Kiedy świętować?
Dziś obchodzimy kolejną – 96. już – rocznicę odzyskania niepodległości. W setkach polskich miast i miejscowości odbędą się bardziej lub mniej huczne obchody. Warto jednak pamiętać, że data najważniejszego z państwowych świąt nie od zawsze była oczywista, a ustalenie jej budziło wiele kontrowersji. Wybór 11 listopada miał być swego rodzaju konsensusem. Jakie więc były alternatywy?
Wybijanie się na niepodległość było procesem, którego początku nie da się jednoznacznie wskazać. Dla jednych kluczowym momentem będzie powstanie partii politycznych z prawdziwego zdarzenia, dla drugich wybuch Wielkiej Wojny, dla jeszcze innych – jak np. Andrzej Strug – utworzenie Legionów. Jednak wcale nie mniejszy problem stanowi kwestia określenia momentu, w którym proces ten należy uznać za zakończony.
Najlepiej świadczy o tym fakt, że aż do 1937 r. nawet państwowe uroczystości z okazji odzyskania niepodległości odbywały się w różnych dniach. Równocześnie, co zresztą nie uległo zmianie aż do wybuchu wojny, alternatywne obchody organizowały poszczególne środowiska polityczne.
Najwcześniej, bo już 7 października, odrodzenia Niepodległej upatrywali konserwatyści. Tego bowiem dnia, w 1918 r., zarządzająca z ramienia władz niemiecko-austriackich Rada Regencyjna, na łamach Monitora Polskiego, ogłosiła niepodległość. W odniesieniu do legalizmu, stanowiącego dla powyższego środowiska czynnik decydujący, koncepcja ta niewątpliwie miała mocne podstawy. Choć nurt zachowawczy nie odgrywał później na scenie politycznej II RP większej roli pamięć wydarzeń z 7 października była w jego kręgu kultywowana. Co ciekawe, przychylnie ustosunkowała się do tej alternatywy także część endecji, choć wynikało to raczej z marginalizacji jakiej ulegała w tej wersji odzyskania niepodległości postać Józefa Piłsudskiego.
Opozycyjny wobec propozycji konserwatystów obóz stanowiła lewica niepodległościowa. Dezawuowali oni Radę Regencyjną, określając ją mianem organu całkowicie dyspozycyjnego wobec władz niemieckich i negując wartość jej postanowień. Za moment, od którego możemy mówić o niepodległości Polski uznali oni natomiast noc z 6 na 7 listopada, kiedy to w Lublinie – drugim obok Warszawy mieście gubernatorskim – został utworzony zupełnie niezależny, pozostający w opozycji do inicjatywy konserwatystów Tymczasowy Rząd Ludowy Republiki Polskiej, na czele którego stanął Ignacy Daszyński. Choć w założeniu miał on być swego rodzaju zapleczem powracającego do kraju Piłsudskiego w przewidywanym „starciu” o władzę ze środowiskami zachowawczymi i narodowcami, sam zainteresowany nie podszedł doń zbyt entuzjastycznie. To wtedy miał powiedzieć do zaangażowanego w tę inicjatywę Edwarda Śmigłego-Rydza: „Wam kury szczać prowadzać, a nie politykę robić”. Faktem jednak jest, że rząd lubelski, pomimo szybkiego upadku, stworzył szereg faktów dokonanych, które odcisnęły się w sposób pozytywny na odradzającej się Rzeczpospolitej.
Trzecim, a przy tym najbardziej wpływowym środowiskiem byli piłsudczycy, którzy uważali za konieczne bezpośrednie powiązanie oficjalnej rocznicy odrodzenia Polski z osobą swojego wodza.
Choć koncepcji było kilka, dniem odzyskania niepodległości postanowiono oficjalnie uznać 11 listopada, dość powszechnie, acz błędnie, utożsamiany z dniem powrotu Komendanta do Warszawy. Była to propozycja o tyle uniwersalna, że łączyła w sobie element wewnętrzny – przekazanie Piłsudskiemu przez Radę Regencyjną zwierzchnictwa nad siłami zbrojnymi, z ważnym wydarzeniem na arenie międzynarodowej – tego właśnie dnia zakończyła się Wielka Wojna, wojna, która przyniosła upadek dwóm zaborczym imperiom, trzecie wyraźnie osłabiając.
Paradoksalnie, zaadoptowaniu się święta 11 listopada w powszechnej świadomości pomogła hekatomba wojenna, odsuwająca na dalszy plan partyjne spory i rodząca potrzebę budowania społecznej jedności.
Również polityka władz PRL, piętnująca okres II Rzeczpospolitej, usilnie przemilczająca 11 listopada, sprawiała, że dzień ten dla wszystkich niemal nurtów opozycji stał się dniem-symbolem. W wyniku tego, kiedy w 1989 r. zapadała decyzja o powróceniu do statusu przedwojennego, głosów sprzeciwu właściwie nie było.
Od pewnego czasu obserwujemy jednak ciekawe zjawisko swoistego powrotu do tradycji dwudziestolecia.
Dobrym tego przykładem są październikowe obchody odzyskania niepodległości, których swego rodzaju patronem stał się najgłośniej – spośród powszechnie znanych polityków – odwołujący się do myśli polskiego konserwatyzmu, Janusz Korwin-Mikke. Podobne tendencje ujawniają się po lewej stronie, gdzie coraz częściej postuluje się podnoszenie roli, jaką odegrał rząd Daszyńskiego, poprzez wywieszanie narodowych flag już 7 listopada. Wydaje się jednak oczywiste, że dziś stanowią one raczej pole do zamanifestowania własnej środowiskowej odrębności, przypomnienia o własnym dziedzictwie, aniżeli próbę podważenia status quo. Próba taka byłaby zresztą – nie oszukujmy się – czystym anachronizmem, wspomniane zaś działania traktować należy raczej w kategoriach pozytywnego urozmaicenia, nadającego kolorytu obchodom najważniejszego z naszych narodowych świąt.