Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Michał Kłosowski  17 grudnia 2014

Odwieczny Wschód

Michał Kłosowski  17 grudnia 2014
przeczytanie zajmie 3 min

Wschód zaczyna się w nas. Głęboko, pod skórą, jest obecny od zawsze; także w życiu Stasiuka. Pisze o nim tak, jak wraca się do domu – z czułością i maskowaną tęsknotą.

Autor „Grochowa” przyzwyczaił nas do tego, że jego książki czyta się po prostu przyjemnie. Połączenie świetnej polszczyzny z ogromną erudycją i wnikliwością obserwacji daje wspaniałe rezultaty. Narracja jest niemalże lepka; w zasadzie dotyka się opisywanych przedmiotów i ludzi. Krajobrazy stają przed oczyma.

Czego tu nie ma! Są podróże na wschód w czasie i przestrzeni, jest i Mongolia, i Chiny, i Płatonow, i Czyngis Chan. Jest Zachód, czyli Polska. We „Wschodzie” Stasiuka mieści się cały świat.

Ale jest też nuda. Bezkres krajobrazu, cień na każdym kroku, niekończące się pustynie. I są ludzie, miejscowi i przyjezdni, jak autor rozglądający się dookoła. Ich historie i problemy, rozpadające się budynki, umykający czas. Walący się komunizm. Życie.

Przywykliśmy uznawać tę część świata za twór jednolity, wieczne zagrożenie. Lektura Stasiuka pokazuje, że to, co na Wschodzie, choć wciąż obecne, wcale nie musi być groźne. Może być monotonne albo męczące, jak wielogodzinna podróż koleją transsyberyjską, może być niezrozumiałe jak przymusowe lądowanie w środku tajgi. Ale mimo tego nie przeraża.

Wschód to także obcość. Choć Stasiuk wciąż o nim wspomina – zaznacza jego obecność w tym, co pisze, we wspomnieniach i słowach – do dziś patrzy na niego z dystansu. Albo analizując swoje dzieciństwo, patrząc na to, co jest obok, albo obserwując innych ludzi, wciąż z boku. Wschód jest jednocześnie obecny i obcy.

Na początku to jest takie uczucie, jakby geografia robiła sobie z ciebie jaja.

Wyjście z lotniska w takim Irkucku i człowiek wraca do wioski pod Warszawą, w której się wychował. Wracają wspomnienia, wraca brud i bylejakość peerelowskiej Polski. Tysiące kilometrów podróży, godziny spędzone w samolocie po to, żeby wrócić, skąd się wyszło.

Jest też komunizm. Ale inny, niż znamy. Wielki projekt społeczny, który miał ostatecznie znieść materię. Czytając Stasiuka, zdajemy sobie sprawę, że nie chodziło w nim o nic innego, niż o wielkie przebiegunowanie świata, by człowiek mógł ostatecznie przejąć władzę. Po co? Tego – pozornie – Stasiuk nie wyjaśnia. Puszcza oko w kierunku dzieciństwa, z nim w dużej mierze wiążąc komunizm. A co dziecko może zrozumieć z największego eksperymentu w dziejach? Pewnie nic. Chyba że, tak jak Stasiuk, znajdzie w szufladzie wujka głęboko zakopaną legitymacje partyjną. Wtedy się zaczyna! Nie tylko problemy, ale i Stasiukowy Wschód. Zaczyna się obserwacja i próba zrozumienia, póki co bierna, ale i tak nadzwyczaj wnikliwa. To ona pchnęła autora na Syberię, w głąb tajgi, na pustynię. Bodziec, który wciąż kieruje go w najdziwniejsze miejsca. Zabite dechami wsie, chutory bez prądu, jurty na środku pustyni…

(…) ta trawiasta równina była dla rewolucji czymś na kształt ziemi obiecanej. We wszystkich innych miejscach, w całej tej przestrzeni, którą czerwoni próbowali podpalić, wcześniej już coś było. (…) Tymczasem tutaj, od siedmiuset lat trwała nieustająca teraźniejszość.

Bo komunizm to nie Petersburg czy Moskwa, nie Pałac Kultury i miejska zabudowa. To pustka i poczucie straty, wciąż powtarzane pytanie: I na co wam było ten komunizm obalać? Źle wam było? Ano nam było źle. A im, tam na wschodzie, lepiej niż kiedykolwiek. Ci wszyscy pasterze, koczownicy, syberyjscy drwale i Bóg wie, kto jeszcze, wreszcie zyskali nadzieję. Patrzyli na wielkie budowy, na budynki wyrastające w środku niczego, plany, założenia, śmiałe wizje! Dziś już tego nie ma, beton zżera czas i pustynia, żelazo kruszeje od deszczu. Pozostało tylko pytanie: I na co wam to było?

U Stasiuka Wschód to nie tylko przestrzeń – to także czas. A może bardziej bezczas, jak w filmie „Solaris” Tarkowskiego, kiedy teraźniejszość przeplata się z przeszłością, a na każdym kroku czekają widma. Nieważne czy to Tuwa, czy Ułan Bator i mongolskie bezdroża. Na horyzoncie wciąż jawią się wspomnienia. A Stasiuk, jak to on, włóczy się po tym świecie, gdzie każde ziarnko piasku jest niemalże święte, i rozmawia z ludźmi. Słucha ich historii i nasłuchuje, co sam odpowiada. Analizuje. Jakie wnioski wyciąga? Znów: pozornie żadnych.

Trudno jednoznacznie zakwalifikować tę książkę. Ani to reportaż, ani zbiór esejów. Strumień świadomości też nie. Wszystko pomieszane, połączone ze sobą. Jak i sam wschód, ten czasoprzestrzenny. To jedna z tych książek, które rzeczywiście warto poznać. Choć w sumie nie wiadomo, po co. Czy zmienia cokolwiek w naszym myśleniu o Rosji i krajach byłego ZSRR? I tak, i nie. Stasiuk nie stara się dotrzeć do źródeł duszy, lecz pokazuje, że ona jest w nas. Że przyczyną i powodem istnienia Rosji jest potrzeba, by nie mieć granic, nie mieć barier. Potrzeba pierwotna, wydobywająca się gdzieś z głębi ziemi i od wieków pędząca na Zachód. Jak hordy Czyngis-chana, Timura, wojska Piotra, Katarzyny i Stalina.

Zastanawia jeszcze jeden wątek. Spotkania autora z matką, która drepcze i drepcze wciąż, w koło, od okna do okna. Wciąż proponując jedzenie. O co chodzi? Alzhaimer to czy co? Jakaś wielka metafora historii tej części świata? Nie wiem – warto za to spróbować dowiedzieć się samemu. Takich zagadek w tej książce jest więcej. A czytelnik, jak w życiu, na każdą musi odpowiedzieć sobie sam.