Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Jacek Purchla, Michał Kłosowski  31 stycznia 2015

Purchla: Wymyślając Kraków

Jacek Purchla, Michał Kłosowski  31 stycznia 2015
przeczytanie zajmie 12 min

Spotkaliśmy się w budynku Centrum. Piękny widok na krakowski rynek, prawie cała płyta na wyciagnięcie ręki. Wymarzone otoczenie aby porozmawiać o Krakowie, jego roli w Polsce i Europie Środkowej.

Dlaczego Kraków potrzebuje Międzynarodowego Centrum Kultury?

Na przełomie 1989/90, kiedy kończył się komunizm, jedną z najważniejszych spraw było znalezienie odpowiedzi na pytanie, jak skutecznie otwierać Kraków na Europę i świat po dziesięcioleciach izolacji. Rząd Tadeusza Mazowieckiego uczynił z kwestii stworzenia takiej agencji państwowej ważny temat polityczny. Kluczowa była potrzeba otwierania i wykorzystania Krakowa: jego potencjału intelektualnego, marki, dziedzictwa, pozycji w Europie, rozpoznawalności nowej Polski w świecie. Zasadzała się na coraz prężniej rozwijającym się dialogu międzynarodowym poprzez kulturę. Dialogu, w którym dziedzictwo kulturowe materialne oraz niematerialne – pamięć, tożsamość – jest tak ważne. Centrum było wspólną, solidarną inicjatywą, owocem działań rządu i świeżo powstałego samorządu. Pamiętajmy – pierwsze powojenne demokratyczne wybory w Polsce odbyły się 27 maja 1990. Były to wybory samorządowe. Wtedy też przywrócono Krakowowi podmiotowość, a równocześnie rząd centralny dobrze rozumiał, że ten potencjał miasta, zasób kulturowy i wysoka rozpoznawalność, są również elementami szerszej gry politycznej.

Czy powstanie Centrum Kultury nie było kopiowaniem Warszawy w jej „europejskości” i roli stolicy państwa? A z drugiej strony – czy samorząd nie powinien się skupić wówczas na odbudowywaniu lokalnej tożsamości Krakowa, a nie otwieraniu go na zewnątrz?

Myślę, że Pan zadał dwa różne pytania. Kopiowania Warszawy nie było, bo nie było czego kopiować. Centrum do dzisiaj jest często przywoływane jako przykład instytucji osobnej, nie tylko w wymiarze polskim, ale także środkowoeuropejskim. Oczywiście odwoływano się do wzorów różnych instytucji badawczych, które były „oczywistą oczywistością” na Zachodzie. W polskich realiach Centrum było i pozostaje eksperymentem programowym. Drugie zaś, niezwykle ważne pytanie skwitowałbym w ten sposób – nie ma tu sprzeczności. W czerwcu 1990 po raz pierwszy demokracja, poprzez stworzenie samorządu, pozwoliła zweryfikować tożsamość Krakowa. Ta weryfikacja do dzisiaj nie została głębiej przeanalizowana.

Okazało się, że w odróżnieniu od bardzo wielu ośrodków Kraków miał problem: „odmrożenie lodówki” w roku 1990 pokazało, że miasto jest inne, to już nie ten przedwojenny stary Kraków, pamiętający jeszcze stańczyków, konserwatystów galicyjskich i Młodą Polskę.

W wyborach do Rady Miasta 73 na 75 miejsc obsadził komitet obywatelski Solidarność. Ten wielki triumf stał się szybko zarzewiem konfliktu pomiędzy starym i nowym Krakowem. „Wojna na górze”, która mniej więcej w tym czasie się rozpoczęła, miała tutaj szczególnie ostry przebieg.

W tym czasie zaproponowałem podział miasta na kilkanaście dzielnic pomocniczych w miejsce czterech wielkich. Zakładał on stworzenie jednej gminy, która by się nazywała Kraków, a nie kilku osobnych gmin, jak zrobiła Warszawa. Największymi entuzjastami nowego podziału byli działacze z Nowej Huty. Oni czuli się krakowianami. To jest fantastyczne – i dlatego nie widzę sprzeczności. Gmina staje się w roku 1990 symbolem suwerenności, miasto przestaje być ubezwłasnowolnione. Kraków formalnie przed rokiem 1990 nie istniał – był województwem miejskim, składał się z czterech wielkich dzielnic i kilkudziesięciu gmin rozrzuconych w promieniu trzydziestu paru kilometrów. Nowa gmina, jeśli chciała być suwerenna, musiała zadbać o wewnętrzną jedność, o kwestię tożsamości, spójności, integrowania zbiorowości obywateli mieszkających na jej terytorium. Poza tym musiała posiadać strategię zewnętrzną w rozpoczynającej się wówczas grze i konkurencji pomiędzy miastami.

Czy w tym kontekście można powiedzieć, że podział na stary i nowy Kraków wciąż się utrzymuje? Czy może bardziej na starych i nowych krakowian? Mam na myśli ludność, która napłynęła w ostatnich piętnastu-dwudziestu latach, głównie studentów.

Przyznam, że nie ośmieliłbym się w tej sprawie wydawać żadnej twardej opinii. Myślę, że Kraków był i ciągle jest postrzegany jako społeczność bardzo zamknięta i trudna. Kraków jest jedynym wielkim polskim miastem w historycznych granicach, które jest symbolem kontynuacji mimo Holocaustu i wielkich strat ludzkich w czasie okupacji niemieckiej. Równocześnie myślę, że nie jest samotną wyspą i poddawany jest naturalnym procesom, które określamy magicznymi słowami „transformacja”, „globalizacja” i „integracja”. Nie mamy jeszcze meczetu na Placu Na Stawach, ale otwartość na odmienność, przygotowanie do spotkania z nią, jest moim zdaniem na znacznie wyższym poziomie niż przed rokiem 1989. We wczesnych latach osiemdziesiątych pojawienie się Szweda na Rynku było sytuacją abstrakcyjną. Dzisiaj zaś szczycimy się tym, że mamy dziewięć milionów turystów rocznie. Sami nie zastanawiamy się nawet, czy to dobrze, czy źle.

Na ile studenci zmieniają tożsamość Krakowa? Myślę, że to temat ponadczasowy. Oni zmieniali ją i w późnym średniowieczu, i w okresie renesansu, kiedy mieliśmy do czynienia ze słynnym wygnaniem żaków.

Niezbywalną wartością Krakowa jest to, że jest miastem akademickim. Z jednej strony młodzież przyjeżdżająca tu na studia szybko się asymiluje, a z drugiej wnosi dużo świeżej krwi i odświeża miasto.

Rozumiem, że poprzez kontynuację rozumie Pan Profesor kontynuację tkanki miejskiej, społecznej?

Tak jak powiedziałem, Kraków jest w zasadzie jedynym dużym polskim miastem, które nie ucierpiało w istotny sposób w wyniku działań wojennych. Co więcej, o czym często zapominamy, przechowało swoją strukturę własności, na przykład hipotekę.

Procesy reprywatyzacyjne w Krakowie stały się początkiem gry w mały kapitalizm i tego wszystkiego, co mamy wokół, czyli szybkiego przekształcenia śródmieścia w miasto biesiadne.

Niesie to oczywiście konsekwencje w postaci zmiany wizerunku miasta oraz tego, że krakowianie zniknęli z okolic Rynku Głównego.

Dla mnie jako osoby, która nie pochodzi z Krakowa, bardzo odczuwalny jest rozdźwięk między krakusami a przyjezdnymi. Polega on głównie na tym, że krakusi z dziada pradziada chwalą się tym, o czym mówił Pan Profesor – mitem Piwnicy pod Baranami, ciągiem życia kulturalnego. Natomiast nowi mieszczanie często nie mają z tym nic wspólnego, ponieważ mieszkają w oddalonych od centrum dzielnicach. Mam wrażenie, że na tożsamości Krakowa pojawia się znaczna rysa z tego powodu. Pan nie zauważa takich procesów?

Zauważam i myślę, że są one nieuchronne. Moim zdaniem miasto jest przede wszystkim nieustającym polem konfliktów. Kraków nie jest skansenem, nie zatrzymał się w kadrze starej kliszy. Kraków dzisiaj jak soczewka skupia bardzo różne procesy, które już wywołaliśmy. Wszystko, co się łączy z globalizacją, przekłada się również na materię miasta.

Sądzę, że Kraków, tak jak w czasach Wyspiańskiego, jest dzisiaj w rozkroku. Nieprzypadkowo dwadzieścia lat temu wydałem książkę „Kraków – prowincja czy metropolia?” Już wówczas, na początku lat dziewięćdziesiątych, było bardzo wyraźnie widać walkę karnawału z postem, zmaganie się dwóch przeciwstawnych zjawisk: prowincjonalizmu, niekoniecznie w złym tego słowa znaczeniu, i metropolitalnych ambicji, kosmopolitycznego charakteru. Kraków jest w pół drogi: nie będzie już przecież nigdy Berlinem, Paryżem czy Wiedniem, ale też nie jest byle jakim miastem. Zwykle mówię, że jest jedyną metropolią i miastem tej skali, nie pełniącym funkcji stołecznych, położonym w pół drogi pomiędzy Warszawą, Berlinem, Pragą, Bratysławą, Budapesztem – i w tym tkwi też sens naszego Centrum.

Kraków w pół drogi – to bardziej jego atut czy problem? Gdzie w tej układance znanych, stołecznych miast Europy Środkowo-Wschodniej ma zmieścić się Kraków, który stolicą nie jest i z tego powodu ma ograniczone możliwości finansowania i rozwoju?

To jest fantastyczne pytanie, takie z kategorii „neverending story”. Uważam, że można na nie w różny sposób odpowiadać. To nie jest tylko kwestia Krakowa ani Europy Środkowej. To jest też kwestia Polski.

Gdy spojrzymy na Grupę Wyszehradzką, łatwo się przekonamy, że nasze doświadczenie historyczne jest bardzo podobne – zwłaszcza w XX w. połączyła nas lekcja komunizmu. Ale oczywiście nie tylko ona! Dostrzegalne od razu jest też to, że Polska dominuje w Grupie swoją wielkością, terytorium i potencjałem demograficznym. Jeszcze niedawno zachłystywaliśmy się tą liczbą czterdziestu milionów, ale nawet gdyby to było trzydzieści pięć, pozostałe kraje Grupy Wyszehradzkiej mogłyby wystawić w porywach dwadzieścia pięć milionów. W tym tkwi wielka niewykorzystana szansa Krakowa, niewykorzystana nie przez miasto, ale przez Polskę. Często w Warszawie powtarzam, że Kraków ma inną optykę. Warszawa rozpięta jest pomiędzy Berlinem i Moskwą – i to determinuje nie tylko naszą geopolitykę, ale również priorytety i wybory kolejnych rządów. Natomiast perspektywa Krakowa zawsze była zwrócona na południe. Cywilizacja przyszła z południa, wlała się przez Bramę Morawską. Znacznie wcześniej, niż Mieszko I zdecydował się ochrzcić, tutaj już było chrześcijaństwo…

…w Państwie Wielkomorawskim.

Również państwo czeskie uprzedziło nas o kilkadziesiąt lat. A przecież Kraków był drugim po Pradze największym miastem w państwie Bolesława Czeskiego, co Ibrahim ibn Jakub skwapliwie odnotował.

Grupa Wyszehradzka, fantastyczny pomysł z roku 1990, jest dziś trupem politycznym. Nie jest niestety w tej fazie integracji, która by pozwalała wykorzystać lepiej takie miasto jak Kraków. Myślę, że paradoksalnie integracja europejska osłabiła siłę argumentów tworzenia wspólnoty środkowoeuropejskiej.

To Kraków w oczywisty sposób powinien być stolicą Grupy Wyszehradzkiej, siedzibą władz organizacji, która dzisiaj nie ma swoich struktur.

Sama Grupa jest w wyraźnym impasie, a rząd polski w tej sprawie podejmuje inicjatywę na gruncie politycznym, natomiast nie dostrzega roli i znaczenia reintegracji.

Chociażby w zakresie infrastruktury. Proszę zobaczyć granicę polsko-słowacką. Ponad 500 km długości i ani jednej porządnej drogi, która by łączyła dwa kraje. A nawet więcej: która by otwierała Polskę na południe. Liczba linii kolejowych, które nas łączyły sto lat temu, była nieporównywalnie większa niż dzisiaj. Na tym traci Kraków jako metropolia, której dostępność komunikacyjna w ostatnim czasie nie tylko się poprawia, ale i pogarsza. Poprawia się w sposób oczywisty, w związku z otwarciem nieba nad Europą. Natomiast gdyby nie wejście Polski do UE, śmiem twierdzić, że Kraków byłby całkowitym komunikacyjnym zaściankiem. Proszę zwrócić uwagę na aktualny rozkład połączeń lotniczych ze światem. Kraków nie ma ani jednego połączenia międzynarodowego obsługiwanego przez polskiego narodowego przewoźnika. To skandal.

To wynika z tego, że LOT dostał subwencje na ratowanie swojej sytuacji. Musiał zrezygnować z obsługiwania lotów międzynarodowych z lotnisk innych niż warszawskie.

Ta egzegeza jest niespójna. Uważam że jeżeli my, podatnicy w całej Polsce, sztucznie podtrzymujemy przewoźnika, który nie potrafi utrzymać tradycyjnych połączeń międzynarodowych z ośrodków niestołecznych, to jest to przykład konfliktu interesów pomiędzy rozwojem regionalnym Polski a strategią narodowego przewoźnika. Po pierwsze zadajmy pytanie, czy taki narodowy przewoźnik ma sens. Po drugie, skoro państwo polskie pobiera podatki od dziewięciu milionów turystów przyjeżdżających do Krakowa, powinno być zainteresowane, żeby obsługa tego ruchu turystycznego była również udziałem państwowych przewoźników. Tymczasem gdy spojrzymy na rozkłady kolejowe, zobaczymy, że w ciągu ostatnich dwóch-trzech lat Kraków został wymazany z międzynarodowych rozkładów jazdy. Dla mnie bardzo charakterystyczne było zlikwidowanie w 2013 roku połączenia, które pamiętam od dziecka, czyli Kraków-Koszyce-Budapeszt. W roku, w którym Koszyce były Europejską Stolicą Kultury! Domyślam się, że usłyszę w odpowiedzi odpowiedź o deficycie, braku uzasadnienia ekonomicznego, ale to nie jest odpowiedź, która by mnie satysfakcjonowała. Przecież obowiązkiem państwa jest zapewnienie infrastruktury komunikacyjnej, a tej nam dramatycznie brakuje, co osłabia atrakcyjność Krakowa na przykład w porównaniu z Bratysławą, która nie ma dużego lotniska, ale jest dobrze skomunikowana autostradami pomiędzy Wiedniem, Pragą a Budapesztem. Brakuje tylko autostrady do Polski, ona kończy się w Żylinie. Po naszej stronie nie ma niestety kontynuacji.

Z Krakowa nie ma nawet autobusu, który dojeżdżałby do Bratysławy, jest z Katowic. I właśnie do kwestii Katowic nawiążę. Chciałbym, żebyśmy scharakteryzowali region krakowski, bo ostatnio dużo uwagi poświęca się kwestii może nie konfliktu, ale pewnej gry między Krakowem a Katowicami.

To jest gra nieuchronna, bo te dwie metropolie są zbyt blisko siebie, żeby nie wchodziły w interakcje. Myślę, że w interesie obu tych aglomeracji jest komplementarność i kooperacja, a nie konkurencyjność, która przejawia się dziś choćby w rozwijaniu dwóch lotnisk. Przez to żadne z nich nie ma szans w najbliższym czasie osiągnąć parametrów dużego europejskiego aeroportu.

Mamy tu dwie bardzo różne tradycje. Śląsk ze swoją bardzo silną tożsamością pozostanie Śląskiem, natomiast Małopolska od roku 1998 odbudowuje małopolską tożsamość, której częścią jest doświadczenie wieku XIX, a więc Galicja. Ale zostawmy to na boku. Myślę, że najważniejsze teraz jest to, aby kraj, który niedawno jeszcze podkreślał, że jest czterdziestomilionowym państwem europejskim, zrozumiał, że w odróżnieniu od Austrii, Węgier czy Holandii nie może wisieć tylko na jednym narodowym lotnisku. Południe Polski stanowi tak wielki potencjał ludzki, że w sposób oczywisty powinno być lepiej wykorzystane.

A to, że Katowice mają od września wspaniałą salę koncertową, pokazuje też, jak ważny jest polityczny lobbing. Nawet w tak scentralizowanym państwie jak Polska skuteczny lobbing może przynosić sukcesy. Pod tym względem Kraków jest Kopciuszkiem, bo dzisiaj Polska nie ma pomysłu na wielkie miasta, na wykorzystanie swojej policentrycznej sieci. Nie wyciąga lekcji z doświadczenia niemieckiego, gdzie obok Berlina jest Frankfurt, będący niekwestionowaną stolicą finansową Niemiec, a może i Europy; jest Kolonia – centrum mediów, są Monachium czy Hamburg, które wypełniają inne ważne funkcje, o Lipsku i Dreźnie nie wspominając. To jest mądrość i ekonomika alokacji funkcji centralnych w różnych miejscach.

Dzisiaj jesteśmy świadkami napawania się przez Warszawę stołecznością w wymiarze ekstremalnym. Dochodzi do tego janosikowe, które jest pewną patologią osłabiającą siłę i potencjał metropolitalny Krakowa, Wrocławia, Poznania czy Gdańska.

Przez ten pryzmat trzeba widzieć relację katowicko-krakowską: w szerszym kontekście dążenia do nie tyle przeciwwagi wobec Warszawy, ale pokazania, że wielki potencjał aglomeracji jest tematem również politycznym. Jest kapitałem rozwojowym. Jeżeli się tym nie zajmiemy, to nie będziemy w wystarczającym stopniu konkurencyjni dla miast-sąsiadów poza granicami Polski. Tych granic już dzisiaj nie ma! Jesteśmy w jednym wielkim obszarze, więc rywalizacja nabiera wyraźnie charakteru paneuropejskiego.

Wracając do kwestii kultury – zarówno Wrocław, jak i Katowice dążą do miana miasta kultury, tak samo jak Kraków. Czy ona może być katalizatorem rozwoju, skoro mamy tyle miast, które walczą w Polsce i poza nią?

Powiem ze smutkiem, że na to pytanie inaczej odpowiedziałbym 25 lat temu. Zwłaszcza konkurs roku 2011 na Europejską Stolicę Kultury Polska 2016 pokazał, że prezydenci kilku największych polskich miast zrozumieli, że kultura nie jest kwiatkiem do kożucha, lecz może być katalizatorem zmiany. Szczególnie Katowice, Lublin, a przede wszystkim Wrocław wykorzystały ten konkurs, żeby pokazać, że zarówno inwestycje w infrastrukturę kulturalną, jak i te w kapitał ludzki są niezwykle istotne. I to nie na zasadzie inwestowania w kulturę dla kultury, tylko poprzez kulturę dla wywołania zmian.

Kraków jest paradoksalnie w trudniejszej sytuacji. Jego infrastruktura kulturalna wcale nie jest godna miana kulturalnej stolicy Polski – jest jedynym z 16 miast wojewódzkich, które nie ma gmachu filharmonii. Wszystkie najważniejsze inwestycje muzealne ostatnich lat – Muzeum Żydów Polskich, Centrum Solidarności, Muzeum II Wojny Światowej i inne –ominęły Kraków. Cricoteka jest jednym z nielicznych udanych wyjątków od reguły, ale to inwestycja na stosunkowo małą skalę.

Kraków niestety spoczął na laurach. To przekonanie, że jesteśmy najlepsi, że nam się należy, uśpiło naszą czujność.

Niewątpliwie dzisiaj kultura jest, jak by moja księgowa powiedziała, w mniej ciekawym momencie niż w latach 70. Wtedy Wajda, Penderecki, Szymborska, Lem, Piwnica Pod Baranami, Stary Teatr – wyznaczali wektory kultury polskiej, tworzyli wizerunek Polski wobec świata. Czy to wyhamowanie to efekt braku dobrej, prawidłowej polityki państwa? Moim zdaniem niestety tak. Proszę spojrzeć na skutki reformy ’98 r. W Krakowie kultura została jeszcze bardziej rozczłonkowana. Pytanie, kto jest dzisiaj głównym aktorem prowadzącym politykę kulturalną w mieście. Czy Prezydent Miasta, który powinien mieć do tego tytuł, ale nie ma narzędzi, czy Marszałek, który ma znacznie większe narzędzia, ale ma zupełnie inną perspektywę na Kraków, bo odpowiada za region, czy Minister Kultury, który utrzymuje tutaj kilka kluczowych instytucji kultury. Ta polityka jest po prostu niespójna. Ponadto proszę zobaczyć budżet państwa na rok 2015 w paragrafie „wydatki Ministra Kultury”. Narodowe instytucje w Warszawie pochłaniają około 75% całego budżetu Ministerstwa, narodowe instytucje w Krakowie – 12%. Różnica demograficzna między miastami jest nieporównanie inna niż te proporcje. Dzisiaj w kulturze jak w futbolu – jeżeli chce się mieć dobrą operę, tak jak chce się mieć klub typu Barcelona czy Bayern, to, jak mówią moi studenci, trzeba mieć kasę. A nakłady na kulturę są u nas jednymi z najniższych w Europie.

Pan Profesor cały czas mówi o kwestii centralizacji kraju i o tym, że to jest przyczyną zastoju.

To nie jest jedyna przyczyna, ale bardzo istotny element. Spuentowałbym to tak, że Kraków po reformie Buzka nie jest już drugim miastem w kraju. Jest jedną z 16 stolic województw. A to jest różnica.

Oczywiście. Natomiast zastanawiam się, czy ta różnica nie wynika również ze słabości osób, które rządziły Krakowem.

Przede wszystkim ze słabości naszych elit politycznych. Kraków, w odróżnieniu od Katowic, Wrocławia, Poznania, Łodzi, Gdańska i oczywiście Warszawy, nie miał w przeciągu tych dwudziestu kilku lat mocnego, skutecznego przedstawicielstwa politycznego w stolicy.

W sytuacji, kiedy kraj jest unitarny i decyzja o rozdawnictwie jest podejmowana centralnie, jest to kluczowe. Proszę pamiętać, że tylko 30% budżetu gminy to dochody własne. 70% to subwencje i dotacje z budżetu centralnego, a więc każdy kolejny prezydent, choćby się najbardziej starał, jest klientem polityki warszawskiej.

Czy to nie wynika też ze sposobu transformacji polskiej? Solidarność związana była z Pomorzem, Solidarność Walcząca z Wrocławiem. Tymczasem o roli Krakowa w trakcie transformacji wiemy bardzo mało. A wiadomo, że był i NSZ, i wcześniej Arka w Nowej Hucie. Czy to nie powinny być wyznaczniki?

To jest fantastyczna puenta. Parę lat temu poproszono mnie o wykład o Krakowie w XX wieku w Muzeum Niepodległości w Warszawie. Na wykładzie byli głównie starsi panowie, Powstańcy Warszawscy. Przyszli tylko w jednym celu: zadać pytanie, dlaczego w Krakowie nie zrobiliście Powstania Warszawskiego w 1944 r.? I tu się muszę z Panem nie zgodzić.

Oczywiście cały czas jesteśmy w stereotypie Krakowa miasta oportunizmu i dulszczyzny, ale z drugiej strony moim zdaniem mit Galicji pokazuje, jak mądrość polityków galicyjskich, konserwatystów na przełomie XIX i XX wieku po tragedii powstania styczniowego, stała się szansą na zbudowanie fundamentów pod Niepodległą.

To przecież – w czasach komunizmu – Kraków był od razu od zakończenia II WŚ epicentrum opozycji politycznej. Symbolizował to chociażby krąg „Tygodnika Powszechnego”, „Znaku”, środowisko tak bliskie Karolowi Wojtyle. Kraków również, jak Pan zauważył, na przełomie lat 80. i 90. był obok Warszawy i Gdańska w szpicy. I to podwójnie! Przecież z jednej strony Huta obok stoczni gdańskiej była jednym z najważniejszych bastionów ruchu Solidarność, a Mieczysław Gil jedną z najważniejszych twarzy obok Wałęsy, Jurczyka czy Frasyniuka. Z drugiej zaś było to środowisko inteligenckie, które tworzyło rząd Mazowieckiego. Krzysztof Kozłowski jako Minister Spraw Wewnętrznych, Jan Janowski, wicepremier w rządzie Mazowieckiego itd. Można powiedzieć, że tak jak Stańczycy wiele znaczyli przed i w trakcie odzyskiwania niepodległości, a ich czas po 1918 r. się nagle skończył, tak na naszych oczach to środowisko straciło swoją pozycję polityczną. Kraków nie wytworzył może nie tyle nowej elity, ale elity, która by była adekwatna do ambicji miasta, możliwości i potencjału.

Dlaczego nie wytworzył tej elity?

A to już temat na osobną rozmowę. (Śmiech)

 

Spodobał Ci się ten artykuł? Przekaż nam choćby symboliczną darowiznę w wysokości 4 złotych. To mniej, niż kosztuje najtańszy z tygodników opinii, a nasze teksty możesz czytać bez żadnych limitów i ograniczeń.

Klub Jagielloński
Nr konta: 16 2130 0004 2001 0404 9144 0001
W tytule: „darowizna na cele statutowe: jagiellonski24”
Dziękujemy!