Krótki film o nihilizmie
Uważam, że Ida nie jest dobrym filmem. Paweł Pawlikowski, jak zgadzają się chyba wszyscy, pokazał nam piękne zdjęcia, jednak historia, którą opowiedział za ich pomocą jest płytka.
„Idę” obejrzałem dwukrotnie i przy drugim podejściu odebrałem ją inaczej, o czym później. Za pierwszym razem natomiast moją uwagę zwróciły dwa najbardziej narzucające się wątki: przerażający mord na żydowskiej rodzinie dokonany przez Polaka, który chciał przejąć jej majątek, oraz próba odnalezienia własnej tożsamości przez główną bohaterkę. Pierwszego wątku w zasadzie mogłoby nie być, ponieważ nie wnosi on wiele do drugiego, który wydaje się być właściwą osią fabuły. Jednak wspomniany mord w filmie Pawlikowskiego ściąga na siebie całą uwagę i wyraźnie dominuje nad późniejszą historią Idy.
W zasadzie od początku pojawienia się „Idy” na ekranach spadają na nią oskarżenia o antypolski wydźwięk i historyczne przekłamania. Zarzuty te uważam za uzasadnione. Niby wiemy, że nie wszyscy Polacy pomagali Żydom w czasie okupacji, i zdarzały się przypadki podobne jak ten przedstawiony w „Idzie”. Jednak generalizacja, jaką siłą rzeczy sugeruje ten film, jest krzywdzącym i szkodliwym dla Polski (szczególnie w kontekście wzrostu popularności po ostatniej gali oscarowej) przekłamaniem, które zostaje podsunięte międzynarodowej opinii publicznej akurat w czasie wzmożonej polityki historycznej Niemiec, dzięki której rzadko kiedy słyszy się dziś o niemieckiej odpowiedzialności za wojnę i Holocaust.
Zamiast tego obarcza się nią jakichś złych do cna nazistów, którzy przybyli nie wiadomo dokładnie skąd (także „Ida” zresztą milczy na ten temat).
Ponadto co chwilę gdzieś na świecie ukazuje się artykuł wspominający o „polskich obozach zagłady”, a ostatnio Austriacy wprost wezwali Polaków do przyznania się do współudziału w zagładzie Żydów. Dyskutując o „Idzie” nie można abstrahować od tego kontekstu i oburzać się na „polityczne” zarzuty do filmu.
Wątek drugi, poświęcony głównej bohaterce, wydał mi się nie mniej drażniący, choć już z zupełnie innych powodów. Ida tuż przed święceniami doświadcza kryzysu swojej tożsamości i powołania. Wewnętrzny konflikt, który przeżywa, rozgrywa się z jednej strony na linii: klasztor – uroki doczesnego życia, a z drugiej: katolicka polskość – żydowskość. Pierwszy konflikt jest przedstawiony w sposób płaski i nieznośnie tendencyjny. Klasztor jest tu azylem i więzieniem jednocześnie. Jego funkcją jest odgrodzenie przebywających tam sióstr wysokimi murami od reszty świata, pełnego grzechu i rozwiązłości.
Wewnątrz klasztoru nie ma grzesznych pokus, ale także radości, żartów, serdeczności. Jest to ponure miejsce pod pewnymi względami przypominające szpital psychiatryczny z „Lotu nad kukułczym gniazdem”, gdzie pacjenci leczą swoje nerwice i choć nie przebywają tam z przymusu, są za słabi, aby szpital opuścić i wybrać wolność.
Los chciał jednak, że któregoś dnia nasza Ida opuszcza swój „ośrodek”, aby u boku ciotki poznać smak życia polegający na imprezach, koncertach i przygodnym seksie. I czuje się oszukana przez to, co dotychczas słyszała. A następnie waha się, czy wrócić do swojej celi, czy jednak nie skorzystać z młodości i wdzięków. Ostatecznie wraca z niejasnych powodów, jakby bojąc się wolności i wybierając prostszą opcję. Stereotypowość i płaskość tego ujęcia świadczy nie tylko o skąpej wiedzy autora, ale także jego ubogiej wyobraźni. Z kolei drugi konflikt: polskość – żydowskość pozostał w filmie zupełnie nierozwinięty. A to właśnie w nim drzemał potencjał, żeby powiedzieć coś ciekawego, odkrywczego, może mądrego.
Kiedy jednak postanowiłem obejrzeć film Pawlikowskiego po raz drugi, aby w tych ocenach się utwierdzić (jak się ostatecznie stało) bądź je odrzucić, wydał mi się jeszcze bardziej ponury niż za pierwszym razem.
Trudno jest w gruncie rzeczy powiedzieć, o czym jest „Ida”. Nie dlatego, żeby była nadto skomplikowana, ale dlatego że jest zwodnicza i perwersyjnie niekonsekwentna.
„Ida”, jak teraz sądzę, nie mówi o tym, o czym mówi, że mówi. O tym czymś nie mówi jednak czegoś innego, ale nie mówi w ogóle nic – przedstawia to jako pustkę i brak sensu. Dotyczy to większości istotnych tematów poruszanych w filmie. Być może to nieudolność autorów, a być może świadomy zabieg.
Po pierwsze przyjrzyjmy się mordercy, który, jak podkreśla się w filmie, jest Polakiem i katolikiem. Jednak jego pochodzenie nie ma znaczenia dla czynu, którego się dopuścił. Nie jest on także antysemitą czy nazistą. Jest tylko mordercą, którego motywuje chęć przejęcia majątku swojej ofiary. Nie ma także znaczenia, że ofiarami tymi jest rodzina żydowska (a jednak podkreśla się w filmie, że byli to Żydzi, choć niczego w zasadzie to nie wnosi ani nie wyjaśnia). Podobnie trudno stwierdzić, żeby to żydowska tożsamość była motywem działań „Krwawej Wandy”, która jako stalinowski sędzia mści się za krzywdy swojej rodziny skazując na śmierć niewinnych Polaków uznanych za wrogów nowego porządku.
Wydaje się, że kostiumy zostały bohaterom „Idy” przydzielone w sposób słabo uzasadniony.
Postacie nie reprezentują tego, na co wskazują ich maski. Polskość i żydowskość w „Idzie” są nic nie znaczącymi pojęciami.
Widać to na przykładzie Idy, która jest katoliczką i żydówką. Nie widzimy, żeby stwarzało to dla niej jakiś poważny problem, żeby przeżywała z tego powodu jakieś rozdarcie i kryzys tożsamości. Ida w ogóle zdaje się nie mieć tożsamości, a także podmiotowości. Przez większą część filmu jest biernym uczestnikiem wydarzeń. Nie narzuca także swojej perspektywy toczącej się akcji – narrator na ogół utożsamia się z punktem widzenia jej ciotki. Zakon nie był wyborem Idy, ale zrządzeniem losu. Jako dziecko została oddana w opiekę księdzu. Do klasztoru trafiła z sierocińca, który spełnia dla niej podobną rolę. Film pokazuje kilka scen religijnych praktyk, w których Ida bierze udział. Także z nich zionie lodowata i, prawdę mówiąc, przerażająca pustka. Wydawać by się mogło, że film o zakonnicy w jakimś stopniu będzie filmem o Bogu, ale Boga tutaj nie ma. Na religijność Idy patrzymy oczami jej niewierzącej ciotki, a z tej perspektywy wiara Idy jest śmieszna i dziecinna, jest wstydliwym zamknięciem oczu na pełen obsceniczności rzeczywisty świat. Znajduje to swój dosłowny przykład w scenie, kiedy Ida klęczy na podłodze zamkniętymi oczami i próbuje się modlić na głos w obecności swojej wyraźnie znudzonej ciotki.
Jedyną podmiotową decyzją Idy jest odłożenie święceń i opuszczenie klasztoru, aby skorzystać jeszcze z uroków życia i młodości, poznać, czym jest fizyczna miłość. Jednak i ta droga okazuje się prowadzić donikąd. Hedonizm Wandy prowadzi ją do samobójstwa. Z kolei Ida po upojnej nocy z przystojnym mężczyzną, który nawet planuje spędzić z nią życie, nieoczekiwanie wraca do klasztoru. Nie wydaje się jednak, aby na powrót odnalazła swoje powołanie. Ostatnia rozmowa bohaterki sugeruje, że jest to raczej ucieczka do bezpiecznego, odizolowanego azylu od związanego z życiem za murami ryzyka.
Świat ukazany w „Idzie” jest bezduszny, pozbawiony sensu i głębi.
„Ida” nie jest filmem o niczym, jak początkowo sądziłem, ale raczej o nicości i pustce.
Jako taki film ten jest zmarnowaną szansą na powiedzenie światu kilku ważnych rzeczy i postawienie kilku istotnych pytań. Ostatecznie mój główny zarzut dotyczy tego, o czym „Ida” nie jest, a mogła być. Chciałbym wskazać jeden taki wątek.
Jako zakonnica i żydówka jednocześnie Ida mogła stać się pretekstem do zderzenia polskiej i żydowskiej tożsamości, które zostały brutalnie rozdzielone przez historię, a które wcale nie są sobie od zawsze i na wskroś wrogie.
Postać Idy mogła stać się pretekstem do opowiedzenia wspólnych losów dwóch narodów, które utraciły swoje państwo, przeżyły hekatombę i wierzyły w mesjański sens swoich dziejów.
Sprzeczność i napięcie w polsko-żydowskiej tożsamości Idy mogły zostać rozwinięte aż do punktu, gdzie możliwe staje się pojednanie. Do pojednania jednak nie dochodzi, bo Ida wcale nie odczuwa w swoim wnętrzu jakiegoś rozdarcia. Ida tak naprawdę nie jest ani zakonnicą ani Żydówką. Przez chwilę decyduje się być ładną, rudowłosą dziewczyną, ale nawet ta rola ją przerasta.