Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Marcin Suskiewicz  28 lutego 2015

Czy piękno zbawi świat?

Marcin Suskiewicz  28 lutego 2015
przeczytanie zajmie 7 min

Chodzi o dostrzeżenie dodatkowego wymiaru świata – tego, że Stworzenie nieustannie, choć cicho, mówi o Bożych Tajemnicach, a teologiczne rzeczywistości grzechu, łaski i chwały są obecne w zwykłych losach.

I

Książka pisarza, eseisty i profesora literatury angielskiej Gregory’ego Wolfe’a pt. „Beauty will save the world” poświęcona jest sytuacji sztuki – czy, szerzej, kultury – chrześcijańskiej w Ameryce, więc wyciągać z niej wnioski dla rzeczywistości polskiej można tylko do pewnego stopnia. Choć mamy niewątpliwie własne problemy i braki (w tym te, których nie mają inne kultury), nie mamy wielu problemów, o których pisze Wolfe. Nasza katolicka kultura nie oddziela na przykład natury i łaski w takim stopniu, jak kultura amerykańska, ukształtowana w dużej mierze przez purytańskie nurty protestantyzmu. U nas nie trzeba przekonywać z taką uporczywością, jak czyni to Wolfe, że sztuka może być chrześcijańska nie tylko wtedy, gdy zajmuje się wprost kwestiami wiary albo służy rozumianej na sposób protestancki ewangelizacji; że chodzi raczej o dostrzeżenie dodatkowego wymiaru świata – tego, że Stworzenie nieustannie, choć cicho, mówi o Bożych Tajemnicach, a teologiczne rzeczywistości grzechu, łaski i chwały są obecne w zwykłych ludzkich losach.

O tego typu sprawach nie trzeba u nas na gwałt przypominać – czy raczej rozmawiać, bo nie chodzi przecież o jakieś wyryte w skale odpowiedzi, które można jedynie przypomnieć – może nie trzeba. Choć czy ja wiem?

Przeciwny ekstrapolowaniu na inne kultury swoich obserwacji i recept byłby pewnie zresztą sam Wolfe, który, jak przystało na Burke’owskiego konserwatystę, wyznaje pierwszeństwo tradycji – częściowo niezwerbalizowanej, a nawet niewerbalizowalnej, trwającej w lokalnych instytucjach, obyczajach, mentalności – nad abstrakcyjnymi ideami, które można z równym powodzeniem głosić w różnych częściach globu. W rozdziale poświęconym jednemu ze swoich nauczycieli, Russellowi A. Kirkowi, Wolfe przypomina z aprobatą sceptycyzm Kirka odnośnie zasadności „eksportu” amerykańskiej demokracji i kapitalizmu do narodów Europy Środkowo-Wschodniej. Narody te muszą znaleźć swoje własne, rozmaite drogi do ładu [społecznego], sprawiedliwości i wolności – pisał Kirk. Podobnie muszą znaleźć swoją własną, czerpiącą z lokalnych tradycji, drogę do nowej kultury i sztuki chrześcijańskiej.

Czytam więc książkę redaktora naczelnego amerykańskiego kwartalnika kulturalnego „Image” jako pracę o Ameryce, a nie o Polsce, choć ze świadomością, że polska kultura (w tym polskie chrześcijaństwo) w ostatnich dwóch-trzech dekadach, między innymi w wyniku wspomnianego powyżej „eksportu” demokracji, wiele z Ameryki zaczerpnęła i problemy mamy dziś często podobne. Na przykład częściej niż kiedyś „oddzielamy naturę od łaski”, wycofując się z głównego nurtu kultury i tworząc chrześcijańskie getta (co może nie zawsze pozbawione jest sensu, na pewno nie powinno być jednak jedyną formą chrześcijańskiej obecności w świecie). Poza tym, niezależnie od bezpośrednich zapożyczeń, wiele problemów w dzisiejszym zglobalizowanym świecie jest pewnie wszędzie takich samych. W Polsce, tak samo jak w Ameryce, panuje obecnie epoka, którą Wolfe nazywa w podtytule swej książki „ideologiczną”; i u nas goreje w najlepsze światopoglądowa wojna między „konserwatystami” i „liberałami”, „religią” a „świeckością”, i też jesteśmy już chyba w tym punkcie, gdy wysyłamy na pole bitwy [nawet] kobiety i dzieci, i zapominamy obsiać pola na wiosnę.

Wolfe proponuje „deeskalację” konfliktu i obsianie w zamian pól kultury.

II

W jednej z rekomendacji zamieszczonych z tyłu książki czytamy, że warto ją przeczytać dla tysięcy ważnych myśli. Nie znalazłem tych tysięcy, znalazłem kilka, powtarzanych po wielokroć i na różne sposoby. Nie jest to jednak zarzut. W rozdziale o swoim drugim najważniejszym nauczycielu, Gerharcie Niemeyerze, Wolfe wspomina, jak Niemeyer bronił Mariona Montgomery’ego, poety i eseisty z amerykańskiego Południa, którego krytykowano za powtarzanie wciąż tych samych myśli i odwoływania się do tych samych autorów. Niemeyer argumentował, że Montgomery, wracając ponownie do omówionych zdawałoby się kwestii, zawsze ukazuje jakiś nowy punkt widzenia. To samo można powiedzieć o Wolfe’ie – głównych idei i ulubionych autorów ma ograniczony zasób, ale za każdym razem dodaje coś nowego do swojego wywodu.

Jedna idea dotyczy fundamentalnej roli, jaką ma do odegrania sztuka. Piękno zbawi świat – Wolfe powtarza tę tajemniczą tezę nie tyle za księciem Myszkinem z „Idioty” Dostojewskiego, co za Aleksandrem Sołżenicynem, cytującym Dostojewskiego w swojej mowie noblowskiej. Lektura tej mowy miała dla Wolfe’a znaczenie formacyjne. W jej obszernym fragmencie zamieszczonym jako motto do „Beauty Will Save the World” czytamy, że gdy  zbyt „oczywiste”, proste gałęzie Prawdy i Dobra są miażdżone i ścinane, drogę do światła mogą odnaleźć jedynie „nieprzewidywalne”, wijące się gałęzie Piękna. Podobnie zresztą pisał Czesław Miłosz w „Poznaniu dobra i zła”, a wiersz ten, po angielsku opublikowany pod tytułem „One More Day”, cytuje Wolfe na zakończenie wprowadzenia: I dobro jest słabe, ale piękno silne. / (…) / Kiedy ludzie przestaną wierzyć, że jest zło i jest dobro, / Tylko piękno przywoła ich do siebie i ocali. / Żeby umieli powiedzieć: to prawdziwe, a to nieprawdziwe. Stawianie na „nieprzewidywalne gałęzie piękna” – na sztukę – ma być więc dla chrześcijaństwa strategią w czasach, gdy nikt nie wierzy w dobro i prawdę.

Chodzi jednak o coś więcej niż strategię.

Chodzi o weryfikację własnych, z konieczności ograniczonych, koncepcji prawdy i dobra. Chodzi, innymi słowy, nie tylko o nawracanie świata, ale również – przede wszystkim – o nawracanie siebie. W sztuce piękno łagodzi kanty prawdy i dobra, sprowadza je na ziemię, gdzie muszą się sprawdzić w praktyce lub przyznać do oszustwa – pisze Wolfe i na tej samej stronie dodaje: Wiara wymaga od sztuki, by była czymś więcej niż formalną wirtuozerią i by dostrzegła, że wszelki sens ma już w sobie coś metafizycznego, a nawet religijnego. Sztuka wymaga [z kolei] od wiary, by wcielała się w sytuację ludzką bez kompromisów – i bez uników – i pozostała przekonującą. Sztuka – Wolfe ma na myśli przede wszystkim literaturę – ma więc „sprowadzać na ziemię”, „wcielać”, ma być laboratorium, w którym uduchowione koncepcje konfrontuje się z życiem. Prawdziwa sztuka chrześcijańska musi być „inkarnacyjna”, a ideałem, który powinien przyświecać artystom, jest wcielenie Chrystusa. Wolfe, dodajmy, wcielenie co prawda chyba dość dobrze „czuje”, ale w jednym miejscu wyjaśnia w dość wątpliwy teologicznie sposób jako „zdrową równowagę”, złoty środek między tym, co ludzkie, i tym, co Boskie.

III

Z postulatu „inkarnacyjności” wynika druga główna idea Wolfe’a – wierności aktualnej epoce artystycznej. Artysta chrześcijański powinien żyć tu i teraz, a nie tęsknić do idealizowanej i wyrywanej z kontekstu sztuki dawnej. Wcielić dziś prawdy wiary w to, co ludzkie, znaczy również – skoro człowiek jest istotą istniejącą w czasie – wcielić je w aktualną epokę z jej wrażliwością, jej niepokojami, jej językiem i symboliką. Wzorem do naśladowania pozostaje tu dla Wolfe’a T. S. Eliot, w poezji którego odnajdziemy cały szereg elementów właściwych epoce, do której należał – modernizmu. Wolfe pamięta jednak, że wcielenie to nie tylko zstąpienie Boskiego w ludzkie – to również wyniesienie ludzkiego ku Boskości. Rolą artysty jest zarówno wejść w sztukę swojego czasu, jak i również wyprowadzić ją z rozpaczy, w której być może tkwi, ku nadziei i chwale. Musi się to dokonać z wnętrza danej epoki – tak jak Chrystus odkupuje ludzkość przez swoje ludzkie życie, ludzką śmierć i ludzkie zmartwychwstanie. W przypadku Eliota widać to w poetyckiej drodze, jaką autor „Podróży Trzech Króli” przebył od „Ziemi jałowej”, w której przede wszystkim dał wyraz – nie tylko w warstwie treści, lecz także formy – niepokojom swojej epoki, do „Czterech kwartetów”, gdzie niepokoje te znajdują w pewnym sensie religijne rozwiązanie. Co ciekawe, przypomina to sposób, w jaki Eliota rozumiał Czesław Miłosz, piszący w „Prywatnych obowiązkach”, że angielsko-amerykański poeta „z gruzów” odbudował wyobraźnię i uczynił ją podstawą nowoczesnej poezji religijnej.

W sztuce religijnej nie chodzi o to, by wyrwać się z teraźniejszości – nawet takiej jak nasza, zsekularyzowanej – ku jakiejś innej, lepszej, przeszłej czy pozaświatowej rzeczywistości. Chodzi raczej o to, by tę naszą teraźniejszość przeżyć aż do końca i, z pomocą łaski, odnaleźć w niej nową duchową równowagę.

Taki sam duch –wierności aktualnej epoce – powinien przyświecać również artystom plastykom. Wolfe zauważa, że dwaj najwięksi tomiści ubiegłego wieku, często uważani za konserwatywnych, Jacques Maritain i Étienne Gilson, żywo interesowali się malarstwem współczesnym. Maritain przyjaźnił się z Georgesem Rouaultem (a także, o czym Wolfe nie wspomina, Markiem Chagallem i Ginem Severinim); malarzem jak najbardziej współczesnym pod względem formy była córka Gilsona, Jacqueline. Dla plastyków ideałem jest nie tylko wcielenie, lecz również stworzenie. A jeśli tak, to sztuka wraca do swego, porzuconego w renesansie, ideału dopiero w dziewiętnastym wieku, gdy zamiast „reprezentować” rzeczywistość, znów kreuje jej nowe wersje. Tego tematu dotyczy cytowany przez Wolfe’a fragment pracy Gilsona (pierwotnie serii wykładów) pt. „Painting and Reality”. Ludzka twórczość nie jest sztucznym dodatkiem do Bożego stwarzania – jest jego dopełnieniem. Takie „przetworzone” stworzenie ma poniekąd największy potencjał symbolizować to, co Boskie. Wolfe przypomina mało znany esej Davida Jonesa „Art and Sacrament”, w którym ten brytyjski malarz i poeta zauważa, że do sakramentu Eucharystii nie używamy pszenicy i winogron, plonów ziemi, ale chleba i wina, wytworów („przetworów”) ludzkich.

IV

Wolfe pisze dość erudycyjnie, choć jest to erudycja w amerykańskim stylu, nie wymagająca wiele od czytelnika.

Na wszelki wypadek wszystko jest wyjaśnione, nie trzeba wiedzieć, kto to był Erazm z Rotterdamu czy Aleksander Sołżenicyn ani na czym polegają główne prawdy chrześcijańskiej wiary. Brakuje może – poza kilkoma momentami, gdy Wolfe zapuszcza się głębiej w niektóre omawiane utwory literackie, np. powieści Hawthorne’a – wnikliwości i intelektualnej gęstości, jaka charakteryzuje najlepszą współczesną humanistykę akademicką. Ale warto sobie zadać pytanie – czy wolimy przytłaczający intelekt i erudycję kogoś, kto wszystko przeczytał, ale nic nie przeżył, bo zajęty był robieniem akademickiej kariery, czy może myśl właśnie taką, nieco skromniejszą w rozmachu, ale potwierdzoną życiem? Wolfe ma czwórkę dzieci i pracuje jako redaktor kwartalnika oraz profesor creative writing, nic dziwnego więc, że nie ma czasu wszystkiego przeczytać i wraca raczej do ulubionych autorów. Jego idee mają siłę przekonywania, jaka może charakteryzować tylko to, do czego doszliśmy sami na drodze długich egzystencjalnych poszukiwań – poszukiwań, których stawką jest, jak pisał Eliot, nie mniej niż wszystko. Wychowany w rodzinie protestanckiej i konserwatywnej, wykształcony w bastionie amerykańskiego konserwatyzmu, jakim jest Hillsdale College w stanie Michigan, Wolfe po raz pierwszy rozczarował się do swojego środowiska w latach 80-tych, gdy po zwycięstwie Ronalda Reagana wielu konserwatystów zachłysnęło się władzą i postawiło ją ponad ideałami. Wyjechał wówczas na studia drugiego stopnia do Anglii i podczas pobytu tam – częściowo pod wpływem pisarstwa Evelyna Waugha – przeszedł na katolicyzm. Jego poglądy polityczne zaczęły ewoluować, jak można wywnioskować, w stronę regionalizmu i agraryzmu, szczególnie w wydaniu amerykańskiego Południa. Przy tym wszystkim pozostał jednak Wolfe „amerykańskim chrześcijaninem”, wdzięcznym wobec swoich protestanckich korzeni, i konserwatystą, wiernym uczniem mentorów z Hillsdale College, wspomnianych powyżej Kirka i Niemeyera. Można powiedzieć więc, że jego droga jest drogą wcielenia – jeśli starał się coś zmienić, to z wnętrza tradycji, w której wyrósł.