Polski Nobel z niepodległości
W połowie października pojechaliśmy z Karoliną do Wilna. Zaliczyliśmy turystyczny standard: grób „matki i serca syna”, różaniec w Kościele św. Teresy przy Ostrej Bramie, Muzeum Ofiar Genocydu oraz kilka fajnych knajp z ciemnym piwem i cepelinami.
W kupionym na godzinę przed wyjazdem przewodniku przeczytaliśmy, że w Wilnie jedną szkołę ukończyli Czesław Miłosz, Stanisław Cat-Mackiewicz, Paweł Jasienica, Melchior Wańkowicz i Tadeusz Konwicki. Dzisiaj w miejscu dawnego Gimnazjum Męskiego im. Króla Zygmunta Augusta mieści się Technikum Technologii i Designu. Postanowiliśmy tam pójść.
W miejscu, gdzie przecięły się drogi wybitnych Polaków, chcieliśmy zrobić pamiątkową fotkę klubowej torby z wizerunkiem Polaka lądującego na Marsie. Okolica ponura, szkoła jak szkoła. Padało. Na bocznej ścianie tablica upamiętniająca Miłosza. Powiesiliśmy torbę na drzwiach. Fotka wyszła słabo.
Przeglądając zdjęcia po powrocie postanowiłem dowiedzieć się czegoś więcej o przedwojennej wileńskiej szkole. Internet potwierdził nazwiska pisarzy. Ale, jak się okazało, do szkoły uczęszczał nie jeden, lecz dwóch polskich Noblistów. Andrzej Wiktor Schally został nagrodzony medycznym Noblem w 1977 roku. Doceniono go za stworzenie podwalin neuroendokrynologii i rewolucyjne, podobno, odkrycia dotyczące produkcji hormonów w mózgu. Szczerze mówiąc, nigdy wcześniej o nim nie słyszałem. Wyszukiwarka Google też nie okazała się specjalnie pomocny, poza odesłaniem do Wikipedii i kilku artykułów powtarzających te same informacje. Pewnie głównie dlatego, że Nobla dostał nie Polak Andrzej Schally, ale Amerykanin Andrew Schally.
Dlaczego Schally został amerykańskim, a nie polskim noblistą? Bo elity przedwojennej Polski nie potrafiły zbudować państwa, które przetrwa wojenną hekatombę.
Schally, w ’39 trzynastolatek, wyjechał do Rumunii, następnie pod koniec wojny trafił do Wielkiej Brytanii, wreszcie zaś – jak do dziś co roku tysiące tułaczy z całego świata – do Stanów Zjednoczonych, które szybko stały się jego nową ojczyzną. Podobno Schally, gdy dostawał Nobla, niespecjalnie pamiętał już język polski. A przecież jeszcze jako dzieciak przynależał do polskiej elity: nie tylko chodził do szkoły, do której uczęszczało wielu wybitnych polskich intelektualistów, ale i pochodził z dobrego, patriotycznego domu. Jego ojciec, Kazimierz, był generałem brygady Wojska Polskiego i szefem gabinetu prezydenta Ignacego Mościckiego.
Ojcu noblisty i całemu jego pokoleniu brakowało wiary w możliwość wyrwania się z pułapki bycia „ofiarami losu”, o czym pisał tak celnie Krzysiek Mazur. Dla pokolenia Polskiej Organizacji Wojskowej i Legionów zewnętrzne zagrożenie było moralnym wezwaniem od obrony niedawno odzyskanej ojczyzny.
Rok 1939 udowodnił, że na spełnienie najtrudniejszego zadania budowy silnej państwowości nie było ich stać.
Wbrew stereotypom młode pokolenie rozumiało, że moralna determinacja nie wystarczy do obrony ojczyzny. W 1938 roku publicyści giedroyciowskiej, paradoksalnie bliskiej Sanacji, „Polityki” w odpowiedzi na odezwę jednego z liderów OZN, pułkownika Adama Koca, pisali wprost: „Nie będziemy Polski bronić”. Porozbiorowe pokolenie Polaków potrzebowało patriotyzmu dużo bardziej ambitnego, niż budowanego na poczuciu zagrożenia.
Imperialiści zgromadzeni wokół Giedroycia, Bocheńskich i Pruszyńskich chcieli Wielkiej Polski. Wielkiej nie szlachetnymi charakterami chłopców, którzy we wrześniu ’39 czy sierpniu ’44 staną do nierównej walki, ale wielkiej intelektualną, kulturową i wreszcie militarną zdolnością do przeciwstawienia się dwóm totalitaryzmom, między którymi znalazła się ich Polska.
Oni wiedzieli, że nie wystarczy się przed nimi bronić, ale trzeba je zniszczyć.
Nie wiem, czy gdyby nie II wojna światowa nie zakończyła się dla Polski tak tragicznie, jak tylko było to możliwe, to wówczas Nobla otrzymałby nie Andrew Schally z Baylor Collage of Medicine, ale Andrzej Schally z Wydziału Medycyny z Uniwersytetu Stefana Batorego. Niewykluczone, że polska uczenia nawet w tym scenariuszu z gatunku political fiction okazałaby się mniej perspektywiczna, niż prywatny amerykański collage. Z pewnością jednak szansa na to, że o wybitnym polskim naukowcu wiedzielibyśmy i pamiętali, a przede wszystkim polska nauka i medycyna czerpałyby z jego dorobku, byłaby znacznie większa.
Trudno o tym nie myśleć w Święto Niepodległości. Pamiętam, jak z Przemkiem Wiplerem, Krzyśkiem Bosakiem, Bartkiem Radziejewskim i Stasiem Tyszką kręciliśmy kiedyś film. „To nie jest kraj dla młodych ludzi” był próbą stworzenia manifestu środowiska, które kilka lat temu współtworzyło Fundację Republikańską. Podczas jednego z nieformalnych spotkań wokół pomysłów na scenariusz nasz wspólny kolega, związany zresztą wtedy i dziś z Platformą Obywatelską, powiedział: Ten film powinien być o tym, co musimy zrobić, żeby Polak dostał wreszcie Nobla z innej dziedziny, niż literatura.
Z różnych powodów tamto środowisko się nieco rozpierzchło, a czasem po przyjacielsku żartujemy sobie, że dzisiaj trochę jak u Kaczmara „pod każdym sztandarem byle nie białym / szukają zwycięstwa – rozbite oddziały”. Fraza o „polskim Noblu z innej dziedziny, niż literatura” często przychodzi mi do głowy gdy ktoś pyta, po co była nam wtedy Fundacja Republikańska, a po co nam dziś: Klub Jagielloński, Nowa Konfederacja (Bartek), Centrum Adama Smitha (Staszek), a, mam nadzieję, że także Ruch Narodowy (Krzysiek), KNP (Przemek) i Platforma (autor frazy).
Problem w tym, że odpowiedź na pytanie co zrobić, by na tego Nobla wreszcie zasłużyć, jest cholernie złożona. Powinniśmy inwestować miliardy w naukę, by wyrwać nasze uniwersytety z czwartej setki Listy Szanghajskiej. Tworzyć przyjazne dla przedsiębiorców warunki, by Polska stała się centrum tworzenia innowacji, a nie stołem montażowym dla zagranicznych koncernów. Prowadzić taką politykę, która zacznie zaspokajać ambicje Polaków i w wymiarze wewnętrznym, i wobec innych państw – by ci ambitni stracili powód do migracji. To wszystko jednak nie będzie miało znaczenia, jeśli nie zapewnimy sobie bezpieczeństwa i zdolności obronnej opartej na czymś więcej, niż zapale młodych patriotów. Tylko próbując być najlepszymi w wielu tak różnych dziedzinach możemy zasłużyć sobie na niepodległość. Świadomość nieuchronności pracy na wielu frontach powinna połączyć wszystkich uczestników sporów o polskość AD 2014. Bez względu na to, czy rozumieją patriotyzm jako romantyczne staranie o odnoszenie moralnych zwycięstw, pozytywistyczną pracę dla gospodarczej pomyślności, zdolność do wysłania Polaka na Marsa czy jako obowiązek zbierania kup po psie.
Konkluzja jest prosta. Dzisiaj świętujemy, a od jutra znów podwijamy rękawy. Oby nam, w przeciwieństwie do pokolenia „Polityki”, czasu nie zabrakło.