Przybylski: Kraków stolicą start-upów
Z Wojciechem Przybylskim, pracującym w Krakowskim Parku Techonologicznym, spotkaliśmy się w małej chińskiej knajpce, w centrum Krakowa.
Czy Twoim zdaniem Kraków jest miastem start-upów, czy raczej postkolonialnym miastem outsourcingu, w którym młodzi ludzie zajmują się przepisywaniem faktur dla zachodnich firm?
Rzetelna odpowiedź wykracza poza tak zarysowaną opozycję. Jeśli spojrzeć na statystyki zatrudnienia, Kraków jest miastem sektora publicznego i turystyki. Dopiero potem pojawia się Business Process Outsourcing, a za nim sektor IT i start-upów. Po drugie, nie należy przesadzać z tym postkolonializmem sektora outsourcingowego. Na pewno nie jest to jedyna słuszna droga rozwoju Krakowa, ale z drugiej strony nie mieli racji sceptycy, którzy jeszcze 5 lat temu twierdzili, że outsourcing sprowadza się do odbierania telefonów, a po wzroście kosztów pracy firmy zachodnie wyniosą się do tańszych krajów. Nie dzieje się tak między innymi dlatego, że w branży BPO ważną rolę odgrywają strefy czasowe: wiele biznesów jest globalnych i potrzebują przeprowadzać operacje 24 godziny na dobę. Ale to nie tylko kwestia stref – w Krakowie mamy do czynienia ze zjawiskiem odwrotnym: przychodzi BPO coraz bardziej zaawansowane, sprowadzające się nie tylko do przepisywania faktur, ale i bardziej skomplikowanych procesów finansowych: coraz bardziej popularne są HR, Information Technology Outsourcing itd.
Natomiast oczywiście BPO nie jest całą odpowiedzią na pytanie o rozwój krakowskiej gospodarki.
W polu widzenia osób, które zarządzają tym miastem, powinny być możliwości maksymalnie atrakcyjnej pracy dla jak największej liczby absolwentów krakowskich uczelni, ale też innych osób, które są na rynku pracy. Z całą pewnością większym problemem niż BPO jest tak silne skoncentrowanie Krakowa na turystyce. Nigdzie na świecie nie jest to sektor, który generuje wysoką wartość dodaną i atrakcyjne miejsca pracy. Kraków potrzebuje zdecydowanie więcej start-upów i nie tyle mniej BPO, ile mniej turystyki i mniej sektora publicznego.
Eksperci często powtarzają, że Polska znajduje się w pułapce średniego dochodu i aby dogonić najlepszych, musimy skupić się na innowacjach. Gdzie szukać w takim razie lekarstwa? W 2013 r. Polska otrzymała 95 patentów europejskich, podczas gdy Niemcy 32 tysiące. Co robimy źle?
Problemy pojawiają się już na poziomie wniosków patentowych, których jest trzysta czy czterysta, a powinno być kilka lub kilkanaście tysięcy. Receptą na pułapkę średniego dochodu czy – jak w przypadku Krakowa – pułapkę niskiego dochodu są rzeczywiście innowacje. Tylko że jest to hasło, które również ma swoje ograniczenia. Nie wszystkie firmy mogą być innowacyjne w skali globalnej. Nie wszystkie też muszą być. Polska potrzebuje dwóch rzeczy: obok innowacji także nowej polityki przemysłowej. Wiele firm działających w branży wytwarzania wcale nie musi być bardzo innowacyjnych. Nie o to chodzi. Ważne, żeby kluczowe elementy procesu produkcji i ostateczna podmiotowość podatkowa – tak to delikatnie ujmijmy – były w granicach Polski.
Kolejnym problemem jest struktura zdobywanych patentów. Na świecie przedsiębiorstwa prywatne uzyskują więcej patentów kosztem instytutów badawczych. W Polsce jest odwrotnie: prywatne przedsiębiorstwa nie generują patentów, robią to tylko uczelnie i instytuty. Jak to wygląda w Krakowie? Kto powinien tworzyć nowe technologie?
Warto na początku zaznaczyć, że patenty nie stanowią celu samego w sobie. Są pewnym wskaźnikiem innowacyjności gospodarki, ale takim, który nie chwyta całości obszaru. Żeby uzyskać patent europejski czy amerykański, trzeba mieć innowację w skali rynku europejskiego czy amerykańskiego. To bardzo trudne. To, gdzie jesteśmy, pokazuje, że firmy – z naprawdę nielicznymi wyjątkami – nie są zainteresowane patentami na tym poziomie. W jakiejś części tłumaczy to zresztą nie gasnącą popularność patentów krajowych.
Trochę lepiej wygląda to w przypadku uczelni.
Szkoda tylko, że kiedy przypatrzymy się skali ich patentowej aktywności, to uśmiech spełza już z ust. Nie musimy pytać AGH, które z ich piętnastu patentów zostało skomercjalizowanych i ile wynoszą przychody – istnieje raport NIK, który pokazuje, jak to działa.
Fakt, że niemieckie przedsiębiorstwa takie jak Siemens czy Bosch potrafią mieć rocznie dziesięć razy więcej patentów niż cała polska gospodarka, pokazuje, jak duży dystans do nadrobienia mają nasze firmy. Wskazuje jednocześnie, kto te patenty ma tak naprawdę otrzymywać. Za narodowymi statystykami patentów stoją nie uczelnie, a firmy. W nich jest potencjał do zbudowania realnej przewagi konkurencyjnej na rynku.
Definicja innowacji to nie definicja badań naukowych, ale komercjalizacji. Innowacja to nowy produkt czy usługa, która generuje przychody. Taka, a nie inna struktura uzyskiwania patentów w Polsce pokazuje taką, a nie inną strukturę szerokiej polityki wspierania innowacji. Dwie trzecie pieniędzy na badania pochodzi z sektora publicznego. Jak spojrzymy na ostatnich 10 lat, zobaczymy, że ta relacja wynosiła trzy czwarte do jednej czwartej na korzyść wydatków sektora publicznego. Natomiast zdrowe wydatki gospodarek, które są naprawdę innowacyjna, kształtują się dokładnie odwrotne: wydatki publiczne stanowią między jedną trzecią a jedną czwartą. Teraz wydatki badawczo-rozwojowe sektora publicznego odnieśmy do samego PKB: w dalszym ciągu są za niskie, ale już tylko trochę. Wydatki sektora prywatnego powinny być natomiast kilkukrotnie wyższe. Trzeba by je powiększyć o 500% lub nawet więcej. Tu jest odpowiedź na pytanie, jak powinna wyglądać polityka wspierania innowacji oraz dlaczego sytuacja w Polsce się nie poprawia.
Z czego wynikają tak niskie wydatki przedsiębiorców?
W sporej mierze winne jest państwo, które nadal myśli, że badania i rozwój polegają na tym, że jest sobie uczelnia, na której ludzie w białych kitlach prowadzą badania i wytwarzają wiedzę, potem następuje transfer do firm, a one, wysyłając ludzi w garniturach i z czarną teczką, sprzedają daną technologię. To wizja brutalnie banalizująca prawdziwy obraz. „Science to business” to tylko niewielki fragment transferu technologii na świecie. Większość stanowią transfery między firmami, czyli „business to business”. Często zdarzają się też przypadki transferów „business to science”, gdy firmy uczą technologii uczelnie czy placówki naukowo-badawcze.
Gdyby porównać efektywność wydanej złotówki z sektora prywatnego i publicznego, patrząc z perspektywy korzyści dla całej gospodarki, co byśmy zobaczyli?
Nie widziałem nigdy rzetelnych polskich danych, które by to obrazowały. Natomiast na świecie jest tak, że państwa skuteczne we wspieraniu innowacji – jak np. Finlandia – wzmacniają przede wszystkim sektor prywatny. Ponadto koncentrują to wsparcie na wybranych branżach i technologiach. Nie dają oczywiście nic za darmo, oczekując zaangażowania finansowego przedsiębiorstw. Wiedzą, że ostatecznie innowacje dzieją się w firmach, a nie w nauce. Polityka wspierania nauki to w ogromnej mierze coś innego. To też trzeba robić, z wielu względów, nie tylko dydaktycznych, natomiast – mówiąc brutalnie i prosto – dawanie pieniędzy uczelniom, zwłaszcza publicznym, nigdy nie rozwiąże problemu innowacyjności gospodarki. Musimy postawić pytanie: czy prędzej naukowcy nauczą się robić biznes, czy biznesmeni nauczą się robić badania? Dla mnie odpowiedź jest oczywista – zdecydowanie to drugie stanie się szybciej. To pierwsze w polskim systemie nauki w interesującej nas skali nie wydarzy się w dającej się przewidzieć przyszłości.
Oceniając zasoby Krakowa, czy to dziedzictwo kulturowo-historyczne, czy bazę intelektualną, to chyba nasze miasto ma największy potencjał, by stać się zagłębiem innowacyjności. Jednakże nie słyszałem o żadnym globalnym produkcie, który powstał tutaj. Dlaczego?
Pytanie, czy w ogóle słyszeliśmy o globalnym produkcie, który powstał w Polsce? Takie nadzieje były obecne w Krakowie od zawsze: że dzięki silnej bazie naukowej posiadamy potencjał bycia „polską Bawarią”. W obliczu tego, co powiedziałem odpowiadając na poprzednie pytanie, widzimy, że to bardzo ryzykowne założenie.
Krakowski ośrodek naukowy cały czas produkuje bardzo dużą liczbę bardzo dobrych absolwentów.
To oni są największym realnym potencjałem tego miasta, również w kontekście innowacji, a nie tylko pracowników turystyki czy prostego BPO. Jest to na pewno potencjał niewykorzystany. Stawia to wyzwanie zbudowania lub ściągnięcia do Krakowa firm, które mają rozwinięte działy B+R. To kwestia zainteresowania start-upami dużych przedsiębiorstw i poprowadzenia w Krakowie takiej polityki inwestycyjnej, która ściąga nie tylko proste przetwórstwo przemysłowe czy BPO, ale pozwala na skuteczny soft-landing B+R.
Patrząc na historię Doliny Krzemowej, możemy zauważyć, że jej początek był związany z ogromnymi inwestycjami sektora publicznego, który prowadził badania na rzecz działalności wojennej. Dopiero później, po tym zastrzyku finansowym, rozpoczęły działalność małe firmy. Może Kraków również potrzebuje podobnego impulsu?
Skala tego, co wydarzyło się w Dolinie Krzemowej w latach 50. i 60., jest nie do odtworzenia w warunkach polskich. Takiej masy krytycznej nie jesteśmy w stanie wytworzyć, choćbyśmy wszystkie środki na badania i rozwój skierowali do jednego miasta. Naprawdę ogromne środki publiczne, w dużej mierze związane z sektorem obronnym, które płynęły wtedy do Doliny Krzemowej, trafiały w mniejszej mierze do instytucji publicznych, a w większej do firm, w których rząd zamawiał gotowe rozwiązania technologiczne. To samo robią dzisiaj Chińczycy: kierują ogromne środki na innowacje do firm, a nie do uczelni, które też oczywiście rozwijają. Poza tym te środki, które przeznaczano wówczas na uniwersytety, trafiały na grunt zupełnie innego systemu naukowego, w którym jak mało gdzie na świecie udało się wytworzyć istotną liczbę przedsiębiorstw „odakademickich”: spin-offów i spin-outów. Z tym nie tylko w Krakowie, ale w całej Polsce mamy gigantyczne problemy. Wiara w to, że innowacyjną gospodarkę zbudują nam przedsiębiorczy doktorzy czy profesorowie, jest złudna. Te nieliczne firmy, które wyrosły z uczelni, jak np. COMARCH czy Grupa EC prof. Uhla, są często najciekawsze technologicznie. Robią naprawdę interesujące rzeczy. Tylko że takich osób w polskim systemie nauki jest niezwykle mało, w związku z tym nie tędy droga.
Krytycznym momentem dla młodych ludzi, którzy chcą rozpocząć działalność innowacyjną, jest, po wpadnięciu na pomysł, znalezienie ludzi i finansowania. Jak to wygląda w Krakowie?
Z jednym i drugim jest coraz lepiej, szczególnie w firmach związanych z IT. Tam, a także w obszarze life science, jest nieźle. Instytucji czy sieci, które oferują pomoc dla start-upów, jest coraz więcej. Ostatnich kilka lat przyniosło bardzo szybki przyrost instytucji publicznych, ale również prywatnych: inkubatorów i akceleratorów. Jest też coraz więcej kapitału wspieranego funduszami unijnymi, funduszami zalążkowymi i krajowymi funduszami kapitałowymi. Są zatem pozytywy, choć daleko nam na pewno do europejskich liderów, o światowych nie wspominając. Ten obszar się rozwija także w sposób naturalny, oddolny.
Sama scena start-upowa jest w Krakowie niezwykle żywa. Na tle innych miast w Polsce jesteśmy zdecydowanym liderem. Środowisk, które pompują tę scenę swoją aktywnością, pomysłami i pieniędzmi, jest stosunkowo sporo. Istnieje ryzyko, że zbyt duże zainteresowanie ze strony administracji publicznej może zaszkodzić: spowodować, że ten naturalny oddolny rozwój zostanie w jakiś sposób zaburzony. Jednakże są obszary, które na pewno wymagają istotnej zmiany i wsparcia. To te związane z podażą pomysłów i ludzi na rynku. Aby założyć własny start-up, przedsiębiorstwo o potencjalnie wysokiej stopie dynamiki przychodów, ale też wysokim ryzyku biznesowym, technologicznym i wszelkim innym, trzeba się wykazać szczególną odwagą. Na pewno dużo bezpieczniej jest zacząć pracę w jednej z wielu firm informatycznych, dostać bardzo przyzwoite pieniądze na start, przychodzić na osiem godzin dziennie do pracy i mieć wszystko w nosie.
Budowanie start-upu to prawdziwa harówka.
Ktoś kiedyś powiedział obrazowo, że ludzie, którzy tworzą start-upy, lubią jeść szkło, bo lubią smak własnej krwi w ustach. Z całą pewnością jest tak, że wszystkie miasta na świecie, które są centrami start-upów, bardzo aktywnie zasysają ludzi i pomysły z zewnątrz. Kraków ma wszelkie podstawy do tego, żeby ściągać młodych przedsiębiorców – przynajmniej z całej Europy Środkowo-Wschodniej. Powinniśmy być bardzo aktywni na Ukrainie, w Gruzji, w Rumunii, w Bułgarii, na Słowacji, w Czechach, nawet w Azerbejdżanie. I tu jest potrzebna bardzo duża pomoc administracji publicznej. Tymczasem nasza administracja myśli raczej w ten sposób, aby wysłać naszych najlepszych ludzi do Doliny Krzemowej. Czasami to ma sens, ale nie zawsze. Powinniśmy się skoncentrować na tym, żeby ściągnąć najlepszych ludzie ze Lwowa. To jest zadanie dla Krakowa i Małopolski na następnych kilka lat.
Rozmawiał Karol Wałachowski
Spodobał Ci się ten artykuł? Przekaż nam choćby symboliczną darowiznę w wysokości 4 złotych. To mniej, niż kosztuje najtańszy z tygodników opinii, a nasze teksty możesz czytać bez żadnych limitów i ograniczeń.
Klub Jagielloński
Nr konta: 16 2130 0004 2001 0404 9144 0001
W tytule: „darowizna na cele statutowe: jagiellonski24”
Dziękujemy!
Wojciech Przybylski
Karol Wałachowski