszechniony pogląd, że polityka musi być terenem moralnego zagrożenia, bynajmniej nie usprawiedliwiają sceptycyzmu i nieobecności chrześcijan w sprawach publicznych“ (Jan Paweł II, Christifideles laici). I to był największy paradoks tamtego wydarzenia. Z gruntu religijne doświadczenie pozwoliło nam w pełni zrozumieć świecki charakter naszego powołania.

To Papież zatem najprecyzyjniej sformułował naszą misję. To z tych słów czerpiemy siłę, by robić projekty społeczne, kwartalnik intelektualny, portal publicystyczny, prowadzić poradnie prawne dla najbiedniejszych, otwierać kolejne oddziały regionalne.

Może robimy to nieudolnie, zbyt wolno, na zbyt małą skalę. Czasem cechuje nas zbyt duża brawura, pycha, a czasem – przeciwnie – zbyt duży strach. Zgoda. Nie możemy jednak zdezerterować.