Nie wszystek umrę
Oglądam występ Tupaca na Coachelli z 2012 roku. Ludzie szaleją, Tupac ma się świetnie i prezentuje fantastycznie. Doskonale się porusza, prócz tego dziwnego złudzenia stałego ruchu całego ciała w lewo. Złudzenia, które tak bardzo przypomina ruch sztucznego obrazu, że orientuję się, że nie oglądam Tupaca, bo jakbym mógł, skoro ten nie żyje od szesnastu lat.
No właśnie – żyje, czy nie żyje? Z jednej strony mamy do czynienia z unikatowym występem scenicznym rapera, który powraca z zaświatów by jeszcze raz porymować ze swoim starym kumplem, Snoop Doggiem. Technologia umożliwia stworzenie dokładnie takiego „żywego obrazu”, który właściwie rzecz biorąc będzie nieodróżnialny dla ludzkiego oka od całej reszty „normalnych przedmiotów”. Obraz posiada pewne wyraźne ograniczenia, wywołane choćby przez konieczność posiadania materiału video z faktycznym występem Tupaca z przeszłości.
Ale biorąc pod uwagę potężne zdolności konstruktorskie grafiki cyfrowej widzimy, że spotkanie Dostojewskiego, św. Pawła czy choćby naszego dziadka, którego nie mieliśmy okazji poznać, jest czymś do zrobienia.
Wyobrażam sobie, że sam dałbym się zabić za bilet na powrót Joy Division z Ianem Curtisem w składzie. Cała sprawa wygląda dość niewinnie, bo przecież zachodzi głęboka ontologiczna różnica między Tupakiem, a jego wizualną reprezentacją. To są byty innego typu, a jeśli poważnie traktujemy metafizyczne dystynkcje wyróżniające różne sposoby istnienia, to wiemy, że Tupac zmarły w Las Vegas jest czymś radykalnie różnym od jego przedstawienia, występującego szesnaście lat później na popularnym festiwalu. Mimo wszystko możemy sądzić odrobinę metaforycznie, że dzięki temu jesteśmy w stanie jakoś unieśmiertelniać ludzi (przynajmniej ich fizyczne wizerunki), a kto z nas nigdy nie marzył o poznaniu, któregoś z nieżyjących bohaterów historii, niech pierwszy rzuci kamieniem.
Z drugiej strony, gdy myślę o koncercie na Coachelli, to jednym z pierwszych skojarzeń, które stają mi przed oczyma, jest historia głównej bohaterki filmu Kongres Ariego Folmana. Robin Wright, grana przez nomen omen Robin Wright, zbliża się do aktorskiej emerytury, a już teraz ma problemy ze znalezieniem nowych ról. W sytuacji, w której potrzebuje potężnego zastrzyku gotówki, zgadza się na dość ryzykowny krok. Pozwala zeskanować całe swoje ciało, aby utworzona w ten sposób wirtualna reprezentacja jej samej, mogła stać się przedmiotem zakupywanym następnie przez reżyserów kolejnych produkcji filmowych, także po śmierci Robin. Jedyny warunek, jaki przed jest postawiony przed bohaterką filmu Folmana, to to, że oryginalna Robin Wright nie będzie miała żadnego wpływu na role, w których obsadzą jej cyfrowego klona.
Możemy myśleć, o tej piętrowej konstrukcji jako o doskonałej ironii na temat życia „prawdziwej” Robin Wright, która przeszła drogę od bycia materiałem na kolejną wielką nadzieję Hollywood, przez upadek w „bycie żoną swego męża” i angaż do co najwyżej przeciętnych produkcji, aż do znakomitego powrotu w House of Cards. Niemniej jednak zarówno żywa Robin Wright, jak i bohaterka Kongresu, doświadczyły daleko idącej utraty podmiotowości. W pewnym sensie bohaterka filmu Kongres umiera – kompletnie traci kontrolę nad własnym wizerunkiem; godzi się na niemoc podejmowania jakiejkolwiek interwencji w zakresie kształtowania kariery swojego obrazu. I choć jej decyzja jest w pewnym sensie wolna, to tak naprawdę przeistacza się w niewolę przedmiotu, jakim jest cyfrowa Robin. Realna Robin Wright żyje swym życiem, funkcjonując poza branżą filmową; stery kariery przejęli producenci, którzy mogą korzystać z gotowego materiału w postaci cyfrowej kopii aktorki. Dramat następuje wtedy, gdy ścieżki życia „obrazu” i jego realnego korelatu się przecinają, bo przecież ktoś musi dawać autografy na premierach.
W pewnym sensie z podobną sytuacją mieliśmy do czynienia, przy okazji kampanii reklamowej firmy Bytom. Jedną z sezonowych linii specjalizującej się w modzie męskiej firmy, w tym roku markuje swym nazwiskiem i wizerunkiem zmarły trzynaście lat temu Grzegorz Ciechowski. W poprzednich latach tą zaszczytną funkcję pełnili Zbigniew Cybulski (zm. 1967) i Marek Hłasko (zm. 1969), ale sprawa przeszła bez echa. Tegoroczny patronat odbił się jednak poważną medialną czkawką, wywołaną przez córkę muzyka z pierwszego małżeństwa, przyjaciół lidera Republiki, oraz fanów zespołu, którzy oprotestowali decyzję uczynioną przez „właścicielkę praw do wizerunku artysty”, czyli drugą żonę Ciechowskiego. Sama Anna Skrobiszewska mówi tak o całej historii:
„Kiedy firma Bytom zwróciła się do mnie z chęcią stworzenia ubrań inspirowanych stylem Grzegorza, pomyślałam że jeśli spadkobiercy tak wielkich artystów, jak Cybulski czy Hłasko wyraziły zgodę, to pomysł musi być wart uwagi. Mój syn Bruno z niecierpliwością wyczekuje kolekcji, widzieliśmy już kilka modeli tych ubrań i są to rzeczy, w których młody mężczyzna będzie wyglądał świetnie – dodaje wdowa po artyście.”
Niewątpliwie prócz tego, że był wielkim poetą i wokalistą, Grzegorz Ciechowski był także ikoną stylu. Gdy myślisz Republika od razu stają ci przed oczyma marynarki ze stójkami, krawaty w czarno-białe pasy. Nie mam powodów, aby wątpić w uczciwe motywacje żony zmarłego. Ale mamy tu do czynienia z sytuacją, w której po żywym jeszcze kilkanaście lat temu artyście, zostają tylko prawa do wizerunku, które mogą zostać dowolnie przehandlowane. Zdaję sobie sprawę, że żona Ciechowskiego z pewnością znała go bliżej, niż niejeden przyjaciel, być może także bliżej niż córka, ale cały czas należy sobie zadać pytanie o to, czy Ciechowski chciałby markować odzież firmy Bytom? Czy chciałby stać się etykietą właściwie jakiegokolwiek dobra konsumpcyjnego? Podobnie jest w przypadku Tupaca na Coachelli: możemy się sensownie zastanawiać nad tym czy teraz byłby kumplem Snoop Dogga i wchodził z nim na scenę? Jeśli nie, to wniosek przed którym stajemy jest doprawdy okrutny.
Okazuje się, że być może obserwujemy nekrofilię w białych rękawiczkach, której dokonuje się przechodnio na zmarłych artystach za pomocą ich wizerunku.
Nieprzypadkowo w tradycji nazywamy testament „ostatnią wolą”, bo zakładamy, że to ostatni wyraz naszej podmiotowości jako tego, kto stanowi o sobie i tym co posiada. Ostatnia wola to nie tylko testament, ale także wyraz społecznego szacunku. Po śmierci przestajemy stanowić, bo nie ma już tego, kto mógłby wykonywać jakieś akty i być za nie ocenianym, nasza bytowość znika ze świata. W kompletnie naturalny sposób tracimy podmiotowość, bo przestajemy być. Zostaje tylko wspomnienie w świadomości innych, którzy byli nam bliscy. Problem zaczyna się wtedy, gdy ktoś z zewnątrz zapragnie wejść w naszą funkcję i dysponować zgodnie z własną, nie naszą wolą, naszym wizerunkiem. Takie próby trudno porównać do czegoś innego, niż nekromancja – czarów, które mają za zadanie przywoływać zmarłych i czynić z nich naszych niewolników. No bo powiedzmy sobie szczerze komu służy Ciechowski w ciuchach z Bytomia? Fanom zespołu czy firmie odzieżowej?
Ze śmierci – prawdopodobnie jedynej koniecznie własnej rzeczy w życiu, której nikt z zewnątrz nie powinien przyspieszać, czyni się nieznaczące zjawisko. Stajemy się świadkami wykopywania zmarłych z grobów i umieszczanie ich w przestrzeni publicznej.
Nie na zasadzie pamiątki w postaci albumu „Tribute to”, ale poprzez tworzenie ich gwiazdami aktualnych koncertów. Choć widzieliśmy występ hologramu Tupaca, to jednak cała heca polegała na jego wizualnie „żywej” obecności. To nie był zapis koncertu – to był muzyk tu i teraz. I tak klasyczna formuła „non omnis moriar” uzyskuje znacznie bardziej urealnione znaczenie.
Trudno mi ocenić tego typu zjawiska. Być może intencje osób stojących za „przywoływaniem” duchów zmarłych artystów są uczciwe. To, czego pragnę, to pamięć o znaczeniu umierania, które nie może wiązać się z generowaniem nowego, komercyjnego produktu. Dlatego przy całej miłości fanowskiego serca, nie życzę Ianowi Curtisowi ponownego ruszenia w trasę. Niech spokojnie leży w grobie, ja się pomodlę za jego duszę.