Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Piotr Wójcik  8 marca 2015

Historią w tył głowy

Piotr Wójcik  8 marca 2015
przeczytanie zajmie 4 min

Historia jest najciekawsza wtedy, gdy podaje się ją w taki sposób, że mówi więcej o nas samych niż o pokazywanych wydarzeniach. Najlepiej jest prześwietlić stan ducha współczesnych przez pryzmat kluczowych historycznych zdarzeń. Takie podejście prezentuje spektakl „Katyń – …w tył głowy”.

28 lutego czerwonoarmiści zawitali do Opery Śląskiej, by przypomnieć, że 75 lat temu miała miejsce jedna z największych tragedii w naszych dziejach, czyli zbrodnia katyńska.

Na szczęście tym razem sołdatów było ledwie dwóch (Adam Żaak i Karol Foltyński) i zamierzali strzelać jedynie słowem ze sceny. Teatr Prowincja zaprezentował własną wizję „mordu założycielskiego” i nie była to wizja łaskawa dla współczesnych Polaków. A w zasadzie dla Polaków w ogóle. Wydawałoby się, że konfrontacja XXI-wiecznej zblazowanej studentki z jej rówieśnikiem, oficerem II RP przetrzymywanym w obozie w Kozielsku, musiała wypaść kompromitująco dla tej pierwszej. Co ciekawsze, chyba trochę wbrew zamierzeniom twórców, konfrontacja ta wypadła negatywnie dla obu stron.

Dwudziestoparoletnia studentka (Małgorzata Zyta Nowak), u której raczej kiełbie we łbie, a nie książki, zasypia, czytając przypadkowo znalezione zapiski prababki, której mąż Staszek (Paweł Gwizdała) był jeńcem Armii Czerwonej w monastyrze zmienionym w miejsce przetrzymywania. Dziewczyna we śnie przenosi się do bolszewickiego obozu jenieckiego i ląduje w celi, którą zajmuje jej pradziadek. Koncepcja ta, delikatnie mówiąc, oryginalnością nie grzeszy. Na szczęście twórcy spektaklu wyciągnęli z niej wszystko, co się dało. Seria rozmów młodej Polki, Staszka oraz sowieckiego oficera Iwana pokazuje nie tylko, jak bardzo obecna mentalność oddaliła się od tamtej, ale też jak bardzo ówczesne polskie elity były oderwane od rzeczywistości i zupełnie nie przygotowane na walec historii, którym była II wojna światowa.

Natasza – takie imię przybrała studentka na potrzeby rozmowy z Iwanem – jest reprezentantką tej części społeczeństwa, która ma z Polską tyle wspólnego, że przypadkiem tu się urodziła i (jeszcze) mieszka.

Żywcem wyciągnięty z przedwojennej Polski Staszek zdaje się jej dziwolągiem, zresztą vice versa – właściwie on pierwszy uznaje ją za wariatkę. Pasują do siebie jak Janusz Palikot do Pałacu Prezydenckiego, ale to jeszcze małe piwo. W końcu gdybyśmy porównali przeciętnego Francuza z 20-lecia międzywojennego z takim z XXI wieku, różnic odnaleźlibyśmy co niemiara, z kolorem skóry włącznie. Problem bowiem w tym, że oboje średnio pasują do czasów, w których żyją. Za to Iwan odnajduje się w nich doskonale. I nieważne, czy mówimy tu o pierwszej połowie XX wieku, czy początku XXI – akurat wierchuszka naszego wielkiego sąsiada niespecjalnie się zmieniła. Oglądając sowieckiego oficera, można odnieść wrażenie, że po scenie hasa Siergiej Szojgu, obecny minister obrony Federacji Rosyjskiej.

Konfrontacja głupkowatej Polki, zanurzonej w Sieci i przeżywającej błahą kłótnię z chłopakiem niczym koniec świata, oraz naiwnego Staszka, honorowego do bólu i dobrego aż do przesady, z cynicznym Iwanem, wytrawnym graczem znakomicie znającym cel, do którego dąży, musi skończyć się katastrofą biało-czerwonych.

Znajomość dziejów własnej ojczyzny u Nataszy jest zbliżona do wiedzy o Polsce, którą prezentują Amerykanie. Zresztą trudno  mieć do niej o to pretensje, skoro niektórzy polscy posłowie mogą pochwalić się podobną wiedzą. Farmazony, które wygaduje Staszek, o tym, że przecież jeńców się nie zabija, bo są konwencje międzynarodowe, jak żyw przypominają komunały, które obecne polskie elity prawią na temat wartości europejskich. Wartości, które wyznaje Staszek, są pewnie i piękne; wzrusza, że nosi przy sobie figurkę Matki Boskiej wystruganą przez ojca, nie zmienia to jednak faktu, że obaj wraz z kilkudziesięcioma tysiącami innych przedstawicieli polskiej elity grzecznie siedzą w niewoli pod butem rosyjskich panów i cierpliwie czekają na rzeź, karmiąc się złudzeniami o wyidealizowanym świecie, który nigdy nie istniał, i nie dopuszczając do siebie najbardziej oczywistych faktów. Iwan owija bohaterów wokół palca: robi z nimi, co chce, drwi, podpuszcza, czasem udaje dobrego, by zaraz potem walnąć pięścią w stół. Jest niczym zawodowiec wagi ciężkiej przy muszych amatorach, z których jedno jest średnio rozgarnięte i leniwe, a drugie co prawda na treningach jest prymusem, ale i tak nie wygra żadnej ważnej walki. Świadomość rzeczywistości u Nataszy i Staszka jest równie wątpliwa – różnica jest taka, że Natasza mami się wirtualną wizją świata, a Staszek wizją takiego, który nawet jeśli przez chwilę istniał, to właśnie miał z hukiem odejść.

Staszek doskonale reprezentuje przedwojenne polskie elity, których naiwność doprowadziła do takich absurdów, jak rozkaz marszałka Rydza-Śmigłego, by Polacy nie walczyli z Armią Czerwoną, co skończyło się tym, że polscy oficerowie niemal bez walki trafili do sowieckiej niewoli.

Natasza natomiast uosabia miliony beztroskich mieszkańców naszego kraju, którzy milcząco godzą się na spychanie Polski do peryferyjnej roli, zadowalając się statusem konsumenta zachodnich produkcji i trendów. Oboje uratować może tylko zrządzenie losu, szczęśliwy traf, przypadek, tak jak i Polskę przez wieki ratował głównie tak zwany „moment dziejowy”, w którym okoliczności polityczne otwierały na moment drzwi do innej rzeczywistości, a główną zasługą naszego społeczeństwa i elit było to, że ten moment, korzystając z chwilowej przytomności, jakimś cudem wykorzystywały. Tak stało się w 1918 roku, potem w 1989. Przez pozostały okres nowożytności Polska pozostawała i pozostaje głównie przedmiotem biegu dziejów, a nie podmiotem, tak jak i Natasza oraz Staszek są przedmiotami scenicznych wydarzeń. Trudno nie zgodzić się z rytualnymi już utyskiwaniami na współczesną polską rzeczywistość, ale równie trudno z tęsknym wzdychaniem za idealizowaną przeszłością. Czy na pewno jest za czym wzdychać? Czy kiedykolwiek w nowożytnej historii, oprócz krótkich momentów, dysponowaliśmy elitą, która potrafiła świadomie zrobić cokolwiek więcej niż pięknie umierać? Czy mieliśmy społeczeństwo obywatelskie, które poza chwilami bohaterskich zrywów, potrafiło stworzyć monolit, w którym jeden za drugim staje? Przegrywaliśmy nasz czas i szanse w przeszłości, tak samo jak teraz; różnica jest taka, że obecnie robimy to ze zblazowaną gębą przed monitorem, a kiedyś z posągowym obliczem oraz Matką Boską w kieszeni.

Teatr Prowincja słusznie rozstaje się ze swą nazwą, średnio pasującą do teatru, który roztrząsa tak fundamentalne dla naszej wspólnoty problemy, i jako Polski Teatr Historii rusza w kraj. 18 marca „Katyń…” będzie można zobaczyć w Sulęcinie, a 12 kwietnia w Trzebini. Kolejne plany na przyszłość snuje bardzo ciekawe – jeszcze w tym roku planowana jest premiera spektaklu o księdzu Popiełuszce, a w przyszłym roku o rotmistrzu Pileckim. Jeśli twórcy Polskiego Teatru Historii będą w nich z równą intensywnością jątrzyć w narodowych ranach, to polska wspólnota będzie miała z nich jeszcze sporo pożytku.