Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Marcin Suskiewicz  29 marca 2015

Polska nie może kończyć się na Warszawie

Marcin Suskiewicz  29 marca 2015
przeczytanie zajmie 5 min

Polska nie powinna ograniczać się tylko do Warszawy. Potrzebujemy również silnych miast wojewódzkich i powiatowych. Za przykład i inspirację mogą posłużyć nam dawne miasta, jak włoska Siena czy polski Zamość.

Stanisław Lose, architekt oraz filozof architektury i urbanistyki, wyróżnia w pracy „Ku urbanologii” dwie grupy „bezbronnych”, przy czym obydwie wykazują tendencję migrowania do centrum.

Pierwsi „bezbronni” to, jak zrozumiałem, elity intelektualne i zawodowe, raczej zaradne, a bezbronne przede wszystkim w tym sensie, że zależne od dostawców rozmaitych usług. Jeśli ktoś spędza cały dzień na realizowaniu specjalistycznych lub twórczych zadań, nie ma czasu wyhodować ziemniaków na obiad ani nawet, prawdopodobnie, tego obiadu ugotować; nie uszyje sobie butów ani ubrania, nie może też mieć przez cały dzień dzieci na oku. Elity potrzebują sprzedawców, restauracji, przedszkoli, wreszcie sprawnie działającej komunikacji publicznej. Ponadto osoby takie zależne są od możliwości współpracy w realizowaniu specjalistycznych zadań. Naukowcy potrzebują innych naukowców, ludzie sztuki – innych ludzi sztuki, a do tego jeszcze galerii i teatrów. W wyniku tego „bezbronni” tego rodzaju dążą naturalnie ku metropoliom: ich żywiołem jest rozpędzone miasto, biblioteki, parki, kawiarnie.

Drudzy bezbronni, tym razem już bez cudzysłowu, to, jak pisze Lose, bezbronni, bo bezradni – osoby zależne od innych w tym na przykład sensie, że potrzebujące stworzonych przez kogoś innego miejsc pracy i rozmaitych narzędzi wsparcia. Również i ci migrują – jeśli są w stanie – do metropolii, nie dlatego, że są tam kawiarnie, ale za chlebem.

Między tymi dwoma rodzajami migracji zachodzi według Losego sprzężenie zwrotne. Szczególnie, jak sądzę, zależność w jednym kierunku: za „bezbronnymi” elitami wyjeżdżają bezbronni, bo bezradni. Centrum rośnie, peryferia wyludniają się.

Jakkolwiek ten proces jest naturalny i samorzutny, pojawiają się w jego wyniku, sugeruje Lose, dwa rodzaje problemów. Po pierwsze, nie wszyscy bezbronni, bo bezradni są w stanie opuścić peryferia i przyjechać do centrum. Zostają więc pozostawieni sami sobie, bez wsparcia ze strony bardziej zaradnych.

W ten sposób wsie, małe miasteczka, średniej wielkości miasta, a nawet położone poza ścisłym centrum dzielnice wielkich miast pogrążają się w apatii i bezradności.

Z drugiej strony ci bezbronni, bo bezradni, którzy wyjechali do centrum, często źle czują się w jego wielkiej skali. To, co dla kosmopolitycznych, mobilnych elit jest rajem, dla wielu bezradnych okazuje się przestrzenią niezrozumiałą i wrogą. W ten sposób, sugeruje Lose, rodzą się patologie, których można by uniknąć, gdyby każdy mógł żyć w skali nie przekraczającej jego możliwości.

Co ważne, Lose nie deprecjonuje „wielkiej skali”. Możliwości, jakie dają dobrze zorganizowane metropolie i mobilność, są dla niego wartością. Przyznaje, że niektórzy w takiej dopiero rzeczywistości są w stanie w pełni rozwinąć skrzydła, a być może nawet ludzkość jako całość jest do takiej skali, bogactwa, które ona niesie, ostatecznie powołana.

Nie chodzi więc o całkowity powrót do przednowoczesnego regionalizmu; nowoczesne myślenie w skali narodu i ponowoczesne – w skali jeszcze ponadnarodowej– też mają swoje miejsce (szczególnie myślenie w skali narodu, gdzie rozmach łączy się z silną więzią).

Po pierwsze jednak duża skala jest do udźwignięcia tylko dla niektórych. Po drugie, każdy musi do niej dorastać stopniowo. Dlatego na przykład, pisze Lose, gminne szkoły-molochy, w których dzieci od razu zostają wrzucone na głęboką wodę wielkiej wspólnoty, mogą być bardzo szkodliwe, mimo iż tak liczna, różnorodna grupa w późniejszym wieku byłaby prawdopodobnie wartością.

Tak mniej więcej wygląda wywód Losego, z moimi parafrazami i dopowiedzeniami. Z pewnością jest to opis uproszczony, wyraźnie rozgraniczający zaradnych i bezradnych (podczas gdy w rzeczywistości każdy jest trochę zaradny i trochę bezradny). Wydaje się jednak, że jest w nim coś z prawdy o naszym świecie, w którym wszystko dąży ku metropolii, tak w sensie dosłownym, jak symbolicznym: elity ciążą ku przestrzeniom, wspólnotom, środowiskom, w których mogą maksymalizować jakość swojego życia i swojej pracy; bezbronni, bo bezradni albo podążają za nimi, często gubiąc się w „wielkim świecie”, albo zostają sami ze swoją bezradnością na rodzinnych peryferiach.

A jeśli tak jest, to po pierwsze potrzebna jest polityka, która będzie zapobiegać centralizacji wszystkiego i promować uśrednienie, po drugie pojawia się postulat moralny dla każdego z nas: jeśli jakoś sobie w życiu radzimy, jeśli Pan Bóg daje nam możliwości, by rozwijać się, działać, zajmować się pracą w miarę twórczą bądź specjalistyczną, to może lepiej czasem nie wyjechać niż wyjechać, wrócić niż nie wrócić, choćby miała na tym ucierpieć jakość naszej pracy. Może lepiej zorganizować akcję czy debatę w Kielcach, a nie w Łodzi, w Łodzi, a nie w Warszawie, w Warszawie, a nie w Nowym Jorku – a jeśli w Warszawie, to we własnej dzielnicy, nie w centrum. Może lepiej napisać naukową książkę po polsku (i to w języku zrozumiałym dla „zwykłego człowieka”), a nie po angielsku, bo choć wtedy nie będą jej mogli przeczytać ci, od których my zależymy w naszym rozwoju, zrozumieją ją ci, którzy w swoim rozwoju zależą od nas. Elity zawsze będą ciążyć ku centrum, jest w tym prawdopodobnie jakaś słuszna konieczność, ale może mogą ciążyć ku centrom lokalnym. Te będą dla nich czasem za małe, ale dla ich mniej zaradnych sąsiadów większe mogłyby być nie do udźwignięcia.

Chodzi więc o świadome samoograniczanie się, podobne, powiedzmy, do ograniczania własnych potrzeb z pobudek ekologicznych, o pewną, motywowaną utylitarnie, „lewicowo”, ascezę. Zachwycając się urokami wielkomiejskiego życia, pamiętajmy, że za pozytywnym awersem kryje się mroczny rewers patologii wśród tych, dla których metropolia jest rzeczywistością zbyt skomplikowaną. Warto, ciągnąc tę samą numizmatyczną metaforę, zamienić monetę na mniejszą, z mniejszym awersem, ale i mniejszym rewersem.

Mamy w Polsce tradycję małomiasteczkowej inteligencji, organizującej kwesty, odczyty i wydającej lokalne kwartalniki – warto tę tradycję odświeżyć, wesprzeć zastrzykiem energii.

Ale kto wie, czy nie chodzi o coś jeszcze? Czy ci zaradni, motywowani pierwotnie altruizmem, nie odkryją z czasem uroku małej skali, solidaryzmu, wspólnoty?  Można więc zwrot ku centrom lokalnym uzasadniać nie tylko lewicowo, socjalnie, lecz także prawicowo, w duchu heideggerowskiego manifestu „Dlaczego pozostajemy na prowincji” albo „Les déracinés” Maurice’a Barrèsa (do obydwu myślicieli odwoływał się u nas Andrzej Trzebiński w okupacyjnym tekście „Korzenie i kwiaty myśli współczesnej”). Może się ponadto okazać, że ci, dajmy na to, mniej zaradni w równaniach matematycznych są bardziej zaradni psychicznie, ci mniej zaradni zawodowo – bardziej „zaradni” moralnie. A poza tym bardzo łatwo jest, w wyniku losowego wypadku, choroby czy starości, przejść na drugą stronę granicy zaradni-bezradni.

Wydaje się więc, że Polska potrzebuje dziś nie jedynie i nie przede wszystkim silnej Warszawy, ale również – głównie – miast powiatowych i wojewódzkich, które byłyby, używając słów Losego, „aktywne, sprawne i dzielne” niczym średniowieczna Siena lub renesansowy Zamość.

Czy takie będą, zależy w dużej mierze od nas i naszych życiowych wyborów.

I jeszcze uwaga z zakresu eschatologii. Czy celem człowieka jest na pewno „wielka skala”? Niebieskie Jeruzalem to nie Bullerbyn, ale to też nie kosmopolityzm z dawnej reklamy szamponu – rano Mediolan, po południu Paryż itd. Nowe Jeruzalem to, przypuszczam, zmieścić wielką skalę Boga, ludzkości, świata w małej – „wiejskiej”, „małomiasteczkowej”, „dzielnicowej” – skali relacji bliskich i zażyłych. Teraz poznaję po części, wtedy zaś poznam tak, jak i zostałem poznany (Kor 13,12) – brzmi to trochę jak opis małego miasteczka, gdzie „każdy każdego zna”.